Fruwając pod koszem: Phil Jackson wielkim trenerem jest i basta

W niedzielę, po raz pierwszy w historii drużyna prowadzona przez Phila Jacksona odpadła w I rundzie play-off. I co z tego? Ten rok udowodnił, raz na zawsze i na wieki wieków, że Jackson wielkim trenerem jest.

Gdy po rocznych wojażach na Antypodach Phil Jackson wrócił do LA Lakers, wielu pukało się w czoła. Po co mu to? Jasne - kasa niezła (10 mln dol. za sezon). Los Angeles fajne miasto. Dziewczyna (córka właściciela Lakers) się ucieszy. Ale z jakiego powodu zdobywca dziewięciu mistrzowskich pierścieni ma się mordować z ekipą, która nic wielkiego nie zwojuje? Po co rujnować swoją legendę?

Przecież Jackson wracał do zespołu, w którym ledwie kilku graczy w ogóle nadawało się do gry w NBA. Do drużyny, której poprzedni sezon był całkowitą katastrofą. I do Kobe Bryanta, z którym poróżnił się jak z nikim w historii, którego obsmarował w książce i uznał za "nietrenowalnego".

Przed sezonem większość ekspertów nie dawała Lakersom szans na awans do play-off. Tymczasem weszli do nich z szóstym bilansem na Zachodzie, z 45 zwycięstwami - aż o 11 więcej niż w poprzednim sezonie.

Relacje z Bryantem? Sielanka. Jackson dał Kobemu swobodę, o jakiej ten nawet nie marzył. Cały plan gry Lakers podporządkował strzeleckim umiejętnościom Kobego. Pewnie dlatego, że - wobec słabości Lakers - to była najskuteczniejsza strategia. Ale też i po to, by Bryant mógł wreszcie się wyszaleć, pokazać światu, na co go stać. Stąd aż sześć 50-punktowych zdobyczy Kobego i ten niesłychany, 81-punktowy mecz z Toronto.

Warto było. Swoboda zaowocowała zaufaniem. Dziś Kobe mówi, że mają "niesamowity kontakt" i że to fantastyczne uczucie tak rozumieć się z trenerem.

Jackson jest długodystansowcem, a cierpliwość to jedna z jego największych zalet. "Triangle offense" jest trudny - zamiast wpychać go swym graczom do gardła, uczył go pomalutku. I w ostatnich tygodniach sezonu regularnego coś zaiskrzyło. Lakersi przestali być tylko pomagierami Bryanta. Zaczęli grać wspólnie i przy odrobinie dobrej woli można się było w nich dopatrzeć śladów dawnych Chicago Bulls. Kobe jako MJ, Lamar Odom jako Pippen dla ubogich, pod koszem - w roli Horace'a Granta - Kwame Brown. I niedoceniani role-players, jak Luke Walton, Sasza Vujacić, Smush Parker, którzy - jak w dawnych Bulls Kerr, Harper czy niezapomniany Jud Buechler - też mieli swoje zadania i chwile chwały. - Popatrzcie, jak teraz gramy. Jak zmieniliśmy się od grudnia. To wszystko zasługa trenera - mówił Kobe.

A przed pojedynkiem z Suns Jackson udowodnił swą wielkość, podejmując decyzję, na którą nie odważyłby się chyba żadny inny trener w NBA. Nakazał swym zawodnikom grać zupełnie inaczej niż przez niemal cały rok.

Kobe Bryant nie zdołałby pokonać Suns w pojedynkę. Jedyną szansą Lakers było wykorzystanie przewagi wzrostu i przeciwdziałanie szalonemu tempu narzucanemu przez Steve'a Nasha. Jackson nakazał więc konsekwentnie zwalniać tempo gry i grać jak najwięcej piłek do przyczajonych pod koszem Odoma, Waltona i Browna. Kobe stał się pół-rozgrywającym, pół-przynętą. Ale kupił ten plan i trzymał się go konsekwentnie (np. w meczu numer 3 miał ledwie 17 punktów, tyle samo dodał Walton, 18 miał Smush Parker, 15 - Odom, 13 - Kwame i Lakers wygrali pewnie).

I to prawie zadziałało. Nawet gdy w meczu numer 6 Lakers wrócili do gry "pod Bryanta", Suns nie odważyli się zostawić innych graczy LA bez opieki i Kobe rzucił 50 punktów z wybitną skutecznością 57 proc. Lakers byli naprawdę o włos, o jedną jedyną zbiórkę (tę, dzięki której Tim Thomas rzucił "trójkę" prowadzącą do dogrywki) od sensacyjnego awansu do II rundy.

W siódmym spotkaniu czar prysł. Nerwy wzięły górę, Luke Walton znów był tylko Luke'em Waltonem, Kwame - Kwamem, Odom wystraszył się i schował w kącie. Suns roznieśli Lakers 31 punktami.

Szkoda, że tak się skończyło, ale cały ten rok to triumf dla Jacksona. Mówiono o nim, że jest specjalistą od stawiania kropek nad i, że umie poprowadzić wielkie gwiazdy do mistrzostwa, ale nic więcej. - Przychodzi do właściwego klubu we właściwym czasie. Nie robi żadnego ruchu. W ogóle nic nie robi - drwił antagonista Jacksona Red Auerbach.

Jackson udowodnił, że to wszystko bzdury. I sprawia mu to dziką frajdę. Dwa lata temu, podczas finałów z Detroit, wyglądał na zmęczonego człowieka, który ma tego wszystkiego dość. A niedawno, śmiejąc się, w wywiadzie dla "LA Times" mówił: - To jest fajny rok. Przyszedłem bez wielkich oczekiwań... Czuję, że coś buduję. To wspaniałe uczucie.

Kronika towarzyska

Charles Barkley przyznał, że stracił w kasynach 10 mln dolarów. I że go to martwi trochę, nie na tyle jednak, by przestać: - Czy mam problem z hazardem? Tak, mam problem, ale nie uważam, żeby to był problem, bo mogę sobie na to pozwolić. To po prostu głupi nałóg, nad którym muszę zapanować, bo kiepsko byłoby zbankrutować po tych wszystkich latach.

Nie wiemy niestety, ile stracił na hazardzie Michael Jordan. Sądzimy jednak, że i na tym polu jest bezkonkurencyjny.

Kobe Bryant zmieni swój numerek. Od przyszłego sezonu zamiast 8 będzie nosić 24. Dlaczego? Nie wiadomo, ale podobno nie chodzi o sprzedaż koszulek.

Biedny Reggie Evans. Skrzydłowy z Denver krył centra Clippers, Chrisa Kamana. W ferworze walki włożył mu rękę w spodenki i ścisnął... no wiecie, co ścisnął. Nuggets i tak odpadli, Kaman poskarżył się publicznie, pół NBA się z Evansa śmieje. Co gorsza, Reggiemu kończy się kontrakt, a kto teraz zechce zatrudnić zboka?

Ciekawostki

W piątym pojedynku Cavs i Wizards LeBron James zdobył 45 punktów, Gilbert Arenas 44. Sytuacja, w której dwóch rywali w tym samym meczu zdobyło co najmniej 44 punkty, zdarzyła się dopiero drugi raz w historii NBA. Wcześniej dokonali tego Allen Iverson i Shaquille O'Neal w pierwszym meczu finałów 2001.

Jeśli już o Shaqu. O'Neal jest drugim najstarszym zawodnikiem w historii, któremu udało się zaliczyć 30 punktów i 20 zbiórek w meczu play-off. Bije go tylko Charles Barkley, który zaliczył 30/20, mając 36 lat.

W szóstym meczu Miami - Chicago Shaqa krył Michael Sweetney. Nie poszło mu najlepiej. W ciągu 11 minut złapał 6 fauli. I pobił rekord, bo nigdy dotąd center z pierwszej piątki nie wyleciał w play-off tak szybko. Ciekawe, prawda?

Źródło: Elias Sports Bureau

Bohater tygodnia

LeBron James - wprowadził Cavs do drugiej rundy play-off (Michael Jordan trzykrotnie odpadał w I rundzie). Fantastyczne statystyki - 35,7 pkt, skuteczność 51 proc. Dwa dające zwycięstwo rzuty w meczach numer 3 i 5. I wybitna zagrywka w obronie - tuż przed końcem meczu nr 6 LeBron podszedł do wykonującego rzuty wolne Gilberta Arenasa i wyszeptał mu do ucha: - Jeśli spudłujesz oba, jest po meczu. Arenas speszył się, przestrzelił, Cavs wygrali jednym punktem...

Tako rzecze Shaq

"Chciałem być pierwszym czarnym człowiekiem, którego ujrzy moja córka. Chciałem, żeby wiedziała, jaki jestem piękny i seksowny, i że jeśli kiedyś zechce mieć chłopaka, on musi być tak seksowny jak ja" - O'Neal o tym, dlaczego asystował przy porodzie.

Niezłe numery:

14 sekund

Tyle czasu spędził na boisku Damon Jones w 6. meczu Cavs - Wizards.

Oddał jeden rzut. Celny. Rzut, który dał Cavs jednopunktowe zwycięstwo i awans do drugiej rundy play-off.

6 minut

O tyle Shaunie O'Neal wyprzedziła Vanessę Bryant. Obie panie 1 maja urodziły córeczki.

Shaunie o 4.57 nad ranem w Miami, Vanessa sześć minut później w Los Angeles. Najmłodsze, szóste już O'Nealątko ma na imię Me'arah Sanaa. Córeczka Kobego - Gianna Maria-Onore. - Dziwię się, że Kobe nie dał jej na imię Victoria - żartował trener Phil Jackson, nawiązując do niezwykłego zwycięstwa Lakers w spotkaniu numer 4, które skończyło się kilka godzin przed porodem.

Copyright © Agora SA