Dziura w nodze na pamiątkę - reportaż o Widzewie sprzed 30 lat

Biegnę z piłką, a od tyłu jeden z Anglików atakuje mnie korkami. Trach. Patrzę - dziura w nodze, widzę kość piszczelową. Sędzia łapie się za głowę, woła lekarza i przerażony wrzeszczy: zmiana, zmiana! Nade mną dwóch śmiejących się Angoli. Przyleciał nasz masażysta, łapię jego torbę i sam bandażuję sobie nogę. Gram dalej, bo trzeba oddać. No i oddaję oczywiście.

Zdzisław Kostrzewiński pokazuje bliznę na lewej nodze. - Takie znaczki kiedyś Anglicy rozdawali - uśmiecha się z dumą. Tę pamiątkę ma od 30 lat. Nie żałuje, bo przypomina mu najlepsze chwile w piłkarskiej karierze.

14 września 1977 roku będzie pamiętał do końca życia, zresztą tego dnia nie zapomni żaden z jego kolegów, którzy 30 lat temu wyszli na wypełniony po brzegi stadion Main Road w Manchesterze. - Każdy z nas marzył, by kiedyś zagrać w europejskich pucharach - wspomina Tadeusz Gapiński, napastnik. - W sylwestra 1976 roku nie wiedzieliśmy jeszcze, że do nich awansujemy. Spędzaliśmy go w klubie. Dziewczyny dekorowały salę, na ścianach ktoś powiesił kartki z nazwami wielkich klubów: Manchester City, Barcelona, Real Madryt. Marzenie. Kilka miesięcy później, już jako wicemistrzowie Polski, siedzieliśmy na zgrupowaniu w Kamieniu na Śląsku, a w Zurychu losowali pucharowe pary. W klubowym totku ktoś postawił na Manchester. Wygrał kasę. A my wszyscy nasze marzenie.

Gips z nogi i na boisko

Charakteru nauczył ich Leszek Jezierski, który wprowadził Widzew do pierwszej ligi. Ze zbieraniny piłkarzy niechcianych w innych klubach zrobił drużynę. - W każdą środę na treningu urządzaliśmy sobie gierki o parę groszy, losowaliśmy składy i na boisko - opowiada Andrzej Możejko, obrońca. - Trener się nie wtrącał, było ostro. Zresztą nieraz bywało, że zgłaszało mu się kontuzję, a on na to, żeby dać mu spokój, bo się przecież na tym nie zna. Albo dodawał: a wiesz, co mnie boli? I zerkał na rozporek.

- Ile razy się zdarzyło, że sami zdejmowaliśmy sobie gips z nogi - kontynuuje Kostrzewiński. - Przychodziło się do klubu, a Jezierski mówi: weź chłopie, zdejmij ten gips, po co skręconą nogę w nim trzymasz. Zdejmij, przecież nic nie każę ci robić. A potem - stąpnij. I co, boli? Nie? To przejdź się kawałek. Dobrze jest, nie? Spróbuj kawałek przebiec. O dobrze, teraz trochę szybciej. No widzisz, nic ci nie jest.

Możejko: - W środku tygodnia zdjęty gips, a w sobotę mecz. Zastrzyk ze znieczuleniem i na boisko. Kiedyś przyjechał trener Andrzej Strejlau, bo chciał mnie powołać do młodzieżówki. Musiałem zagrać. A z bólu ledwo na oczy widziałem, biegałem tylko w linii prostej, bo nie mogłem gwałtownie skręcać. Przy boisku była bieżnia. Sybis ze Śląska puszczał piłkę z jednej strony, a z drugiej po tej bieżni mnie obiegał. Ale się grało, nikt nie narzekał. A teraz piłkarza coś zakłuje i leci do lekarza. Inne czasy. Kiedyś się człowiek ze sobą nie cackał. Pamiętam, jak przed jakimś meczem bandażowaliśmy Wiesia Chodakowskiego, bo miał połamane żebra. Albo taki Mirek Tłokiński, kiedy zeszły mu paznokcie na stopie, to do butów wciskał gąbkę i sprawdzał, czy może nogą poruszać. I grał.

Już wtedy obowiązywała zasada: "Schodzisz z boiska, znaczy masz urwaną nogę".

Maluch kontra mercedes

Zanim spełnili marzenia i pojechali do Manchesteru na pierwszy w historii Widzewa mecz w europejskich pucharach, musieli jeszcze grać w lidze. Nie szło im, przegrywali, byli na dnie tabeli. Pracę stracił trener Paweł Kowalski, którego zastąpił Bronisław Waligóra. - Chyba wszyscy podświadomie czekali na rywalizację z Manchesterem - wspomina Możejko.

Gapiński: - Na nasz ligowy mecz z Legią Warszawa przyjechał Tony Book, trener Anglików. Przegraliśmy 1:4, graliśmy fatalnie. A ten mówił, że Widzew to dobra drużyna, że drzemie w nas potencjał. Ale to była kurtuazja. Nikt w nas nie wierzył. Jeden z dziennikarzy telewizyjnych robił sondę wśród kibiców. Wszyscy mówili, że absolutnie nie mamy żadnych szans. Bo to było jak wyścig malucha z mercedesem.

Widzew ledwie dwa lata wcześniej awansował do pierwszej ligi. W pierwszym sezonie był piąty, w kolejnym drugi. To wtedy największy sukces klubu. Manchester miał już na koncie dwa mistrzostwa kraju, cztery Puchary Anglii, dwa Puchary Ligi Angielskiej i Puchar Zdobywców Pucharów. W składzie było aż ośmiu reprezentantów Anglii, dwóch Szkocji i jeden Irlandii. Joe Corrigana, Asę Hartforda, Micka Channona, Briana Kidda czy Joe Royle'a znał każdy kibic piłkarski. - Wszyscy byli przekonani, że nas zleją. Nawet polska telewizja nie robiła relacji. A Anglicy nie wiedzieli nawet, gdzie leży Łódź - wspomina Kostrzewiński.

Dla większości z nich to był pierwszy zagraniczny wyjazd. Prawdziwy, bo na Zachód. Wycieczek do zaprzyjaźnionych: ZSRR, Czechosłowacji czy NRD nikt nie liczył. Była jeszcze pierwszomajowa wyprawa do Portugalii na zaproszenie partii socjalistycznej, zwiedzanie słynnego stadionu w Lizbonie i mecz towarzyski. - Same przemówienia działaczy trwały dłużej niż mecz - śmieje się Możejko.

Anglia to co innego. - Oczywiście działacze też byli, jeden jako trener, inny okazał się masażystą - wspomina z uśmiechem Gapiński. Kostrzewiński: - W Londynie strajkowali pracownicy lotniska, więc do Manchesteru wieźli nas autokarem.

Gapiński: - Jeden z działaczy co chwilę kazał kierowcy się zatrzymywać, wyciągał nas z autokaru i ustawiał do zdjęć, głównie przy jakiś pomnikach. W końcu mieliśmy tego dosyć, odmówiliśmy. Nie przyjechaliśmy do Anglii na wycieczkę.

Nie myśleli też o pieniądzach, nikomu do głowy nie przyszło, by odłączyć się od ekipy i zostać na zachodzie. - W Polsce piłkarzom nie żyło się źle. Zarabialiśmy nieźle, inna sprawa, że nie było za bardzo czego kupować. Ale mięso przywozili nam do klubu, z mieszkaniem i telewizorem Rubin też nie było problemu. Niech ludzie mówią co chcą, ale nas luksusy nie interesowały. Nie znaliśmy innego świata poza tym, w którym żyliśmy. Chcieliśmy tylko wygrywać - przekonuje Gapiński.

Małpy z Polski

Do Anglii pojechali jak przebierańcy. O jednolitych dresach czy garniturach nie było mowy. - Jeden założył dżinsy, inny sweter, jeszcze inny jedyną marynarkę. Dla Anglików to był folklor - wspomina Gapiński.

Stadion też pamiętają do dzisiaj. - Inny świat - mówi Możejko. - Po raz pierwszy graliśmy przy sztucznych światłach, na tak pięknej murawie. Wyszliśmy na boisko godzinę przed meczem, żeby się do tej trawy przyzwyczaić. Atmosfera też była niesamowita, ale goście z biednej Polski im się nie spodobali. Mieli nas za małpy, wyzywali, na palcach dwóch rąk pokazywali, ile bramek dostaniemy.

Doliczyli się dwóch, bo najpierw Peter Barnes, a po przerwie Mick Channon pokonali Stanisława Burzyńskiego. - Myśli pan, że pękaliśmy? Wcale - przekonuje Kostrzewiński.

Taktyka? - Nie mieliśmy żadnej, graliśmy swoje - przyznaje Możejko. - Śmiać mi się chce, jak widzę dzisiejszych trenerów, którzy przed meczem rysują swoim piłkarzom na tablicy, co mają robić na boisku. Może to i nowoczesne, ale do taktyki trzeba mieć wykonawców. Różnica polega na tym, że my potrafiliśmy grać w piłkę i nie potrzebowaliśmy do tego rysunków.

Gapiński szuka w pamięci: - Ale przed jakimś meczem trener Waligóra wyjął taką tablicę i coś na niej kreślił. Śmialiśmy się z tego, a na koniec Stasiu Burzyński poprosił Waligórę żeby pod tym dziełem złożył autograf. Zwinął go i zabrał na pamiątkę. Może gdzieś to jeszcze jest?

Taktyki nie mieli, ale wiedzieli, jak grają Anglicy. - Wtedy wszyscy na Wyspach grali tak samo - przypomina sobie Możejko. - Przechodzili połowę, piłka na skrzydło, dośrodkowanie na wielkiego chłopa i walka, walka, walka. Ten strącał na szesnasty metr i inni walili na bramkę.

Dwie "siatki" Bońka

Od 51. minuty przegrywali 0:2. Ale mieli Zbigniewa Bońka. Po jego dwóch golach - w 70. i 75. minucie z rzutu karnego - Widzew doprowadził do remisu. Anglicy nie wytrzymali. Na boisko wbiegł jakiś chuligan. Na szczęście złapała go ochrona. Nie wytrzymał też Willie Donachie. Już w końcówce Boniek założył mu "siatkę", poczekał na niego i zrobił to jeszcze raz. Piłkarz Manchesteru kopnął Polaka w tyłek i wyleciał z boiska za czerwoną kartkę. W tunelu prowadzącym do szatni trener Waligóra pobił się z masażystą Anglików, a Ryszard Kowenicki z Asą Hartfordem.

Kostrzewiński: - Przed meczem Anglicy traktowali nas wspaniale, mieliśmy dwóch opiekunów. Gdybyśmy chcieli gwiazdkę z nieba, to by ją nam dali. Po meczu nie byli już tacy mili, a opiekunowie zniknęli.

Dwa tygodnie później na stadionie ŁKS w Łodzi rozegrano rewanż. Bezbramkowy remis dał awans Widzewowi. To wtedy Kostrzewiński dostał swoją pamiątkę. - Był kwadrans do końca, biegłem z piłką, a od tyłu jeden z Anglików zaatakował mnie korkami. Trach. Patrzę - dziura w nodze, widzę kość piszczelową. Sędzia złapał się za głowę, woła lekarza i przerażony wrzeszczy: zmiana, zmiana! Nade mną dwóch śmiejących się Angoli. Przyleciał nasz masażysta, a ja łapię jego torbę i sam bandażuję sobie nogę. Gram dalej, bo trzeba oddać. No i oddaję oczywiście.

14 września 1977 roku

Manchester City - Widzew 2:2 (1:0)

Gole: Barnes (11.), Channon (51.) - Boniek (70., 75.)

Manchester: Corrigan - Clements, Watson, Booth, Donachie - Hartford, Owen, Keegan (78. Royle) - Channon, Kidd, Barnes.

Widzew: Burzyński - Kostrzewiński, Janas, Grębosz, Chodakowski, Możejko - Boniek, Rozborski, Tłokiński - Kowenicki, Gapiński (67. Krawczyk).

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.