Czarny listopad Valencii

Plaga kontuzji niszczy mistrzowskie szanse Valencii. W czwartek straciła dziesiątego piłkarza - Urugwajczyka Mario Regueiro. Uraz odnowił się też Fernando Morientesowi

Po siedmiu kolejkach zespół Quique Sancheza Floresa był wiceliderem, mając tyle samo punktów co prowadząca Barcelona. Szeroka kadra sprawiła, że nawet kontuzje nie wpływały na formę zespołu. Także w Lidze Mistrzów, gdzie Valencia spacerkiem wygrała grupę, bijąc gwiazdę Serie A - Romę. Nawet konflikt między trenerem a dyrektorem sportowym Amadeo Carbonim długo nie wpływał na postawę drużyny. Valencia grała w swoim stylu - z niewiarygodnym presingiem w obronie i piorunującymi kontrami w ataku. Tak zremisowała na Camp Nou z Barceloną (1:1). Na dodatek jest jedyną z wielkich drużyn w Hiszpanii, o której grze nie decydują obcokrajowcy. To Vicente, Morientes, Villa i kupiony latem za 25 mln euro Joaquin zapewniali drużynie zwycięstwa. Jeśli nie byli kontuzjowani.

Bo dziś jedynym zdrowym jest wśród nich tylko Joaquin, a lista kontuzjowanych graczy w klubie sięgnęła okrągłej liczby - 10. Wczoraj na treningu wracający po kontuzji Ruben Baraja zderzył się z Mario Regueiro i ten drugi doznał urazu więzadeł w kolanie, który wykluczy go z gry na pół roku. A już najbliższy mecz z Recreativo Huelva będzie bardzo ważny, bo listopad był dla Valencii czarnym miesiącem.

- Valencia - mówił Samuel Eto'o pytany o to, kto może odebrać Barcelonie mistrzostwo Hiszpanii. Ostatnio słowa te straciły aktualność. Po 12 kolejkach zespół jest na ósmym miejscu, mając zaledwie 18 pkt, już o 11 pkt mniej do lidera z Barcelony. Valencię opuściło także szczęście. W ostatnim meczu z Realem Madryt stworzyła masę okazji podbramkowych, ale brak Morientesa i Villi sprawił, że nie miał kto ich wykorzystać. Goście wygrali 1:0 i w Hiszpanii ogłoszono, że Valencia odpadła z walki o mistrzostwo. - Skreśliliście nas za wcześnie - ostrzega Baraja, ale póki co te słowa brzmią jak przechwałki. Morientes powiedział, że jego zdaniem klub nie przeżywa kryzysu, ale prezes musiał wydać komunikat, że nie szuka nowego trenera. Kibice mają już dość konfliktu z Carbonim i trudno uznać, że pozycja Quique Sancheza Floresa jest mocna.

Jedynym zadowolonym może być były gracz zespołu Pablo Aimar. Przed sezonem Valencia sprzedała go do skromnego Realu Saragossa. Teraz Saragossa jest na czwartym miejscu dającym prawo gry w eliminacjach LM. To wielki cel dla Aimara, by utrzymać tę pozycję.

Ale miejsce przeznaczone dla Valencii w Primera Division zajęła nie Saragossa, ale Sevilla. To w tej chwili drużyna, która robi największe wrażenie. W ubiegłym sezonie wygrała Puchar UEFA i tylko zaangażowanie w walkę o pierwsze w historii klubu europejskie trofeum sprawiło, że zajęła dopiero piąte miejsce i nie awansowała do Ligi Mistrzów. Teraz gra znakomicie, wygrała Superpuchar Europy z Barceloną 3:0 i ma walczyć nawet o mistrzostwo kraju. Tak jak Kanoute o tytuł króla strzelców (9 bramek, jedna mniej od Ronaldinho).

Na razie Sevilla ma tylko punkt straty do Barcelony. W bezpośrednim meczu tych drużyn na Camp Nou mistrz wygrał z dużą pomocą arbitra, który nie uznał gola na 1:0 dla Sevilli, a zaraz potem podyktował dla Barcelony wątpliwego karnego. Poza tym Sevilla przegrała w tym sezonie jeszcze tylko raz - 1:2 z Atletico w Madrycie, kiedy musiała bronić prowadzenia w dziewiątkę po dwóch czerwonych kartkach. W Hiszpanii wszyscy od lat skarżą się na arbitrów, którzy ponoć faworyzują wielkie firmy. Należy do nich Valencia, ale Sevilla póki co na pewno nie. Na pomoc więc liczyć nie może.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.