- Jako bajtel nosiłem wujkowi na mecze torebkę z butami więc wpuszczali mnie na stadion - opowiada piłkarz Ruchu w latach 60. i bratanek Henryka, reprezentacyjnego obrońcy AKS-u Chorzów.
Paweł Czado: Pochodzi Pan z miejsca gdzie nie sposób było nie spróbować futbolu.
Józef Janduda: - Wychowałem się na Chorzowie Starym, więc naturalne jest, że zaczynałem kopać piłkę w Górniczym Klubie Sportowym "Prezydent" [kopalnia Prezydent działała w Chorzowie do 1993 roku, przyp.aut.]. Było w tym klubie paru chłopaków, którzy dobrze grali, choćby Gienek Faber [potem gwiazda Ruchu i jeden z najlepszych lewoskrzydłowych w historii polskiej piłki, przyp.aut.]. Mieszkaliśmy przy ul. Bogedaina, wszyscy stamtąd pracowali na kopalni Prezydent, a wszyscy chłopcy kopali piłkę w przykopalnianym klubie. Zbiórki, treningi i mecze były w starym Chorzowie. Miałem 10 lat kiedy się zapisałem do klubu. Faber, który jest ode mnie trzy lata starszy, rok pograł w trampkarzach i w wieku piętnastu lat trafił do pierwszej drużyny seniorów. Potem przeszedł do Ruchu. To był rzeczywiście niezwykły talent.
Pan kontynuował rodzinne tradycje.
- Można tak powiedzieć. Mój wujek Henryk występował na obronie w AKS-ie Chorzów i w reprezentacji Polski [zaliczył 10 meczów w kadrze w latach 1948-50, w czasie okupacji grał w Germanii Koenigshutte, w AKS-ie występował do 1954 roku, zmarł w 2008 roku, przyp.aut.]. Brat ojca mieszkał w Chorzowie II. Pamiętam, że kiedy wrócił po wojnie z polskiego wojska była mowa żeby grał w Ruchu. To był wtedy w okolicy najlepszy klub i miał najwięcej znanych zawodników. Ale koledzy namówili go na AKS i już zdania nie zmienił. Ja zresztą też w dzieciństwie kibicowałem AKS-owi, normalna sprawa. Jako bajtel nosiłem wujkowi na mecze torebkę z butami. Wpuszczali mnie na stadion i oglądałem jego mecze z drewnianej trybuny, tej, która się spaliła [w 1954, przyp.aut.] Dziś, jak wiadomo, tego stadionu już nie ma, stoi tam supermarket. Przyznam, że się zdziwiłem, że ktoś na to w ogóle pozwolił!
Czy to przypadek, że Pan też został obrońcą?
- Może trochę. Kiedy miałem 15 lat trafiłem do Zrywu, którym kierował profesor Józef Murgot. To wkrótce stał się jeden z najlepszych klubów szkolących juniorów w kraju [Międzyszkolny Klub Sportowy "Zryw" z Chorzowa był mistrzem Polski w 1960 i 1961 roku, przyp.aut.]. W Chorzowie powstała klasa sportowa, ale ja się do niej nie zgłosiłem. Pomyślałem, że w Prezydencie dobrze mi się gra z kolegami, ale pan Murgot uparł się jednak żebym przyszedł. Prowadził zajęcia WF-u w szkole i widział jak kto gra. Usłyszałem, że skoro chodzę do szkoły to powinienem grać w szkolnym klubie. Ojciec Roman, który był sztygarem na kopalni załatwił mi zwolnienie z Prezydenta. Tata też interesował się piłką, choć sam nie grał. Chodził na mecze, oglądał moje gry w juniorach. A na mecze brata chodził jeszcze bardziej niż na moje (śmiech).
W Zrywie była fajna paka. Grali tam m.in. Wilczek [potem gwiazda Górnika Zabrze, przyp.aut.], Gruszka [potem m.in. piłkarz Legii i gwiazda Naprzodu Lipiny, przyp.aut.], Cebula [syn Ewalda, przedwojennego i powojennego reprezentanta Polski, przyp.aut.] To była taka drużyna, że ja w niej zwyczajnie nie miałem miejsca, byłem zresztą jeszcze za młody. Potem kiedy odeszli, profesor stworzył kolejny zespół, grałem w nim między innymi z Antonim Piechniczkiem. Jesteśmy z tego samego rocznika, ale nie zawsze graliśmy w tych samych zespołach, bo on urodził się w pierwszej połowie roku, a ja w drugiej. Był też Zyga Szołtysik czy Walter Gzel. Trzy lata nie przegraliśmy na własnym boisku!
Występowałem na stoperze. Wujek, który sam przecież przez tyle lat był obrońcą sugerował mi żebym grał w ataku. Mówił mi, że to lepsza pozycja, że mniejsza odpowiedzialność, bo błąd napastnika i obrońcy to nie to samo. Ale mnie jednak bardzo podobała się gra na stoperze. Wolałem grać raczej z tyłu, miałem dobry przegląd pola i postawiłem na swoim. Jego syn, a mój kuzyn Paweł też grał w piłkę. Był napastnikiem, może posłuchał ojca? [Paweł Janduda grał w ekstraklasie w barwach ROW-u Rybnik, Polonii Bytom i Górnika Zabrze, strzelił w niej 32 gole, był młodzieżowym reprezentantem Polski, przyp.aut.].
Urodził się Pan w niemieckim Klosermansfeld. Dlaczego akurat tam?
- Mojego dziadka Pawła, który pracował na kopalni Wyzwolenie w Chorzowie wysłali na roboty do Niemiec, potem trafił tam mój ojciec i jego narzeczona, moja mama. No i ja się tam urodziłem. Ojca wcielili potem do Wehrmachtu i wysłali na front wschodni do Rosji, na szczęście w 1946 roku wrócił. Musiał tam parę miesięcy posiedzieć...
My już w tym czasie byliśmy w Polsce. Moja mama mnie zabrała i przyjechała do babci, do Knurowa. Tam mieszkaliśmy, ale dziadka, który wrócił też z Niemiec z powrotem zawołali do roboty na kopalnię Wyzwolenie więc pojechaliśmy na stałe do Chorzowa. Mieszkałem tam od 1946 roku.
Kiedy się Pan urodził nie miał pan wcale na imię Józef.
- Zmienili mi imię niedługo po wojnie. Ojciec miał na imię Wilhelm więc kazali mu zmienić na Roman. A przy okazji mnie z Wernera przerobili na Józefa.
Do podstawówki w Chorzowie chodziłem przy ul. Dąbrowskiego. To był szkoła Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Tam podobno był wyższy poziom więc ojciec mnie do tej szkoły zapisał. Tam wołali na mnie Duda, co mnie dziwiło, bo przecież żadnym Dudą nie byłem (śmiech).
Jak to się stało że trafił Pan do Ruchu?
- Jeszcze jako piłkarz Zrywu trafiłem do reprezentacji Polski juniorów. W 1961 roku pojechałem do Portugalii na mistrzostwa Europy. Mieliśmy świetną drużynę, przegraliśmy tylko finał z gospodarzami. To był mój pierwszy wyjazd na zachód, dla nastolatka ogromne przeżycie (śmiech). Przecież wtedy tak łatwo się z Polski nie wyjeżdżało!
Wiem, że był nawet taki pomysł żeby naszą drużynę "Portugalczyków" dołożyć do ekstraklasy jako osobny zespół. Żebyśmy się ogrywali - po to żeby w przyszłości polska piłka miała z nas korzyść. Nie doszło to jednak do skutku.
W tym czasie przychodziły już do mnie do domu delegacje z Polonii Bytom, Górnika Zabrze czy Ruchu Chorzów i namawiały na przejście. Dla mnie najważniejsze było gdzie będzie od raz możliwość gry a nie siedzenia na ławce rezerwowych. W Górniku widziałem, że paka jest naprawdę dobra. Przyjeżdżał do mnie Marian Olejnik [piłkarz Górnika do 1962 roku, potem legendarny kierownik zabrzańskiej drużyny do 1985 roku, przyp.aut.] i namawiał. Działacze prosili ojca, matkę, ale ja uznałem, że tam się nie przebiję. To był już ten wielki Górnik, mistrz Polski. Uznałem, że przejdę do Ruchu. Pewnego dnia przyszli do mnie działacze Ruchu m.in. Alojzy Dzielong i ostatecznie namówili.
Na Cichej grał już przecież Gienek Faber, kolega z jednej ulicy. Znaliśmy się od małego, mieszkał w następnej klatce.
Ale mój ojciec i tak był zły! On najbardziej chciałby żebym przeszedł do AKS-u, który wtedy grał już przecież tylko w III lidze, ale ja chciałem się rozwijać.
Jakie były początki na Cichej?
- Na dzień dobry zostałem zawieszony na trzy miesiące. Ja i Zyga Szołtysik. Za to, że podpisaliśmy karty zgłoszeń do Ruchu Chorzów będąc czynnymi zawodnikami Zrywu. Zyga ostatecznie trafił do Górnika. Pauzowałem te trzy miesiące. Zadebiutowałem w lidze u trenera Sandora Tatraia w 1962 roku. Latem akurat zmieniano rozgrywki, zaczął obowiązywać system jesień - wiosna. Grałem w obronie z Antkiem Nierobą, Alojzym Łysko, Eugeniuszem Pohlem. Tatraia wspominam bardzo dobrze. Dał mi szansę, był fachowcem, znał się na tym co robi. Dobrze prowadził zajęcia, wiedział o co chodzi. W sezonie 1962/63 zrobiliśmy wicemistrzostwo Polski. Był Węgrem, znał niemiecki, więc starsi piłkarze z nim dyskutowali. My, młodzi, czekaliśmy aż nam dopiero przetłumaczą (śmiech). W tym samym czasie do Ruchu przyszedł bramkarz Henryk Pietrek, skumplowaliśmy się.
Po Tatraiu przyszedł Augustyn Dziwisz, ale z nim nie pracowało mi się tak dobrze, właściwie nie wiem dlaczego. Miał przecież wyniki [Górnika Zabrze w 1955 roku pierwszy raz wprowadził do ekstraklasy, w 1961 roku zdobył z nim mistrzostwo Polski, wcześniej z Górnikiem Radlin był wicemistrzem w 1951 roku, przyp.aut.]. W Górniku miał Dziwisz jednak świetne warunki, wszystko co chciał, a w Ruchu takich warunków nie było. Powiem panu szczerze, że kiedy obserwowałem Górnika momentami było mi nawet żal, że tam nie przeszedłem. To była świetna drużyna o stabilnej formie i dużych możliwościach. A my? Kiedy zdobyliśmy mistrzostwo Polski w 1968 roku to w następnym sezonie potrafiliśmy w Pucharze Polski odpaść z Unią Racibórz. W tym mistrzowskim sezonie graliśmy dobrze, szczęście też nam sprzyjało. W ostatnim ligowym meczu wygraliśmy z Górnikiem 3:1 na Stadionie Śląskim [na mecz przyszło 80 tysięcy ludzi, przyp.aut.]. Mistrza zrobiliśmy z Teo Wieczorkiem, to też był dobry trener.
Z kim w Ruchu grało się Panu najlepiej?
- Z "Bulikiem" [Bronisławem Bulą, przyp.aut]. Klasa zawodnik! On był równorzędny z Deyną. Miał wszystko; przegląd pola, strzał. Chyba warunki fizyczne zdecydowały, że nie grał tyle w reprezentacji. Zresztą "Ojga" Faber też mógł osiągnąć w kadrze więcej. W latach 60. rywalizował z doskonałym lewoskrzydłowym Górnika Romanem Letnerem. Miał nad nim tę przewagę, że był obunożny, a Lenter grał przede wszystkim lewą nogą.
Dlaczego odszedł Pan z Ruchu?
- Przyszedł do nas z Zagłębia Wałbrzych Jerzy Wyrobek. Konkurowaliśmy i konkurowali, bo Antek Nieroba był na środku nie do ruszenia, na środku obrony są przecież tylko dwa miejsca. Kolejni trenerzy Ruchu, Nikiel i Foryś stawiali na Wyrobka, a ja nie chciałem pogodzić się z rolą rezerwowego.
Zdarzyło się, że w "Delcie" [słynna chorzowska kawiarnia, w latach 60., bardzo popularna wśród piłkarzy Ruchu, przyp.aut.] spotkałem Gienka Ksola, byłego piłkarza Ruchu, potem zawodnika i trenera Pogoni Szczecin. "Jak mi załatwisz zwolnienie z Ruchu to do was do Szczecina przyjdę" - zadeklarowałem. Nie było z tym kłopotu. W Pogoni pograłem do 1973 roku.
A potem wyjechał Pan do USA i żyje pan tam do dziś. Jak to się stało?
- Od dzieciństwa miałem bliskiego kumpla, Zygmunta. Fajny chłop, zmarł w zeszłym roku. Był malarzem pokojowym, wyjechał z Polski w 1968 roku kiedy były te zawirowania polityczne na tle antysemickim. Trafił do Austrii. Utrzymywałem z nim stały kontakt. Kiedyś pyta mnie: "ile ty jeszcze zamierzasz grać w Polsce, gdzie chcesz wyjechać? Tutaj ciągle spotykam menedżerów, którzy szukają piłkarzy". Ale ja nie chciałem grać w Austrii. Powiedziałem mu, że mogę wyjechać, ale do... Ameryki. Tymczasem wyjechał on i... przysłał mi zaproszenie. Dostałem paszport, wyjechałem. Zygmunt umożliwił mi kontakt z zawodową drużyną Rochester Lancers [nieistniejący już amerykański klub piłkarski z Rochester, stan Nowy Jork. W latach 1970-80 Lancers grali w zawodowej lidze North American Soccer League, przyp.aut.]. Załapałem się, w naszej grupie grał m.in. słynny Cosmos Nowy Jork. Występowałem tam przez trzy lata, grałem przeciwko gwiazdom Cosmosu - dwa lata ode mnie starszemu Pelemu oraz Franzowi Beckenbauerowi. Brazylijczyk to był świetny piłkarz, prawdziwy artysta. Messi i Maradona są dobrzy, ale Pele - mówię to z przekonaniem - był "the best". Nie wiem czy jeszcze taki piłkarz się urodzi... A przy tym był nadzwyczaj skromny i kontaktowy. Nie obnosił się, że jest jakąś wielką gwiazdą. Na wspólnej kolacji porobiliśmy zdjęcia, mam je do dziś. Pogadałem z nim tak, jakbym w Ruchu gadał z Józkiem Gomoluchem! Fantastyczny facet, a przy tym naprawdę normalny.
Spodziewał się Pan, że zostanie w Stanach na stałe?
- Początkowo nie, absolutnie. Działacze Rochester zdołali sprowadzić mogą rodzinę. Żona przyjechała już w grudniu 1974 roku, córka została jeszcze u dziadków, bo kończyła podstawówkę i szkoda byłoby tracić rok. Zamieszkaliśmy w stanie New Jersey, żyję tam do dziś, w miasteczku Garfield, tam do dziś jest polonijna drużyna. Zakotwiczyłem tam na dobre, grałem tam, trenowałem, byłem wiceprezesem klubu. Grało u nas wielu Polaków, choćby Franciszek Smuda, który grał i dorabiał malując zbiorniki benzynowe. Ja krótko pracowałem jako malarz z Zygmuntem, który mnie ściągnął do Stanów. Ale w tym czasie podszkoliłem się w angielskim i u innego znajomego, wielkiego kibica futbolu, który prowadził przedsiębiorstwo taksówkowe, dostałem pracę jako dyspozytor. Pracowałem u niego wiele lat, a teraz już jestem na emeryturze. Tam się dobrze żyje. Wisła Garfield niestety podupadła, chodzę na te zebrania, ale już nie ma u ludzi tego zacięcia...
Moja córka wyszła w Stanach za Polaka, wnuczek i wnuczka należą do polonijnego zespołu tanecznego. Wnuk gra też w piłkę, ale nie widzę u niego szczególnych predyspozycji, woli baseball. My mówimy na niego Paweł, ale w szkole wołają na niego Paul. Fajny chłopak, choć ciężko już u niego z językiem polskim. Z nami wnuki starają się rozmawiać po polsku, ale im to nie wychodzi. Córka się denerwuje, ale ja jej mówię: "to ich ucz".
Jak pan znajduje dzisiejszy Ruch?
- Kiedy jestem w Polsce, przychodzę na każdy mecz. Drużyna się zmieniła, ale stadion właściwie jest taki sam jak był (uśmiech).
rozmawiał: Paweł Czado
ur. 10 września 1942 roku
kluby: GKS Prezydent Chorzów, Zryw Chorzów, Ruch Chorzów, Pogoń Szczecin, Wisła Garfield, Rochester Lancers, Apollo New York, Polonia Greenpoint
sukcesy: srebrny medal turnieju UEFA juniorów w Portugalii w 1961 roku (później przemianowane na mistrzostwa Europy), mistrzostwo Polski z Ruchem Chorzów w 1968 roku