Jerzy Weindich, nowy człowiek w Ruchu Chorzów: Nie chciałem iść na Cichą w krótkich spodenkach

- Ruch musi być zdrowy. I to również jest wyzwanie, które mnie inspiruje do pracy na rzecz klubu. Gdyby Ruch miał 10, 15 milionów złotych na plusie, to pewnie nie byłbym teraz członkiem rady nadzorczej. Jest jednak inaczej, więc jest i pole do popisu - mówi Jerzy Weindich.

Jerzy Weindich, chorzowski przedsiębiorca działający od 25 lat w branży spożywczej, to nowy członek rady nadzorczej Ruchu. Porozmawialiśmy o tym jak uzdrowić klubowe finanse i jakie cele powinien sobie stawić czternastokrotny mistrz Polski.

Wojciech Todur: - Jak się zostaje członkiem rady nadzorczej Ruchu Chorzów?

Werzy Weindich: - Zachęcano i przekonywano mnie do tego. Wydaje mi się jednak, że byłem łatwym celem. Jestem chorzowianinem, wychowanym na Ruchu. To jest mój klub. Przekonał mnie ostatecznie Aleksander Kurczyk [przewodniczący rady nadzorczej - przyp.red.], który roztoczył przede mną wizję zarządzania klubem. Nowe rozdanie. Nowi ludzie. Nowy prezes i nowa rada nadzorcza. Wszystko ludzie, którzy mają Ruch w sercu. To mnie zainspirowało.

Potem, gdy już poznałem plany nowego prezesa Janusza Patermana, było mi o decyzję jeszcze łatwiej. Wokół klubu zebrało się grono osób, które potrafią docenić wartość niebieskich barw.

Jak rolę rezerwuje Pan dla siebie w Ruchu? Będzie Pan kreował, czy raczej rozliczał?

- Na początek muszę dobrze poznać strukturę i organizację klubu. Muszę znaleźć swoje miejsce, a to wymaga czasu. Na pewno nie będę specjalistą od wszystkiego, bo tacy zazwyczaj nie znają się na niczym. Na pewno będę koncentrował się na finansach. Na tym się znam i chcę pomóc. Nie będę też bierną osobą w radzie. Mam swoje pomysły, wizje, które chcę, żeby były realizowane.

W radzie jest więcej takich osób, więc na pewno będzie niejedna okazja, żeby się pospierać o przyszłość klubu.

Prowadzi Pan dobrze prosperującą firmą. Jakie są warunki konieczne, żeby biznes wypalił i czy te warunki powinny też obowiązywać w takim klubie, jak Ruch?

- Na początku musi być uczciwość. Każda firma, a także i klub muszą działać uczciwie i przejrzyście. To jest podstawa. Nie mówię, że Ruch ma teraz ujawniać wszelkie operacja finansowe, ale też nie może mieć w swoich szeregach ludzi, którzy uczynią z klubu studnię do wyciągania pieniędzy.

Klub to wartość społeczna, nawet, jeżeli jest w prywatnych rękach. Chęć zysku nie może być priorytetem.

Gdy Pan usłyszał, że Ruch ma kilkadziesiąt milionów złotych długo to co Pan pomyślał?

- Gdyby to było przedsiębiorstwo, które miałbym przejąć, to pewnie złapałbym się za głowę. W tym przypadku dominowało jednak zaciekawienie. Jak to się stało? Jak do tego doszło? Jasną sprawą jest, że tego długu nie można pogłębić. Ruch musi być zdrowy. I to również jest wyzwanie, które mnie inspiruje do pracy na rzecz klubu. Gdyby Ruch miał 10, 15 milionów złotych na plusie, to pewnie nie byłbym teraz członkiem rady nadzorczej. Jest jednak inaczej, więc jest i pole do popisu.

Tych pól jest zdecydowanie więcej. Ruch to klub z małego, biednego, jak na realia Ekstraklasy miasta, który wciąż ma ambicje, żeby ucierać nosa tym największym. To w ogóle możliwe?

- Historia pokazuje, że Ruch jest wielkim klubem. Ile jednak można żyć historią? Cieszmy się przeszłością, ale skupmy się na przyszłości. Moim zdaniem Ruch musi mieć mocne oparcie w regionie. W piłkarzach, którzy właśnie na Śląsku uczyli się grać w piłkę. Jestem wychowany w czasach, gdy to Ślązacy stanowili o sile reprezentacji Polski. Zawodnicy z Chorzowa, Bytomia, Katowic, Gliwic, Zabrza i Sosnowca nie mieli sobie równych w kraju. I ci piłkarze wciąż tutaj są. To niewyczerpane zasoby. To nie jest węgiel, którego kiedyś zabraknie. Na takim fundamencie można zbudować Ruch, który będzie czołowym klubem w Polsce.

Finansowo Ruch też ma mieć oparcie na Śląsku?

- To musi być piramida. Piramida ludzi dobrej woli, z pieniędzmi, którzy mają wspólny cel. Nie możemy rzecz jasna zamykać się na osoby, biznesmenów z innych regionów kraju. Nie możemy szukać entuzjastów Ruchu tylko w Chorzowie, bo tych szybko zabraknie. Każdy z nas - także nowych członków rady - ma jednak możliwości, żeby przyciągnąć do klubu nowe osoby. Z Polski, Europy, a nawet i świata.

Każdy reprezentuje działkę, w której czuje się mocny. Dla mnie jest to branża spożywcza i zaręczam, że wśród moich kontrahentów też są wielcy entuzjaści Ruchu. Nie mówię, że na pewno wyłożą pieniądze na stół, ale na pewno będę ich do tego namawiał.

Nie ma znaku równości pomiędzy członkiem rady nadzorczej, a sponsorem, ale wiem, że nowi członkowie złożyli obietnicę, że zakupią po milionie akcji Ruchu. Czy to prawda?

- Każdy z nas deklarował, że w miarę możliwości będzie kupował klubowe akcje i ja również się do tego zobowiązałem. Obecnie jednak realizuję w mojej firmę inwestycję, która pochłania mój czas i pieniądze.

Z czasem będę miał jednak więcej wolnych środków i wtedy wywiąże się z deklaracji, jakie złożyłem. Na razie jednak skupiam się na tym, że otworzyć drzwi do klubu przed nowymi sponsorami.

Ruch szykuje się właśnie do sprzedaży Mariusza Stępińskiego - to będzie najwyższy transfer w historii klubu. Jaka jest Pana wiedza na ten temat?

- Dotykam tego tematu na co dzień. To zbyt poważna sprawa, żeby czerpać wiedzę na ten temat z mediów. Moim zdaniem Stępiński nie powinien zostać sprzedany już teraz. Dlatego nie przyłożę ręki do tego transferu. To dobry zawodnik, ale może być jeszcze lepszy. Mam żal do trenera Adama Nawłki, że nie dał mu szansy podczas Euro we Francji.

Stępiński to piłkarz, który przyciąga kibiców na trybuny. A Pan na kogo chodził?

- Oj przez lata uzbierało się ich tak wielu. Pamiętam Ruch trenera Michala Vicana. Bezkompromisową drużyną, która parła do przodu po kolejne zwycięstwa. Eugeniusz Faber, Joachim Marx, Zygmunt Maszczyk, a potem Krzysztof Warzycha, to byli gracze, którzy rozpalali moją wyobraźnię.

Ostatni tytuł mistrzowski oglądał Pan z trybun?

- Jasna sprawa. Byłem wtedy na Cichej. Szkoda, że nie było okazji do wspólnej fety z drużyny, a mecz z Górnikiem Wałbrzych zakończył wielką awanturą.

Wygląda więc na to, że nie będzie Pan działaczem omijającym stadion przy Cichej?

- Nie ma takiej możliwości. Nie ma dla mnie większej kary, niż oglądanie meczu Ruchu przed telewizorem. Czasami nie mogę zająć miejsca na Cichej - na przykład przez obowiązki biznesowe - i bardzo z tego powodu cierpię.

Czy na Stadionie Śląskim Ruch Chorzów również będzie u siebie?

- Śląski to jest rozwiązanie i wyjście dla Ruchu, tyle, że przede wszystkim wyjście finansowe. Trudno mi sobie wyobrazić, że na Śląskim uda się wykreować taką samą atmosferę, jak na Cichej. Średnia na naszych meczach to około siedmiu tysięcy osób. Na Śląskim tyle osób to pomieści się w szatni. A jak nie będzie atmosfery na trybunach, to nie będzie też zwycięstw Ruchu. Bez dwunastego gracza nie ma szans na wielki klub.

Pokusa przeprowadzki jest jednak duża. Przy średniej sięgającej 16 tysięcy widzów Ruch ma zyskać w osobie fanów sponsora strategicznego

- Musimy się z tym zmierzyć. Średnia publika na takim poziomie jest możliwa do osiągnięcia, ale to wymaga dużej pracy. Przede wszystkim musimy zbudować zespół, który będzie magnesem dla takiej ilości kibiców.

Będziemy grać na Śląskim, bo innej drogi nie ma. Nie może być jednak, że ten stadion ożywa raz do roku, gdy rywalem Ruchu jest Górnik Zabrze. To karkołomne, tym bardziej, że Górnika teraz w lidze nie ma.

Pamięta Pan swoje pierwsze spotkanie z Cichą?

- Wczesne lata 60-te. Na mecze chodziłem zazwyczaj z wujkiem. Kochał Ruch, ale generalnie był wielkim kibicem sportu. Ojciec miał więcej obowiązków, a nad piłkę stawiał dodatkowo boks. Pamiętam, jak idziemy z wujkiem na mecz. Dzień jest ciepły, więc matka zakłada mi krótkie spodenki. Dla mnie, 12-letniego bodaj wtedy chłopca, krótkie spodnie były nie do przyjęcia. W takich to chodziło się za bajtla.

Matka jednak zadecydowała, więc odwrotu nie ma. Długie spodnie są na niedzielę, a krótkie w sam raz na mecz Ruchu.

Prezes Janusz Paterman postawił cel - 15 tytuł mistrza Polski na stulecie klubu, czyli rok 2020. To Pana zdaniem cel, czy marzenie?

- Zdecydowanie cel. Uważam, że gdy nie stawiamy sobie celów, to nasza praca nie ma sensu. Osoby, które myślą inaczej mogą poddać się od razu. Nie można iść po prostu przed siebie, bo wtedy człowiek na pewno się pogubi. Jasno sprecyzowany cel wyzwala dodatkową energię, budzi ukryte emocje. Wtedy i zaangażowanie w pracę jest większe.

Tyle, że mam wrażenie, że szybko się Pan przekonana, że piłka nożna to tyle niewiadomych, że o realizację celów bywa trudno

- To oczywiste, że niewiadome zawsze występują. Należy je ograniczać i minimalizować. Gdy wypada ze składu najlepszy piłkarz, to trzeba mieć dla niego alternatywę. I to również jest element strategii, wartość dodana. Trzeba być na to przygotowanym.

A jaki jest cel na trwające rozgrywki?

- Musimy utrzymać miejsce w ósemce. Stać nas na to. Musimy tylko znaleźć wartościowego partnera dla Mariusza Stępińskiego i wzmocnić obronę.

Ale przecież Stępińskiego zaraz nie będzie....

- Jeżeli do tego dojdzie, znajdziemy alternatywę.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.