To nie bezsilność po porażce z Borussią Dortmund (0:6) na początek fazy grupowej w Lidze Mistrzów uderzyła najbardziej w dotychczasowej przygodzie Legii z europejskimi pucharami, ale wyczerpanie Jakuba Rzeźnicaka po spotkaniu w Lizbonie ze Sportingiem (0:2). - Nie pamiętam kiedy ostatnio tyle biegałem w trakcie meczu - powiedział zaraz po spotkaniu kapitan mistrzów Polski.
A przecież legioniści tylko starali się dotrzymać kroku rywalom. Przeciwko Borussii przebiegli o trzy kilometry mniej od przeciwników, w Lizbonie ta różnica wyniosła już tylko tysiąc metrów. Można też było odnieść wrażenie, że piłkarze Jacka Magiery starają się dotrzymać kroku gospodarzom, gdy w pierwszej kolejce poruszali się w zwolnionym tempie. Dlatego porażkę odebrano mniej krytycznie niż lanie zebrane od Borussii.
- Gdy prowadzony przeze mnie Anderlecht grał z Borussią, przez pierwsze 30 minut nie wyszliśmy z własnej połowy. W środę może być podobnie - zapowiadał powrót Legii do LM poprzedni szkoleniowiec zespołu, Besnik Hasi. Jego przepowiednia sprawdziła się dwukrotnie, ponieważ i w Warszawie, i w Lizbonie piłkarze mistrza Polski największe problemy mieli w pierwszym fragmencie spotkań. Z Borussią w tym okresie tylko przez 65 sekund potrafili wymieniać podania na połowie rywali, przeciwko Sportingowi tylko pięć sekund dłużej. Pod ich naporem jedynym ratunkiem legionistów było wybijanie piłki na uwolnienie.
Dominację przeciwników Legii w pierwszych 30 minutach pokazują również inne statystyki. Piłkarze mistrzów Polski nie potrafili dostosować się do tempa rywali, więc często pod ich pressingiem tracili piłkę: 23 i 30 razy w kolejnych spotkaniach, w tym odpowiednio 9 i 11 na własnej połowie. Do niemal każdej bezpańskiej piłki byli wolniejsi: Sporting na legijnej części boiska zebrał ją 17 razy, zawodnicy Borussii - 14. Ta intensywność zabiła jakiekolwiek nadzieje polskiej drużyny na korzystny wynik. Problem Legii polega na tym, że we wtorek na Santiago Bernabeu może być tylko gorzej.
Brutalne zderzenie z intensywnością na poziomie Ligi Mistrzów to również kwestia przyzwyczajenia mistrzów Polski do zupełnie innej gry. W krajowych rozgrywkach tempo meczu jest zupełnie inne. - Nie ma grania z tyłu, tylko raz, dwa i trzeba szukać miejsca na atak. Piłka chodzi szybciej - mówił o różnicach między ligą polską a włoską Karol Linetty, który latem zamienił Lecha Poznań na Sampdorię Genua. W Ekstraklasie piłkarze przebiegają podobne dystanse - średnio 10-11 kilometrów w meczu - ale mniej w sprincie lub w szybkim tempie.
Porównując to do jazdy autem, polskie drużyny większość spotkania jadą na tym samym biegu, gdy w lepszych ligach i w europejskich pucharach częściej zmieniają "przełożenie": raz jest wyższe, raz niższe, ale bardzo krótkimi fragmentami jednostajne. Tymczasem niedzielny hit Bruk-Betu Termaliki Nieciecza z Jagiellonią Białystok - starcie dwóch drużyn z czołówki tabeli - wyglądał właśnie tak, że żaden z zespołów nie potrafił przyspieszyć swojej gry. W Polsce do zwycięstwa wystarczy jeden lub kilka zrywów w trakcie meczu.
Z kolei analityk InStat, Andrzej Gomołysek, porównując efekt systemu rozgrywek ESA 37 do zachodnich lig dostrzegł, że średnia intensywność pojedynków (tzn. liczba akcji defensywnych na minutę posiadania piłki przez rywala) w Ekstraklasie jest stosunkowo niska, porównując przykładowo do Czechów. - Grając na niskim poziomie intensywności w lidze trudno jest nagle wskoczyć poziom wyżej przeciw bardziej wymagającym przeciwnikom. Z szybciej i skuteczniej rozgrywającymi rywalami polskie zespoły mają kłopoty z doprowadzeniem do pojedynków, nie nadążają za akcjami - tłumaczy Gomołysek. Jego analiza porównawcza dla Taktycznie.net obnażyła wady ESA 37 , wskazując również na konkretną drogę rozwoju: intensywność rozumianą jako operowanie piłką, a nie walkę.
W Polsce trenerzy po meczach chwaląc lub krytykując swoje drużyny mówią o dyscyplinie taktycznej, płynności oraz cierpliwości w grze (jej brak wyróżnił Jacek Magiera po piątkowej porażce (2:3) z Pogonią w Szczecinie), a w lepszych ligach słowem kluczowym jest intensywność. W sobotę angielskich dziennikarzy w tym temacie pouczył menedżer Manchesteru City, Pep Guardiola. - Tyle słyszę o wyróżnianiu Premier League za jej intensywność, ale tylko od osób, które nigdy nie były na meczach w Hiszpanii czy w Niemczech. Problem w Anglii może dotyczyć większego natężenia spotkań, ale tempo gry w Bundeslidze jest niesamowite. Trzeba mieć szacunek to innych lig, tego jak grają - mówił Hiszpan.
W piłkarskiej elicie legioniści tego respektu nabierają w tempie ekspresowym, wcześniej w Lidze Europy zdarzało się to znacznie rzadziej, bo mocniejsze kluby te rozgrywki traktują poważnie dopiero w fazie pucharowej. Jednak wystarczy przypomnieć sobie starcia z Ajaksem i Napoli z ostatnich lat, by zrozumieć różnicę. - Obserwowałem różnych zawodników, ale to było coś zupełnie innego. Higuain w każdym momencie mógł strzelić, obrócić się, zbiec na krótki, długi albo wyjść na prostopadłą piłkę. Gość kompletny. Wtedy pierwszy raz stwierdziłem, że zupełnie nie wiem, na co mam się przygotować - opowiadał na portalu "Weszło" o starciu z Gonzalo Higuainem Michał Pazdan. A teraz na Legię rzuci się nie jeden piłkarz tej klasy, lecz kilku: Cristiano Ronaldo, Karim Benzema, Gareth Bale i Isco.
Intensywność to także jedno z najważniejszych określeń dla szkoleniowca Realu Madryt, Zinedine'a Zidane'a. Właśnie ten aspekt wyróżnił po sobotnim zwycięstwie (6:1) nad Realem Betis. - Kiedy gramy z odpowiednią intensywnością, to jesteśmy bardzo trudnym rywalem dla każdej drużyny. Ciężko nad tym pracowaliśmy, ale musimy utrzymać ten poziom. Sprawić, by ten mecz był punktem odniesienia - tłumaczył Francuz.
Oglądając zwycięstwo "Królewskich" łatwo było stwierdzić, co Zidane miał na myśli. Drugi gol jego drużyny był efektem pressingu na połowie rywala, czwarty to błyskawiczna kontra po rzucie rożnym przeciwnika, kolejne trafienie po akcji rozpoczętej odbiorem Marcelo w środku pola, a szóste: przyspieszenie Cristiano Ronaldo i jedno prostopadłe podanie. Wszystko w najwyższym tempie i z imponującą łatwością. Piłkarze Realu nie musieli utrzymywać tego poziomu przez 90 minut, po prostu wystarczyło, że w odpowiednich momentach przyspieszali, nie dając rywalom nawet sekundy, by zdążyli się zorganizować, wrócić do obrony.
Zidane o intensywności mówi również po słabszych meczach "Królewskich". - Jeśli jej zabraknie, to takie mecze będą nam się zdarzały - tłumaczył po porażce z Wolfsburgiem w pierwszym spotkaniu ćwierćfinałowym poprzedniej edycji LM. Hiszpańskie media donosiły, że także po zwycięstwie ze Sportingiem (2:1) na start tegorocznej fazy grupowej Zidane miał pretensje do zawodników o zbyt luźne podejście do meczu. Wtedy to drużyna z Portugalii zagrała wysokim pressingiem, zaliczyła więcej odbiorów i przechwytów na połowie rywali, utrzymywała też świetną dyscyplinę w defensywie, asekuracji. - Nikt już tak nie zagra na Santiago Bernabeu - zapowiadał trener Sportingu, Jorge Jesus.
Wątpliwe, by legioniści potrafili powtórzyć ten styl, raczej będą starali się ograniczyć przestrzeń zawodnikom Realu Madryt pod własnym polem karnym. Jeśli jednak dopuszczą, by "Królewscy" wrzucili wyższy bieg, to staną się bezradnymi obserwatorami ich wymian pozycji i podań. Przyjmą kolejną lekcję futbolu o znacznie wyższej intensywności. Bolesną, ale możliwe, że bezcenną, jeśli Legia zamierza aspirować do częstszej obecności w europejskiej elicie.
Kluczową kwestią będzie przełożenie tego na mecze w Ekstraklasie: po porażce w Lizbonie udało się to w meczu z Lechią Gdańsk (imponujące zwycięstwo 3:0), nawet w Szczecinie wyniki intensywności (np. liczby sprintów) były jedne z najlepszych w sezonie, a o porażce zdecydowały błędy indywidualne. Jeśli Jackowi Magierze to się uda, jesienna przygoda w Lidze Mistrzów nie zostanie uznana za wstydliwą (ze względu np. na liczbę porażek i straconych goli), ale wręcz konieczną do rozwoju.