Czarna Perła Wrocławia - Historia Keitha Williamsa, byłego koszykarza Śląska

Tak jak w NBA początek lat 90. należał do Chicago Bulls i Michaela Jordana, tak w Polsce rządził wówczas Śląsk Wrocław z Keithem Williamsem. Amerykanin był ostatnim koszykarzem w naszej lidze, który był w stanie samemu seryjnie wygrywać mecze

Keith Williams to wyjątkowy koszykarz w historii nie tylko Śląska, ale i całej polskiej koszykówki. Był dopiero drugim - po słynnym Kencie Washingtonie - Amerykaninem, który spędził w naszym kraju więcej niż sezon, ale pierwszym, który wywalczył mistrzostwo Polski. I to właśnie on przekonał szefów polskich klubów do sprowadzania graczy z USA. Gdyby w 1991 roku nie przyjechał do Wrocławia, rozwój koszykówki i ligi stanąłby pod sporym znakiem zapytania.

A do Śląska trafił z Holandii, dzięki znajomościom trenera Mieczysława Łopatki.

Po znajomości Łopatki

- Przed sezonem byliśmy z zespołem w Belgii i we Francji, gdzie rozgrywaliśmy mecze sparingowe - opowiada Mieczysław Łopatka, ówczesny trener Śląska. - Razem z naszym sponsorem Zenonem Michalakiem doszliśmy do wniosku, że przydałby się nam w zespole rozgrywający. Zapytałem o radę mojego znajomego Luciena Vanterhofena - byłego koszykarza, szkoleniowca reprezentacji Belgii, prowadzącego wówczas KV Mechelen. Powiedziałem, na jakim graczu mi zależy, a on mi dał namiary właśnie na Williamsa, który wtedy był w Stanach. Chyba jeszcze w Belgii zadzwoniliśmy do niego, przekonaliśmy do przyjazdu i tak się u nas znalazł.

- Williams, co się z nim dzieje, dlaczego się pan o niego pyta? - dziwi się Zenon Michalak, były sponsor koszykarzy Śląsk. - Przyjeżdża do Polski na pożegnalny mecz? To dziwne, że nic o tym nie wiem i nikt mnie na ten pojedynek nie zaprosił - mówi zaskoczony, a po chwili zaczyna opowiadać: - Mieliśmy oferty jeszcze trzech innych koszykarzy - wspomina Zenon Michalak, ówczesny sponsor koszykarzy. - Nad tamtymi nawet się nie zastanawialiśmy. Wzięliśmy od razu Williamsa.

Dariusz Zelig, lider Śląska: - Kojarzyłem go jeszcze z czasów, zanim trafił do Śląska. Grałem wtedy w Sunair Ostenda, on w Holandii. Po raz pierwszy spotkaliśmy na jakimś turnieju towarzyskim. Jak potem wspominaliśmy - on utkwił w mojej pamięci, a ja w jego. Nie wydawał mi się wtedy jakimś niesamowitym graczem. Owszem, solidny koszykarz, jakich wielu. Grałem z wieloma dobrymi zawodnikami, między innymi także z Williamsem. Czy Willlimas był najlepszy? Jeden z najlepszych, tak bym go określił. Jego przyjście spowodowało, że już nie musiałem się tak bardzo męczyć. Nie spoczywał już na mnie - tak jak wcześniej - ciężar zdobywania punktów.

W Holandii za drogi

Williams zdominował polską ligę niczym Michael Jordan NBA. Obaj zresztą ukończyli tę samą uczelnię North Carolina. Williams próbował dostać się do NBA, ale w Charlotte Hornets przegrał rywalizację z najniższym koszykarzem NBA Tyrone Boguesem (159 cm), a w Atlancie lepszy był Spud Webb (170 cm), zwycięzca konkursu "wsadów".

W Holandii był czołowym zawodnikiem ligi i trafił do Śląska, bo dla tamtych drużyn był za drogi. - Nie było ich na mnie stać - przyznał w jednym z wywiadów. Jego zarobki szacowano na 1,5 tysiąca dolarów.

U nas zarabiał 3,7 tysiąca dolarów, trzykrotnie więcej od kolegów z zespołu - mówi Łopatka. - I być może przez to było trochę animozji, ale jak zawodnicy zrozumieli, że on im może tylko pomóc i dzięki niemu mogą zarobić - za zwycięstwa były przecież premie - szybko go polubili. Zapraszali go na imprezy.

Łopatka od początku pobytu Williamsa we Wrocławiu był zachwycony jego koszykarskimi umiejętnościami.

- Gdy go zobaczyłem na zajęciach, stwierdziłem, że to będzie gracz, jakiego dotąd w Polsce nie było. Byłem pod wrażeniem jego umiejętności i podejścia do sportu. Gracz kompletny i profesjonalista w każdym calu. Choć pierwsze mecze miał mało udane - przypomina sobie Łopatka.

W spotkaniu z Lechem Poznań Amerykanin zdobył zaledwie dwa punkty.

- Jak wszyscy zobaczyli Amerykanina, to kojarzyli go z NBA i jak tam nie grał, to przynajmniej się o NBA otarł, więc na pewno dzieli go od reszty nas niewyobrażalna przepaść - opowiada Jerzy Kołodziejczak, był gracz Śląska. - Tymczasem w pierwszym meczu po zaledwie kilku treningach z zespołem zagrał słabo i przegraliśmy w Poznaniu. Wszyscy kręcili nosem. Ale już dzień później w Bydgoszczy rzucił ponad 30 punktów, sam wygrał mecz i rozwiał wszelkie wątpliwości. Tym bardziej że poza boiskiem był otwarty na ludzi i bardzo kontaktowy.

Bolesny kontakt z wódką

Zelig: - Williams był człowiekiem niezwykle towarzyskim, błyskotliwym. Powiedziałbym, że miał taką słowiańską duszę. Nie wywyższał się, nie gwiazdorzył. To nie był taki typowy czarnoskóry Amerykanin.

Radosław Czerniak: - Williams był nietypowym Amerykaninem. Murzynem o mentalności białego człowieka. Imponował inteligencją, błyskotliwością, Można było z nim pogadać. Szybko opanował podstawy języka.

Jarosław Zyskowski: - Nigdy nie było sytuacji, że on gwiazda, a my reszta. Był skromnym facetem, zżytym z zespołem.

A inny zawodnik dodaje: - Tylko pierwszy kontakt z wódką okazał się dla niego bardzo bolesny. Jak każdy Amerykanin, w końcu musiał się z tym spotkać w Polsce. Była impreza zespołowa, Keith chrzest przeszedł, ale o tym, co się działo, lepiej nie wspominać.

- Keith trzymał się zawsze ze wszystkimi chłopakami, ale sytuacja się zmieniła, gdy do zespołu dołączył Fred West - opowiada Łopatka. - Wówczas Keith trzymał tylko z nim, a West to był zupełnie inny człowiek. Taki szalony, rozrywkowy gość. Lubił spacerować nocą po Rynku, był strasznie roztrzepany i dziwaczny. Kiedyś zgubił klucze do swojego domu, innym razem potrafił wejść do piaskownicy między małe dzieci i razem z nimi się bawić. Ogólnie dziwny gość.

Ten facet to zupełnie inna osobowość. Jak Williams dostał od nas poloneza, to bardzo o niego dbał. Traktował go jak swój. Gdy polonezem jeździł West, to zarżnął go po pół roku - wspomina Zenon Michalak. - Nie dbał o niego wcale. Jakaś wymiana oleju czy konserwacja - w ogóle nie się tym nie przejmował. Jeśli chodzi o intelekt, to z Williamsem nie miał co się równać.

40 punktów na jednej nodze

Ale nie za intelekt podziwiali Williamsa kibice, lecz za to, co wyprawiał na parkiecie. Amerykanin zdominował rozgrywki w Polsce, nie było koszykarza, który byłby w stanie go zatrzymać. - Jego szybkość i technika to było coś, czym bił o klasę innych, choć trzeba podkreślić, że w tamtych czasach nie było aż tylu obcokrajowców, nie było takiej konkurencji - podkreśla Zyskowski. - Williams miał świetny rzut, podanie. Mógł sam wygrać mecz.

Już samo jego poruszanie się było niespotykane jak na ówczesne czasy. Miał też niesamowite czucie piłki, potrafił z łatwością zdobywać punkty z każdej pozycji, a pod koszem wręcz ośmieszał wyższych rywali. Gdy im wydawało się, że już go zablokują, on rzucał tuż nad ich palcami - dodaje Kołodziejczak. - Jednak poza wybitnymi warunkami motorycznymi wyróżniało go niezwykłe myślenie na parkiecie, potrafił znaleźć się w trudnych sytuacjach i wykorzystywać słabości rywali.

Williams rozegrał wiele doskonałych spotkań w barwach Śląska, ale najbardziej w pamięci pozostanie chyba trzecie spotkanie finałowe z 1994 roku przeciwko Nobilesowi we Włocławku. Amerykanin, kulejąc, zdobył 40 punktów na 81 całego zespołu. Śląsk wygrał 81:80, odzyskał przewagę własnego parkietu, a po kolejnym zwycięstwie stał się pierwszym zespołem, który po raz czwarty z rzędu wywalczył mistrzostwo Polski. To były ostatnie mecze Williamsa w barwach wrocławskiego klubu.

Nowe wyzwania

- Był wściekły, gdy dowiedział się, że nie braliśmy go pod uwagę przy przyznawaniu premii meczowej. Mieliśmy taką zasadę, że premie dzieliliśmy między Polaków, tak aby zmniejszyła się dysproporcja zarobków między Williamsem a pozostałymi graczami - przyznaje Łopatka.

- Najważniejszą przyczyną było nierozliczenie się Śląska z obowiązków płatniczych wobec mnie - opowiadał kiedyś Williams. - Dopiero po trzech latach dowiedziałem się, że oprócz kontraktowych pieniędzy z firmy PCS powinienem też otrzymywać premie od klubu - Śląska. Nigdy ich nie dostałem. Poza tym stwierdziłem, że Śląsk nie ma żadnej przyszłości. Moim zdaniem ci zawodnicy już nie byli w stanie grać lepiej. Nie widziałem sensu w zdobywaniu kolejnego mistrzostwa, kiedy zespół nie poprawia już swojej gry. Wiedziałem też, że odejdzie kilku innych zawodników.

- Szukał nowych wyzwań. W Śląsku osiągnął wiele i myślał o tym, aby grać o wyższe cele - przyznaje Michalak. - Poza tym chciał już zarabiać 7 tys. dolarów. Na to nie było nas stać.

Stać było budującą silny zespół Mazowszankę Pruszków. Tam Amerykanin po dwóch operacjach tej samej nogi (kolano i stopa) nie był już w stanie grać jak dawniej, ale wywalczył kolejne mistrzostwo (w trakcie sezonu zbuntował się przeciwko trenerowi Jackowi Gembalowi i został wyrzucony, po negocjacjach wrócił). Później grał jeszcze w Komforcie Stargard Szczeciński, m.in. eliminując w 1997 roku Śląsk w pamiętnym półfinale. Przez pół sezonu występował w Nobilesie Włocławek, a karierę kończył w drugoligowym Black Jack Poznań. Tam - jak sam podkreślał - grał już na jednej nodze i rzadko przekraczał linię rzutów z dystansu, choć wcześniej był przecież mistrzem wejść pod kosz.

Williams okay

W 2000 roku wrócił do Stanów Zjednoczonych, gdzie siostra załatwiła mu posadę ochroniarza na lotnisku w Atlancie, nie wiadomo jednak, czy rzeczywiście tam pracował. Jerzemu Kołodziejczakowi po latach starań udało się ściągnąć Williamsa jeszcze raz do Polski na pożegnalny mecz. Ci, którzy pamiętają amerykańskiego rozgrywającego, będą mieli okazję przypomnieć sobie stare dobre czasy. Ci, którzy nie widzieli go na żywo, dostaną krótką lekcję historii, bo oprócz amerykańskiego rozgrywającego w Orbicie wystąpią inne sławy z tamtych lat. A wszyscy raz jeszcze raz zaśpiewają: "Williams okay, Williams okay, Williams, Williams, Williams okay!".

Keith Williams kiedyś powiedział

o swojej roli w zespole

Każdy zespół potrzebuje lidera nie tylko na boisku, ale także poza nim. Jestem Amerykaninem, gram w polskiej drużynie, więc czuję, że wszyscy oczekują ode mnie więcej niż od innych. Dobry koszykarz musi być dobrze przygotowany do meczu także poza boiskiem. Jeśli więc jestem liderem na parkiecie, muszę być nim wszędzie.

o swoich planach po zakończeniu kariery

Poważnie myślę o podjęciu po zakończeniu kariery pracy trenera. Chciałbym trenować polskich koszykarzy, gdyż myślę, że mają spore możliwości, nie do końca wykorzystane. Na pewno nie wyjadę z Polski. Chciałbym pracować tu jako trener lub menedżer.

o przyjęciu polskiego obywatelstwa

Chciałbym otrzymać polski paszport, ale przy tym nie tracić amerykańskiego. Liczę, że jakiś klub będzie tym zainteresowany, gdyż mógłby wtedy zatrudnić trzeciego obcokrajowca. Musiałbym poprawić język polski, aby przejść konieczne egzaminy. Warunkiem byłoby także podpisanie z klubem długoterminowego kontraktu, żebym poczuł się naprawdę związany z Polską.

o ewentualnej grze w kadrze Polski

.Myślę, że w tym zespole jest miejsce dla mnie. Mógłbym pomóc Polakom w powrocie na czołowe miejsce w Europie. Udowodniłbym, że przyznanie mi polskiego obywatelstwa byłoby korzystne dla wszystkich. Uważam, że jestem na tyle dobry, żeby zostać pierwszym rozgrywającym w kadrze Polski. W przeciwnym razie przyjęcie polskiego obywatelstwa nie miałoby sensu.

o Fredericu Weście

To był niezły zawodnik, choć nie grał jak ktoś mierzący 205 cm. Wolał grać daleko od kosza, rzucać za 3 punkty, kończyć szybkie ataki. Poza boiskiem miałem z nim sporo problemów, bo dużo pił.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.