Śląskie rugby, czyli siódme dziecko stróża

Wszystko wskazuje, że przyszłość śląskiego rugby to kobiety! W Bytomiu znalazło się aż 40 dziewczyn, które chcą trenować ten męski sport.

W dalekiej Australii kończą się mistrzostwa świata w rugby. Finałowa, sobotnia rywalizacja między Anglią i Australią przykuje uwagę setek milionów kibiców na całym świecie. Przed telewizorem usiądzie również Teresa Jarczyk. Ta niepozorna kobieta trzyma na swoich barkach całe śląskie rugby. Jest prezesem Okręgowego Związku Rugby z siedzibą w Bytomiu.

Wojciech Todur: Jak trafiła Pani do tak męskiego sportu jak rugby?

Teresa Jarczyk: To już będzie ponad 20 lat. Byłam wtedy nauczycielką rosyjskiego i WF. W mojej szkole Tadeusz Janik i Feliks Mikiciuk przeprowadzali nabór do sekcji rugby w Bobrku Karb Bytom. Poprosili, żebym pomogła im nawiązać kontakty z Rosjanami. Nic z tego nie wyszło, a ja zostałam przypadkowym działaczem.

Nie wierzę, że od razu pokochała Pani rugby. Przepisy gry są trudne, na trybunach pewnie sami mężczyźni...

- Na pierwszy mecz zaciągnęli mnie uczniowie. Rugby to była dla nich podstawowa wymówka. Ciągle się zwalniali z lekcji, mówiąc, że grają jakiś mecz. W końcu trafiłam za nimi na boisko. Na początku w ogóle nie rozumiałam, co się wokół mnie dzieje. Dziwna piłka, krzyki, umorusani błotem ludzie. Jednak spodobało mi się. Koleżanki pukały się w głowę, a ja wsiąkałam w tę atmosferę coraz bardziej. Potem to ja tłumaczyłam zasady gry w rugby innym. Zostałam kierownikiem drużyny, a po śmierci Felka Mikiciuka kierownikiem sekcji.

Czy w polskim rugby poza Panią pracują też inne kobiety?

- W Warszawie była sekretarka związku, lekarzem kadry też była kiedyś kobieta. Jednak uprawnienia trenerskie mam w Polsce tylko ja.

Poważnie? Jest Pani trenerką rugby?

- Tak, zrobiłam kurs trenerski.

I co, wchodzi Pani na boisko i pokazuje, jak zawiązać "młyn"? Przecież w jednej chwili by się załamał...

- No, za młyn się nie biorę. Mam od tego swoich ludzi. W zajęciach pomagają mi starsi zawodnicy, mężczyźni. Opinia, że rugby to sport tylko dla osiłków, jest jednak mylna. W drużynie jest miejsce dla 15 zawodników. Poczynając od małych, a szybkich, a kończąc na wielkich i silnych. Na łącznika "młyna" już bym się nadała. Ten musi mieć przede wszystkim silne gardło. Proszę mi wierzyć, gardła mi nie brakuje.

Czy polskie dziewczyny też grają w rugby?

- Grają. W Polsce jest bodajże pięć drużyn kobiecych. Wszystko wskazuje, że już niedługo będzie szósta - na Śląsku, w Bytomiu. Dziewczyny garną się teraz do sportu bardziej niż chłopcy. Do rugby też. W Bytomiu znalazło się aż 40 dziewcząt, które chcą trenować rugby. Mamy już trenerów dla tej grupy, teraz czekamy, aż powstanie Uczniowski Klub Sportowy.

Jakie cechy mają kobiety rugbistki, a których brakuje mężczyznom?

- Dziewczyny są nawet lepsze (śmiech). Szybkie, zadziornie. Zawsze walczą do końca.

Kieruje Pani związkiem, w którym tak naprawdę nie ma żadnego klubu. Czarni Bytom, ostatni klub na Śląsku, zawiesili działalność przed trzema laty. Po co w takim razie szkolić młodzież?

- To prawda, na Śląsku klubu nie mamy. Jednak nasz związek opiekuje się też Juvenią Kraków, bo w Małopolsce związku rugby nie ma. Jeszcze cztery lata temu naszym klubem była też Posnania Poznań, ale teraz Wielkopolska ma już własny związek. Gdybyśmy mieli pieniądze, moglibyśmy wskrzesić Czarnych w każdej chwili.

Ile Wam potrzeba?

- 30 tys. zł rocznie! To śmieszna kwota, ale i tyle nie ma. Mamy tylu zawodników, że w każdej chwili moglibyśmy zgłosić drużynę do drugiej ligi. Nasi chłopcy to biedni ludzie, w większości bezrobotni, ale kochają rugby. Wystarczy jeden telefon i już są gotowi do gry. Nieoficjalnie cały czas gramy. Jeździmy na towarzyskie mecze do Krakowa, zaprzyjaźnionego Hawirzowa. Sześciu zawodników z Bytomia przez cały sezon grało też w Toruniu. Jeździli na mecze dwoma samochodami, za własne pieniądze.

Z czego się utrzymujecie?

- Dostajemy pieniądze z Urzędu Marszałkowskiego, z Ministerstwa Edukacji. Z urzędu dostajemy na przykład 9 tys. zł na rok.

Polski Związek Rugby Wam nie pomaga?

- Jesteśmy traktowani trochę jak siódme dziecko stróża. Niby się o nas pamięta, ale pieniędzy z tego nie ma. Władze miasta też nie są nam przychylne. Niedawno żyliśmy w strachu, bo pojawił się pomysł, żeby na naszym boisku wybudować halę sportową. Jakby tego było mało, naszą siedzibę upodobali sobie ostatnio złodzieje. Za pierwszym razem z siłowni zniknęły sztangi, rowerek treningowy i steper. Po trzech tygodniach złodzieje wrócili po fotel dyrektora, stolik na mosiężnych nóżkach i komputer. Zabrali też jedną piłkę. Złodziej musiał znać się na rzeczy, bo zabrał tylko firmowego adidasa. Wiedział, czego szukał, drzwi otwierał kopniakiem. Dobrze chociaż, że miał szacunek dla tradycji, bo żadne pamiątki nie zniknęły.

Jak sobie dacie radę bez sprzętu do trenowania?

- Będziemy chodzić i żebrać, zresztą jak zawsze. Może odkupimy od złodziei?