"Żydów wieszano, bo szkoda było kul". Na stadionach traciło się wolność i życie

Dziś patrzymy na stadiony, które w czasie pandemii zmieniły się w miejsca ratowania życia. W przeszłości bywało odwrotnie - na niektórych stadionach traciło się wolność albo i życie, gdy zamieniano je w obozy koncentracyjne i przejściowe.

Legendarny stadion Santiago Bernabeu zamienił się w magazyn zapasów dla madryckich szpitali. Równie sławna Maracana - w szpital polowy, podobnie jak teren przy kortach US Open. Takie szpitale polowe, stawiane w ostatnich tygodniach na stadionach całego świata, mogą przyjąć nawet kilka tysięcy pacjentów. Na parkingach niektórych z nich przeprowadzane są testy metodą drive-thru, na murawach stoją łóżka, w szatniach są apteki, a w biurach tymczasowe centra dowodzenia. Stadiony zazwyczaj są bardzo dobrze skomunikowane, duże ciężarówki ze sprzętem i autobusy z chorymi nie mają problemu z wjazdem. Po trzęsieniu ziemi w Portoryko, po huraganie Katrina w Nowym Orleanie, obiekty sportowe też były dzięki temu miejscem, które łatwo było zamienić w miejsca ratunku.

Ale były też czasy, gdy stadiony stawały się symbolami opresji, prześladowań, nawet śmierci. Ta sama stadionowa logistyka, która dziś niesie ulgę, wtedy niosła cierpienie. Stadiony przerabiano na obozy przejściowe i koncentracyjne. Na trybunach i pod nimi można było pomieścić wielu więźniów, a oprawcom zapewnić w stadionowych budynkach wygodne biura i punkty obserwacyjne. Grube mury sprawiały, że nie słychać było krzyku torturowanych. 

Zobacz wideo Dwa główne źródła zachorowań.

Taką złą kartę w historii mają choćby dwie paryskie świątynie sportu: korty Rolanda Garrosa zamienione podczas drugiej wojny światowej w obóz koncentracyjny, i stadion Colombes, w międzywojniu arena igrzysk olimpijskich i mundialu, w latach 40. obóz dla internowanych. Największa w historii Francji łapanka Żydów też wiąże się ze stadionem. A w Chile Augusto Pinochet zmienił w więzienie i umieralnię największy stadion kraju, Estadio Nacional. Ale stadionowy obóz był też w Polsce. Tam, gdzie grała przed wojną Warta Poznań, a po wojnie Lech, gdzie rozgrywano finały Pucharu Polski, podczas wojny ojciec wieszał syna na szubienicy, a reszta - ku przestrodze - musiała na to patrzeć. 

Ojciec wieszał syna

Trójramienna szubienica stała na zboczu tuż za trybunami. Dalej było pole, na którym rozkładało się wesołe miasteczko, więc w piątki wieczorem z karuzeli było widać jak ktoś wisi. Gdy Niemcy mieli wieszać, ludzie zamiast patrzeć na diabelski młyn, woleli obserwować prawdziwe piekło. Mieszkańcy okolicznych kamienic widzieli to z okna, bo stadion leżał w centrum Poznania, na Wildzie. Był wielki - na około 50 tys. ludzi. W czerwcu 1940 roku Niemcy zamknęli na nim Francuzów, jeńców z wojny. Ale warunki na trybunach i pod wiaduktem, którym wchodziło się na płytę stadionu, nie spełniały standardów, w których można było trzymać jeńców. A Żydów? To co innego. Trafili do obozu w maju 1941. 

Kopali dół pod jezioro Maltańskie, kładli tory kolejowe, likwidowali cmentarz na Śródce, ekshumowali zwłoki, sadzili drzewa, pomagali przy stawianiu budynków w centrum, wozili żwir potrzebny do budowy autostrady, kopali rowy melioracyjne. Całymi dniami, do utraty sił. Gdy Żyd upadał, kapo kopał go do utraty przytomności. Potem pobitego ładowano na taczkę i z powrotem na stadion, który dziś nosi imię Edmunda Szyca.  

Warunki były fatalne - wszawica, brud, a w 1942 roku epidemia tyfusu plamistego. Większość więźniów przez cały rok była przetrzymywana na trybunach pod przeciekającym dachem. Od boku strasznie wiało. - Żydzi dostawali najgorszej jakości jedzenie. Końską i owczą padlinę. Produkty, które już gniły i na pewno nie nadawały się do jedzenia - opisywała dr Anna Ziółkowska w reportażu "Stadion" telewizji WTK. - Bardzo często chorowali. Nie mogło być inaczej. Dlatego też na rogu Hetmańskiej i Głogowskiej Niemcy stworzyli szpital żydowski. Do starej stodoły ściągnęli lekarzy z Berlina. To była umieralnia - twierdzi Ziółkowska. Niemcy ściągali do stadionowego obozu Żydów z gett, głównie z tego w Łodzi. 

- Najgorzej było zimą. Stadion nie był ogrzewany. Niemcy, jak zawsze dla szydery, stawiali piec żelazny i tam palili. Ciepło było 2-3 metry od pieca. Tam leżeli chorzy. A chorzy, którzy nie mieli siły iść do pracy, byli wieszani - opisywał Ludwik Ratajczak w artykule "Moi Żydzi" opublikowanym na "poznan.jewish.org.pl" w 2009 roku. Gdy wybuchła wojna, miał siedem lat i mieszkał z mamą niedaleko stadionu przy Półwiejskiej. - Jak do Poznania przyjeżdżały cyrki i karuzele, to rozstawiali się obok stadionu. Żydzi mówili mi: "codziennie słuchamy muzyki, gwaru i śmiechu ludzi. A my tu liczymy dni, ile jeszcze przeżyjemy. Ten świat nie dla nas, kiedy tego słuchamy, to wielu z nas płacze, bo nie wiemy jak długo jeszcze będziemy żyć" - wspominał.

Obóz na stadionie był największym ze 140 utworzonych w Wielkopolsce. Przebywało na nim ponad tysiąc więźniów. Symbolem tego miejsca stała się szubienica z trzema ramionami. Zazwyczaj egzekucje odbywały się w piątki po osiemnastej. Bywało, że ojciec wieszał syna. Albo odwrotnie. Obowiązkowo wieszano niedoszłych uciekinierów, a ku przestrodze zwoływano wszystkich więźniów, by wiedzieli, co ich czeka, jeśli spróbują uciec. Udanych prób ucieczki prawdopodobnie nie było, ale na wszelki wypadek Niemcy wprowadzili zasadę: jedna zbiegły Żyd odbiera życie dwudziestu pozostałym. 

- To Arthur Greiser, Namiestnik Rzeszy rządzący Krajem Warty z polecenia Hitlera, wydał rozkaz, że każda kula jest przeznaczona na front rosyjski. Żydów trzeba było wieszać, bo to nic nie kosztowało - opisuje Ratajczak w "Moich Żydach". Ofiary początkowo grzebano na cmentarzu Bożego Ciała, później palono je w krematorium, a prochy przewożono na cmentarz górczyński. Obóz zlikwidowano w sierpniu 1943, a więźniów ze stadionu wywieziono do Oświęcimia.

Gdy wojna się skończyła, a Greisera w Austrii rozpoznała jedna z poznanianek, amerykańscy żołnierze sprowadzili go z powrotem do Wielkopolski. - Na niego też szkoda było kuli - pisał Ratajczak. Zginął powieszony na szubienicy na poznańskiej Cytadeli. Sto tysięcy ludzi wiwatowało. Po raz ostatni. Więcej publicznych egzekucji w Polsce już nie było. 

Mamo, kiedy zacznie się wyścig? 

Na trybunach Velodrome d’Hiver, Zimowego Welodromu, czyli krytego toru kolarskiego leżącego nieopodal wieży Eiffla, pojawiają się nieśmiałe oklaski. Każda kolejna para klaszczących dłoni zachęca następne. Po kilku sekundach tumult jest już ogromny. Dzieci zatykają uszy. Emocje przypominają te sprzed kilkunastu lat, gdy w 1924 niespodziewanym mistrzem olimpijskim w zapasach zostawał tutaj Francuz Henri Deglane. Teraz też trudno znaleźć choćby jedno wolne miejsce. Temperatura jest wysoka. Ścisk wielki. Na trybunach jest ponad trzynaście tysięcy ludzi. Sami Żydzi. Zobaczyli, że na płycie stadionu pojawili się strażacy i za chwilę wreszcie dadzą im trochę wody z hydrantów. Nie pili od trzech dni. 

Później w tym samym miejscu stają oficerowie gestapo i francuskiej policji. Trybuny reagują gniewem: gwiżdżą i buczą. To ci ludzie siłą ich tu wpędzili. Zabili okna, by nie dało się uciec, ciemną farbą pomalowali szklany dach, żeby nie wyróżniał się na tle innych i nie przykuwał uwagi latających nad Paryżem bombowców. Zostawili tylko pięć toalet. Jeden kran. Nie dali jeść. Działali na polecenie proniemieckiego rządu Vichy w ramach ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. Zimowy Welodrom, na którym podczas igrzysk odbywały się zawody w podnoszeniu ciężarów, zapasach, szermierce i boksie wykorzystali do uwięzienia Żydów przed planowanymi wywózkami do przejściowych obozów koncentracyjnych, a docelowo do Auschwitz.   

Największa w historii Francji łapanka Żydów rozpoczęła się świtem 16 lipca 1942 roku. Dziewięć tysięcy francuskich policjantów z funkcjonariuszami Gestapo pukało od drzwi do drzwi według adresów zdobytych dwa lata wcześniej w obowiązkowym spisie Żydów. Bez żadnych wyjaśnień aresztowało kolejne osoby. Szef rządu Vichy, Pierre Laval twierdził, że wydanie i poświęcenie Żydów jest całkowicie usprawiedliwione, bo dzięki temu chroni francuskich obywateli. Dwie koszule, buty, koc, jedno ciepłe ubranie i wyrzucenie z mieszkania. Do godziny 7:30 - ponad pięć tysięcy aresztowanych. Głównie Żydów z Niemiec, Polski, Czechosłowacji, Austrii i Rosji. Do imigrantów pukano w pierwszej kolejności. "Działać szybciej" - grzmiał dowodzący całą akcją Rene Bousquet, szef paryskiej policji. Do akcji ochoczo dołączyło prawie 3,5 tys. ochotników z faszystowskiej organizacji Jacquesa Doriota. Jednego dnia aresztowano 13 152 Żydów. Przewieziono ich do welodromu i stłoczono na trybunach. 

Dzieci goniły się po pochyłym torze z sosnowego drewna. Pytały, kiedy rozpocznie się prawdziwy wyścig. A trwał wyścig z czasem. Na płycie stadionu znajdował się prowizoryczny szpital. Z jednym lekarzem, ośmioma pielęgniarkami i setkami ludzi potrzebującymi pomocy. Poza przypadkami zasłabnięć, naturalnymi w tym gorącu, duchocie i smrodzie, byli też pacjenci przywiezieni prosto ze szpitalnych sal - z tyfusem, gruźlicą czy zapaleniem płuc. Do tego chorzy aresztowani w szpitalach psychiatrycznych. Do jedzenia tylko to, co zdołał dostarczyć Czerwony Krzyż. Kto próbował uciec, od razu był zabijany. Pozostali po pięciu dniach zostali przetransportowani do obozów koncentracyjnych. Spośród aresztowanych w "obławie Vel d’Hiv" wojnę przeżyło tylko 25 osób. Żadne z 4051 dzieci. Dziś na miejscu stadionu stoją nowoczesne budynki i tylko wciśnięta pomiędzy nie niewielka tablica przypomina o tej przerażającej zbrodni.

Żadnych świętości - korty Rolanda Garrosa i stadion Colombes zamienione w obozy 

- Gdy Adolf Hitler dochodził do władzy w Niemczech, masowo zamykał w więzieniach przeciwników swojego reżimu. Przed wybuchem wojny zaczął ich wypuszczać. Pod warunkiem, że wyjadą z Niemiec. Wiedział, że miejsca w więzieniach mogą mu się przydać. Spora część więźniów przeniosła się do Francji - opowiada Serge Frydman, francuski reżyser, którego ojciec był więziony na terenie Francji, a w 1943 roku zginął w obozie na Majdanku. 

Francja przyjmowała uciekinierów z otwartymi ramionami, bo na frontach pierwszej wojny światowej straciła wielu młodych mężczyzn i miała poważne niedobory wśród pracowników. Rękami wygnanych z kraju Niemców odbudowywała swoją gospodarkę, aż 3 września 1939 roku Hitler wypowiedział jej wojnę. 

- Wtedy zesłańcy z Niemiec i Austrii, którzy uciekali przed nazizmem i antysemityzmem, stali się dla francuskich władz podejrzani ze względu na narodowość. Francuzi bali się, że są wśród nich szpiedzy. Albo, że w obliczu wojny jednak opowiedzą się po stronie Niemców - tłumaczy Frydman. Rząd ogłosił, że wszyscy mężczyźni z Niemiec i Austrii w wieku od 18 do 65 lat mieli się stawić na obowiązkowej kontroli. Cały Paryż oklejono plakatami zapraszającymi do "uregulowania swojej sytuacji". Władze spodziewały się od 30 do 40 tys. osób. - Ci ludzie byli pierwszymi wrogami Hitlera. Jako pierwsi mu się opierali i nie uwierzyli w to, co mówi. Wśród nich było wielu artystów, intelektualistów, naukowców. Choćby mąż aktorki Marlene Dietrich czy ojciec polityka Daniela Cohna Bendita. Spodziewali się rutynowego spisu, zwykłej kontroli, a zostali aresztowani, bo nagle z cudzoziemców stali się "obywatelami sił wroga" - tłumaczy Frydman.

Potrzebne były miejsca, które pomieszczą tak wiele osób. Obiekty sportowe, których w Paryżu nie brakowało, wydawały się idealne. Nie było żadnych świętości. Dziesięć kilometrów na północ od Zimowego Welodromu znajdowała się najważniejsza arena tamtych igrzysk olimpijskich. Yves-du-Manoir de Colombes - stadion otwarcia i zamknięcia imprezy, miejsce lekkoatletycznych zawodów. Najważniejszy stadion w kraju, na którym raptem kilka miesięcy wcześniej Włosi pokonali Węgrów 4:2 w finale ostatnich przed wybuchem wojny mistrzostw świata w piłce nożnej, teraz miał być największym obozem koncentracyjnym we Francji. Według najbardziej prawdopodobnych szacunków - od września do grudnia 1939 roku - przewinęło się przez niego dwadzieścia tysięcy więźniów. 

Dla kogo nie starczyło miejsca na Colombes, trafiał do 16. dzielnicy Paryża na korty Rolanda Garrosa. Symbol francuskiej elegancji i stylu. Święte miejsce tenisa. - Nazywaliśmy siebie mieszkańcami jaskini, bo w około 600 mieszkaliśmy pod schodami stadionu. Spaliśmy na słomie. Mokrej słomie, bo trybuny przeciekały. Byliśmy tak stłoczeni, że czuliśmy się jak sardynki. Śmierdziało brudem i odchodami, a do środka wpadały tylko smugi światła - wspominał pisarz Arthur Koestler, węgierski Żyd. - Niewielu z nas miało pojęcie o tenisie, ale kiedy pozwolono nam wyjść na spacer po stadionie, zobaczyliśmy na tablicy wyników nazwiska Jeana Borotra i Jacquesa Brugnona. Dwóch z czterech muszkieterów tenisa - można przeczytać w jego autobiografii "Szumowiny ziemi". Czterej muszkieterowie tenisa - tak nazywano czwórkę, która w międzywojniu sześć razy zdobyła dla Francji Puchar Davisa. 

Niewiele natomiast wiemy o warunkach, które panowały na Colombes. - Nie znaleziono stamtąd żadnych zdjęć. Władze nie wpuściły tam żadnego dziennikarza - mówi Frydman. Adolf Kuechler, Polak z niemieckim paszportem, w listach do rodziny pisał jedynie o "warunkach godnych ubolewania" i "uwłaczającym traktowaniu". Więźniowie zazwyczaj musieli tam wytrzymać kilka tygodni. Zaczynało się od szczegółowego przesłuchania, żeby zweryfikować podejrzenie, że wygnani z Niemiec ludzie mogą być szpiegami lub podczas wojny wspierać swoich rodaków. Następnie byli przeszukiwani i okradani przez policjantów ze wszelkich kosztowności. Z czasem władze podejmowały decyzję: kto został zakwalifikowany jako "mogący zagrażać porządkowi publicznemu lub bezpieczeństwu narodowemu" jechał do obozu zagłady. Kto był lojalny wobec Francji, sprawny i wyszkolony, trafiał do legii cudzoziemskiej. Część mężczyzn oddelegowywano do pracy w fabrykach broni. 

Tylko Niemcy i Austriacy?

Francuska Federacja Tenisa opisując historię French Open i kortów Rolanda Garrosa w 1991 roku z okazji setnej rocznicy założenia turnieju, cały wątek istnienia w tym miejscu obozu koncentracyjnego, sprowadziła do jednego zdania: "na czas drugiej wojny światowej turniej został zawieszony". Dopiero w 2004 roku, gdy sprawę nagłośniło CNN, federacja przyznała, że na stadionie przetrzymywano więźniów politycznych z Niemiec, Austrii i Włoch. Istnieją jednak podejrzenia, że w kolejnych latach korty nadal służyły jako obóz koncentracyjny. Tym razem dla Żydów. 

Główna archiwistka Centrum Zagłady Żydów, Karen Taeb, stwierdziła w rozmowie z CNN, że nie ma jednoznacznych dowodów potwierdzających to przypuszczenie. Amerykańskie i brytyjskie media, w tym BBC, utrzymują jednak, że podobnie jak w przypadku Zimowego Welodromu, Żydzi byli przetrzymywani na kortach przed deportacją do obozów śmierci. Dowodem na to miał być m.in. list, który więźniowie napisali do pomocy społecznej zajmującej się ochroną praw Żydów. Czytamy w nim: "My, niżej podpisani Żydzi, opuściliśmy Europę Środkową w wyniku prześladowań, jesteśmy przetrzymywani pod trybunami stadionu Rolanda Garrosa. Prosimy o przysłanie w to miejsce delegata, który mógłby chronić nasze prawa". Pod listem podpisało się pięć osób w wieku od 18 do 51 lat - student medycyny, inżynier, mechanik, kuśnierz i pianista. 

"Satisfaction" z głośników na ciężarówkach. Żeby zagłuszyć jęki torturowanych 

Pomieszczenie ósme jest słabo oświetlone. W półmroku da się dostrzec wyryte w ścianach więzienne kalendarze i inicjały siedzących w tej celi. „Ana + Nelson = miłość”. Musiał to wyryć Nelson, bo w tej szatni na Estadio Nacional de Chile siedzieli tylko mężczyźni. Ana albo czekała w domu, albo razem z innymi kobietami aresztowanymi przez Augusto Pinocheta była przetrzymywana na basenie. Wszystkie 28 pomieszczeń łączył długi korytarz. Na nim torturowano więźniów, by ich krzyk przerażał wszystkich pozostałych. A o to, żeby poza stadionem nikt nie usłyszał, co zorganizował Pinochet, dbały ciężarówki z głośnikami. Jeździły wokół stadionu i zagłuszały wszystko Beatlesami i Rolling Stonesami. Najczęściej kawałkiem "Satisfaction".

Zaraz po przeprowadzeniu puczu, który wyniósł Pinocheta do władzy, największy stadion w kraju - Estadio Nacional zamieniono w obóz koncentracyjny. Pomiędzy wrześniem a listopadem 1973 roku przetrzymywano tam blisko 20 tys. ludzi. Na bieżni policjanci przeprowadzali przesłuchania, a w budynkach stadionu sędziowie w mgnieniu oka podejmowali decyzje o karach śmierci. 

- Nie sposób ustalić, ile osób tu zginęło - mówi w reportażu "El Desconcierto" Luis Valencia, historyk oprowadzający po obiekcie. W 2010 roku, po 37 latach, powstało tutaj muzeum, które pozwala wyobrazić sobie skalę okrucieństwa Pinocheta. Valencia jest wyjątkowym przewodnikiem. Sam był więźniem. Przeżył i opowiada jak wielkie miał szczęście. Relacjonuje tamte wydarzenia ze szczegółowością, która zwala z nóg. Mówi o katowanych kobietach w ciąży, upokarzanych mężczyznach, rozdzielaniu par, ciągłym straszeniu, głodzie, fatalnych warunkach i przedstawieniu, które władze Chile odegrały przed delegatami FIFA. 

Bo w tle tych wydarzeń był mecz mający zdecydować czy na mundial do RFN pojedzie ZSRR, czy Chile. W ciągu tygodnia Estadio Nacional znów miało być stadionem do grania w piłkę, a nie zabijania ludzi. Na bieżniach zamiast policjantów mieli ustawić się chłopcy do podawania piłek, w szatniach zamiast więźniów usiąść piłkarze, a na trybuny wrócić kibice. Świat wiedział, co dzieje się w Chile, więc władze Związku Radzieckiego wystąpiły do Fify z oficjalnym protestem: "Nie będziemy grać na stadionie, na którym giną ludzie".  

"Światową federacją piłkarską rządził wtedy Anglik - Stanley Rous. A że jego rodacy nie zakwalifikowali się na ten mundial, postanowił im pomóc. Stwierdził, że jeśli pozwoli rozegrać to spotkanie, a ZSRR je zbojkotuje, to pozostałe kraje bloku wschodniego w ramach solidarności zrezygnują z udziału w mundialu. Wówczas w ich miejsce wskoczyliby m.in. Anglicy" - opisuje "La Vanguardia".

Zanim do Santiago dotarła oficjalna delegacja FIFA mająca skontrolować panujące tam warunki, większość więźniów wojskowi przenieśli już do innych obozów. Na stadionie pozostało około siedem tysięcy osób. - Ukryli ich w podziemnych korytarzach i pod trybunami - twierdzą historycy. Władze chilijskiej piłki nalegały, żeby przenieść mecz na inny stadion, ale Pinochet kategorycznie nie chciał się na to zgodzić. - Pinochet bardzo wyraźnie dał nam do zrozumienia, że albo mecz odbędzie się w Santiago albo sami trafimy do obozu koncentracyjnego - wyjawił po latach Francisco Flux, ówczesny szef chilijskiego związku piłki nożnej w rozmowie z "La Vanguardia".

- Dostaliśmy zapewnienie, że mecz zostanie rozegrany w sportowej atmosferze. Obiekt jest przygotowany do rozegrania meczu. Nie zauważyliśmy nic niepokojącego - napisał zgodnie z planem swojego szefa Helmut Kaeser, sekretarz generalny FIFA. Spotkanie mogło się odbyć, ale tak, jak przewidział Rous, władze ZSRR zdecydowały, że ich reprezentacja nie poleci do Chile. Tłumaczono to względami etycznymi. Ale nawet rosyjscy piłkarze mieli inne odczucia. - Na ten mecz patrzył cały świat, a władze naszego kraju bały się, że przegramy. Kapitalistyczny świat z USA na czele miałby okazję do świętowania. Nasza propaganda miałaby olbrzymie problemy i pewnie dlatego nie kazano nam lecieć. Argumenty o morderstwach Pinocheta były tylko wygodnym wytłumaczeniem - stwierdził po latach w rozmowie z "Sport.ru" obrońca Jewgienij Łowczew. 

Pinochet wykorzystał tę sytuację do realizacji własnych celów. Chociaż wiedział, że piłkarze ZSRR nie przylecą na mecz, to wpuścił kibiców na stadion, by ogłosić: oto Związek Radziecki przestraszył się potężnego Chile. Ten upiorny mecz musiał się zacząć, żeby był obrazek, który puści się w świat i dopisze opowieść o wielkim Chile. Dlatego Pinochet pozwolił swoim piłkarzom przebiec z piłką pustą połowę boiska i wbić ją do bramki. Miał już swój symbol, a Chile - awans do mundialu. - Wstyd na cały świat - wspominał ten moment Carlos Caszely, jeden z ulubieńców chilijskich kibiców, piłkarz który też stanie się z czasem jednym z symboli tego meczu, ale takim którego dyktator nie przewidział: twarzą protestów przeciw metodom władzy wojskowych, aż po wezwanie do głosowania przeciw władzy w referendum z 1988, które przyczyniło się do końca rządów Pinocheta.

Więcej o: