Sierpień 2003, Paryż, mistrzostwa świata w lekkiej atletyce. Mam deja vu. Finał biegu na 3000 m z przeszkodami zaczyna się jak ten 23 lata temu na igrzyskach w Moskwie. Reprezentant Kataru Stephen Cherono już na starcie wyrywa do przodu. Tak samo uciekał Bronisławowi Malinowskiemu Tanzańczyk Filbert Bayi. Malinowski dognał go dopiero na ostatnim okrążeniu.
Cherono gonią trzej Kenijczycy. Z sekundy na sekundę dystans się zmniejsza. Mają go! Jednak Cherono się nie poddaje. Wściekle atakuje. Tłum na stadionie wpada w ekstazę. Co chwilę na prowadzenie wyrywa się ktoś inny. Ale to Cherono po sprinterskim finiszu zdobywa złoto dla Kataru.
To był najpiękniejszy finał w biegu na 3000 m w dziejach mistrzostw świata. Cały stadion żył tym biegiem. W powietrzu czuć było napięcie. Bo Cherono to renegat. Na początku 2003 r. porzucił rodzinę, ojczyznę, religię, nazwisko. Z ubogiej Kenii przeniósł się do bogatego Kataru.
Czy koledzy z kenijskiej reprezentacji chcieli dać mu nauczkę? Na pewno.
- Nigdy mu nie wybaczę! Był moją, naszą nadzieją - krzyczał mi w twarz Moses Kiptanui, genialny biegacz, a dziś trener kenijskich średniodystansowców. - Kto go nauczył biegać? Ja! Kto mu dawał pieniądze? Ja! A on w najważniejszym momencie uciekł. Zdradził mnie, zdradził mój kraj!
Kiptanui trochę przesadzał. Ostatecznie na przeprowadzkę Cherono zgodził się, oczywiście za odpowiednim "odszkodowaniem", kenijski związek lekkoatletyczny. Ale zadra została. W paryskim finale biegł nawet brat Cherono - Abraham. Ale zemsta ani jemu, ani kolegom z kenijskiej reprezentacji się nie udała. Stephen Cherono, a właściwie Saif Said Shaheen (takie imię przyjął jako muzułmanin), był bezdyskusyjnie najlepszy.
Była jednak w tym biegu zagadka: jak to się stało, że finał mistrzostw świata stał się ambicjonalną rozgrywką kolegów właściwie z jednego podwórka? Wszystkie niemal bowiem gwiazdy kenijskiego biegania urodziły się prawie w tym samym miejscu. Ich rodzinnych wiosek nie dzieli więcej niż 40 kilometrów.
Postanowiłem znaleźć odpowiedź i dotrzeć do źródła sukcesów kenijskich biegaczy.
Znalazłem irlandzkiego misjonarza.
Najpierw jednak spotkałem trenera Maiyo i poznałem jego niezwykłe metody treningowe.
- U mnie są dwa rodzaje treningów: ciężki i lekki - David Maiyo swoją tajemnicę wyjawił ze śmiertelną powagą. - Ten jest ciężki - dorzuca i za pomocą popękanego plastikowego zegarka Casio łapie na mecie czas kolejnego zadyszanego zawodnika.
Do campu trenera Maiyo w Kaptarakwie w porze suchej można dotrzeć nawet zwykłym samochodem. Z Nairobi jedzie się przez Nakuru, Naivashę, Eldoret, na skraj Wielkiego Rowu Tektonicznego. Człowiek wali się głową w ramy karoserii, w kierownicę, w szyby, bo wóz co chwilę wpada w błotniste dziury. Za każdym razem wydaje ci się, że już nie wyjedziesz.
W porze deszczowej Kaptarakwa bywa odcięta od świata na wiele tygodni. Tylko dobra terenówka z napędem na cztery koła i samowyciągarką może cię tam dowieźć.
Kaptarakwy nie ma na dostępnych w Europie mapach Afryki. O jej istnieniu dowiedziałem się od Jean- -Baptiste'y Eczeta, francuskiego studenta antropologii kulturowej z Paryża. Pojechał tam na badania terenowe. Jak ja chciał zrozumieć fenomen afrykańskiego biegania.
- To przez Malinowskiego - wyjaśnia. - Przejąłem się tym, co pisze o tym, że nie poznasz, zanim sam nie doświadczysz, choćby cię jadły robaki i wyłbyś z rozpaczy. Z Kaptarakwą i bieganiem jest tak jak z Mekką: jak jej nie odwiedzisz, nie wmieszasz się w tłum pielgrzymów, nie pojmiesz, czym jest islam.
Ja też, jak Jean-Baptiste, chciałem "poczuć" bieganie. Tę fascynację ruchem, każdą chwilą, gdy powiew chłodnego, górskiego wiatru głaszcze czoło podczas porannego treningu. Nawet siedząc w niebieskim autobusie Eldoret Express, który mijamy w czasie wspinaczki na płaskowyż, Kenijczycy wystawiają twarze na wiatr. Nic sobie nie robią ze stężenia spalin sto razy większego niż na rondzie w centrum Warszawy.
Docieramy naszym nissanem na wysokość 2500 m n.p.m. To właśnie w wysokości najczęściej szuka się przyczyn fantastycznej sprawności afrykańskich biegaczy. Tu, na krawędzi Wielkiego Rowu Tektonicznego, są idealne warunki do biegania: drogi bez morderczych dla mięśni i stawów wzniesień, płasko i krzaczasto. Jak na Podlasiu. Tylko ta wysokość - jakby ktoś oparł wielki blat stołu na szczytach wysokich Tatr.
Kiedy ludzie urodzeni i wychowywani na poziomie 2500 metrów znajdą się niżej, tlen w ich płucach jest jak żar ogniska rozdmuchiwany przez wiatr. Ich układ krwionośny znako-micie funkcjonuje w warunkach rozrzedzonego powietrza. W krwi krąży więcej czerwonych ciałek, a zatem więcej jest hemoglobiny, która zapewnia skuteczny transport tlenu do mięśni. A tlen to energia.
Kiedy mieszkaniec wyżyn znajdzie się tuż nad poziomem morza, efekt jest taki, jakby stosował zabroniony doping krwi. Powietrze nie jest rozrzedzone, a krwiobieg działa wciąż jak na wysokościach. Luksus! Gdy innym brakuje powietrza, gdy ich mięśnie zaczynają zatruwać uboczne produkty przemiany materii, Kenijczycy dopiero się rozkręcają.
Jeśli dodamy do tego ciężkie treningi wysokogórskie (długie biegi jeszcze doskonalej dostosowujące organizm do wysiłku w rozrzedzonym powietrzu), efekt może być jeden - mieszkańcy z nizin zostają zno-kautowani.
Ale gdyby sukcesy biegaczy wynikały tylko z geografii, najlepszymi długodystansowcami byliby Boliwijczycy, Peruwiańczycy, Ekwadorczycy, którzy mieszkają jeszcze wyżej, w Andach. A nie są.
Najlepsze obozy szkoleniowe w Kenii są sponsorowane przez firmy sportowe. Na obóz w Kaptarakwie łoży Fila. To świetny interes: można wychwycić wielkie talenty, jeszcze zanim ich kontrakty reklamowe będą warte miliony. Albo urządzić sobie reklamowy cyrk. Firma Nike postanowiła zrobić z kenijskich biegaczy... narciarzy. Wysłała ich, praktycznie bez przygotowania, na olimpiadę w Nagano (1988 rok). Wszyscy dziennikarze zbiegli się, żeby oglądać i fotografować czarnoskórych narciarzy na śnieżnobiałym tle. Oczywiście z krzywymi półksiężycami Nike na strojach.
Dotacje od producenta strojów sportowych są niewielkie. Nie starczą nawet, by zawodnicy trenera Maiyo mogli korzystać z energii elektrycznej, którą rok temu na krzywych, sękatych słupach doprowadzili elektrycy z Kenya Power and Lighting Company.
Zbliża się 10. Zawodnicy zakładają buty, spodenki i podskakują - to ma być ich rozgrzewka. W drodze na trening przełażą przez płot z krzywo poprzybijanych desek. Docieramy do drogi przecinającej wieś. - No, to hop - krzyczy trener. Zawodnicy ruszają biegiem, my w samochodzie za nimi. Jedzie z nami trener Maiyo. Nie-spiesznie wyjmuje swój plastikowy zegarek i z emfazą wciska stoper.
Według metodologii trenera Maiyo trening o 10 jest ciężki w odróżnieniu od porannego i popołudniowego - lekkiego. Trener co jakiś czas wychyla się z samochodu i pogania biegaczy, którzy co rusz wpadają w stado kóz lub owiec. Zawodnicy biegną coraz szybciej, stawka się rwie. Miejscami droga zwęża się tak bardzo, że nasz samochód musi przeciskać się przez krzaki.
- To ściema z tymi lekkimi albo ciężkimi treningami - twierdzi Jean-Baptiste, który przez kilka dni sam brał udział w treningach. - Tu nie da się zaplanować cyklu treningowego jak w Europie. Żadnej teorii, żadnych wielotygodniowych strategii stopniowego obciążania i odciążania organizmu. Jeśli ktoś się lepiej czuje, rwie po prostu do przodu. Potem osłabnie i będzie biegł z tyłu. Jak odpocznie, znów będzie chciał się znaleźć na czele. I tak w kółko. Nie ma w tym żadnej taktyki, żadnej myśli, tylko pęd powietrza. Mnie się też to udzieliło, ścigałem się, ale co z tego, skoro przez pięć dni treningów nie wyprzedziłem nikogo.
W czasie ciężkiego treningu zawodnicy przebiegają 18 kilometrów. To znaczy trener Maiyo uważa, że 18. Nigdy tego nie zmierzył. Ale upiera się: - Ta trasa zawsze miała 18 kilometrów.
Pomiary wyników są równie precyzyjne. Trener wprawdzie patrzy na zegarek, ale czasów nie notuje. - Biegli szybko, a przecież o to właśnie chodzi - wyjaśnia. Łapie w końcu jednego z ostatnich zawodników, każe mu się skłonić i na jego plecach w moim notatniku zapisuje kolejność: Stephen Ngetich, Willy Korir, Emmanuel Cheruyot, Hillary Kipchumba, Emmanuel Ereng, Bruce Kipkogei, Ean Kimutai, Mark Cherop. - Zapamiętaj sobie te nazwiska - mówi.
Zapamiętuję.
Czytałem często, że afrykańscy biegacze wygrywają z biedy. Kipchoge Keino, pierwszy wielki kenijski biegacz, ten sam, który po zwycięstwie na olimpiadzie w Meksyku (1968 rok) kazał adresować kartki pocztowe z gratulacjami po prostu "Kipchoge Keino, Kenia", opowiadał wciąż tę samą historię. Jest w niej chłopcem z biednej afrykańskiej wioski, który codziennie biegnie kilkanaście kilometrów do szkoły. Także Etiopczyk Heile Gebrselassie lubił opowiadać o tym, że codziennie gnał do szkoły z książkami pod pachą. Została mu po tym nierównomierna praca ramion w czasie biegu.
I Kipchoge Keino, i Heile Gebrselassie mówili prawdę.
Chatki w obozie trenera Maiyo ledwo trzymają się pionu. Po treningu zawodnicy rozbierają się przed nimi i myją w misce z zimną wodą. Ochlapują twarze, pachy, szyje, głowy. Dolnej połowy nie ruszają, bo szkoda wody. Trzeba po nią gnać do źródła z 20-litrowym kanistrem. W baraku, gdzie mieszkają Ngetich, Korir i dwóch innych biegaczy, jest klepisko zamiast podłogi. Prycze zasłaniają płachty wzorzystej tkaniny.
- Zastanawiasz się, jak tu można żyć? - śmieje się Jean-Baptiste. - Budzisz się o 6 i pierwsze, co robisz, to wkładasz buty do biegania. O 6.30 świta i zaczyna się trening poranny, ten lekki. Wracamy, jemy śniadanie, odpoczywamy. O 10 drugi trening. Znów odpoczywamy, jemy, gadamy, śpimy. O 6 wieczorem ostatni trening. Kolacja. O 20 wszyscy już śpią jak zabici. Wcale nie brakowało mi tu książek, telewizji. Myślałem tylko o tym, czy wytrzymam jeszcze jeden dzień. Kilkadziesiąt kilometrów biegu, słabe żarcie, rozrzedzone powietrze - byłem nieprzytomny, kiedy waliłem się do łóżka.
Na ścianie chaty ze szparami z widokiem na wieś wiszą pożółkłe wycinki z gazety "Nation": "Chebii pokonał Gebrselassie, Bekele" (to o triumfie Kenijczyków nad Etiopczykami), "Kosgei: Czekam na zwycięstwo w Paryżu", "Cherono nie chce być Kenijczykiem" (to o ucieczce Cherono do Kataru).
- Stephen Cherono wcześniej trenował tutaj - wyjaśnia Stephen Ngetich. - Urodził się niedaleko stąd, pod Iten. On też jest od brata Colma.
- Brata Colma? Kto to jest brat Colm?
- Nie znasz brata Colma? - Stephen jest wyraźnie ubawiony moją ignorancją. - Jak chcesz się czegoś dowiedzieć o bieganiu, jedź do niego. Jedź do Iten.
Gdyby brat Colm znalazł się nagle w swoim rodzinnym Cork, znikłby w tłumie różowiutkich, siwiuteńkich Irlandczyków wychodzących z pubu po paru pintach guinnessa. Ale jego zażywna twarz nijak nie pasuje do upału, ciemnopomarańczowej drogi w górskim lesie, okrągłych chat krytych trzciną ani do kolorowych straganów z mango, papajami i bananami przy dziurawej drodze do Eldoret.
W Iten zjawił się po raz pierwszy w pewien czerwcowy wieczór 1976 roku. Niebo było pełne - jak dziś mówi - bożych znaków.
- Deszcz towarzyszył mi od Nairobi. Gdzie tam deszcz, potop! Paraliżujący huk monsunowej burzy. Przedzieraliśmy się przez rzekę błota. W szkole pokazali mi komórkę, w której miałem mieszkać. Dach przeciekał, siennik był mokry. Tak jak w całym Iten nie było prądu.
"Pewnie i tak jutro odjedziesz" - powiedzieli mu w szkole. Został. Jakieś dziesięć lat później trzeba było zrezygnować z zadrzewiania dzie-dzińca St. Patrick High School przez mistrzów długich dystansów, wychowanków ojca Colma O'Connella. Sprawa była paląca. Mistrzów, a więc i drzew przybywało w zastraszającym tempie. Zdecydowano się sadzić krzewy.
Szkołę w Iten założył w 1961 roku Fintan McDonald z irlandzkiego misyjnego zgromadzenia św. Patryka. Do dziś cieszy się opinią najlepszej publicznej szkoły średniej w Kenii. Jeszcze zanim zjawił się tu brat Colm, uczyli się tu świetni biegacze.
Pierwsze drzewo zasadził Mike Boit. Na olimpiadzie w Monachium w 1972 roku zdobył brąz na 800 m, ale do historii przeszedł jego pojedynek z Alberto Juantoreną na 800 metrów podczas Pucharu Świata w Stuttgarcie (1977). Biegli obok siebie przez połowę okrążenia coraz szybciej i szybciej. Ani przez chwilę nie przestali przyśpieszać. Wygrał Juantorena. Boit był tuż-tuż za nim.
Swój krzak w Iten ma malutki Ibrahim Hussein, pierwsze odkrycie O'Connella. Był pierwszym biegaczem z Afryki, który wygrał najstarszy na świecie bieg maratoński w Bostonie (1988 rok - łącznie zwyciężał w nim trzy razy). Wygrywał w Nowym Jorku, trzy razy w Honolulu.
Wielki krzak ma mały Peter Rono (155 cm wzrostu), mistrz olimpijski na 1500 metrów z Seulu (1988 r). Wygrywał wtedy z gigantami - Brytyjczykami Sebastianem Coe, Steve'em Ovettem, Steve'em Cramem.
Na dziedzińcu szkoły w Iten rośnie też krzak Wilsona Kipketera, najznakomitszego średniodystansowca w historii. Ma trzy tytuły mistrza świata, ale żadnego olimpijskiego złota. Przeszkodziła mu zmiana obywatelstwa (został Duńczykiem, jego trenerem jest Polak Sławomir Nowak), kontuzje, malaria. Ale i tak wszyscy wiedzą, kto jest najlepszy.
Kolejka tych, którzy zasadzą krzewy, jak tylko znajdą chwilę między zawodami, wciąż się wydłuża.
Kiedy misjonarz od św. Patryka brat Colm zjawił się w Iten, nie miał zielonego pojęcia o bieganiu. Nigdy nie trenował, nie był nawet na zawodach lekkoatletycznych. Wolał futbol.
- Dopiero w tym roku się złamałem: po 27 latach w Kenii wyjechałem za granicę, żeby obejrzeć wielkie zawody, najpierw halowe mistrzostwa świata w Birmingham, potem przełajowe mistrzostwa w Lozannie, wreszcie mistrzostwa świata w Paryżu. To był dla mnie wstrząsowy sezon - śmieje się ojciec Colm. - Wcześniej o wielkich zawodach głównie tylko słyszałem. I to też niewiele. Witałem w bramie moich chłopców, pytałem, jak było, a oni, że ciężko. Ale wcale mnie nie ciągnęło w wielki świat. Wielki świat to ja miałem u siebie. Wiedziałem, że gdyby Kenia mogła wystawić 20 zawodników na 3000 m z przeszkodami, zajęliby pierwsze 20 miejsc.
Ojciec O'Connell opowiedział mi, że na mistrzostwach Kenii do wyścigu na 1500, 5000, 10 000 metrów staje po kilkuset biegaczy. A do startu na 100 m nie można uzbierać zawodników nawet na dwa półfinały.
Na igrzyskach w Barcelonie w 1992 roku mogło wystartować tylko trzech Kenijczyków na 3000 m. O tym, kto pojedzie do stolicy Katalonii, miały zadecydować zawody w Nairobi. W finale biegli mistrz olimpijski z Seulu Julius Kariuki, mistrz świata i mój uczeń Moses Kiptanui i rekordzista świata Peter Koech.
- Wszyscy trzej odpadli z rywalizacji - opowiada brat Colm. - Wygrał Matthew Birir, który właśnie ukończył moją szkołę, przed Patrickiem Sangiem, też moim absolwentem, i Williamem Mutwolem. Kolejność w Barcelonie była ta sama.
Jednym z nauczycieli w szkole św. Patryka był Anglik Peter Foster. Jego brat, Brendan, był medalistą olimpijskim w Montrealu w 1976 roku i rekordzistą świata na 3000 m z przeszkodami. Od Fostera brat Colm uczył się, jak powinien wyglądać trening długodystansowca.
- To moje spotkanie z Afryką było jak zderzenie z afrykańskim dzikim bawołem. Moi chłopcy spóźniali się regularnie na treningi po 15, 20 minut. Ale to nic, bo czasami spóźniali się i dwa tygodnie. Jeden musiał jechać do rodziny i zapomniał wrócić, drugiemu pora deszczowa odcięła drogę. Uważali, że bieganie nie wymaga pracy, dyscypliny. Skąd ja miałem do nich tyle cierpliwości!?
Boży dar, myślał brat O'Connell nie tyle o swojej cierpliwości, ile o kenijskich biegaczach. Tego daru nie można było zmarnować.
- Myślę, że moja trenerska ignorancja była źródłem sukcesu - tłumaczy brat Colm. - Uczyłem się od nich, dopiero potem oni ode mnie.
Tak powstał unikalny "system" O'Connella, idealnie przystosowany do kenijskich warunków.
Ojciec O'Connell ma własną teorię na temat predyspozycji Kenijczyków do średnich i długich dystansów. - Potrafią wyłączyć się na długie godziny, dni, tygodnie, a potem ze skumulowaną energią, w najbardziej odpowiednim momencie włączyć się do życia. Trzeba biec, to biegnę, a nie martwię się miesiącami, że będę musiał doprowadzić swój organizm niemal do samounicestwienia. Tak właśnie kombinują Europejczycy i przegrywają. Kenijczyk włącza się do działania wtedy, kiedy musi. I wykorzystuje całą energię, którą gromadził miesiącami.
Jest 6 rano, jeszcze ciemno. Dormitorium St. Patrick High School w Iten się budzi. Uczniowie schodzą z piętrowych, odrapanych kojców. Ściany pokrywa grzyb. Przebierają się i wchodzą w mgłę przedświtu w klapkach japonkach, poszarpanych dresach z europejskich second--handów sprzedawanych przez obwoźnych handlarzy z Eldoret i w wełnianych czapkach. Trudno uwierzyć, że właśnie tu zaczynają swoją drogę do medali i rekordów świata. Przechodzą obok drzewek zasadzonych przez swoich idoli, a potem - za główną bramą - zaczyna się bieg. Mijają rodzinne domy wielkich biegaczy - Stephena Cherono, Richarda Chelimo, Paula Tergata. Ich kariery to najlepsza motywacja.
"System" startuje w grudniu każdego roku, kiedy w St. Patrick High School trwają miesięczne wakacje. Jest wtedy pusto i spokojnie. Do Iten przyjeżdżają młodzi zawodnicy z trenerami. Zawsze jest ich około 120, ale szkoła O'Connella może przyjąć tylko 70.
- Niemal wszyscy moi uczniowie pochodzą stąd, z Iten i okolic - mówi brat Colm. - Zanim tu przyjechałem, wszyscy byli przekonani, że tylko ludzie z plemienia Nandi mieszkający na południe od Iten potrafią biegać. Wybiłem im to z głów.
Teraz w Iten biegają również młodzi członkowie plemienia Keyio, którzy zamieszkują Iten i najbliższą okolicę, i Marakwet, których osiedla rozciągają się na wschód od Iten, i ich sąsiedzi Pokot. Wciąż wzajemnie podkradają sobie bydło. W szkole plemienne wojny wygasają.
- Spójrzcie, jak wygląda łydka Sangkoka, jest cienka jak noga od stołu. To łydka idealnego długodystansowca - twierdzi brat Colm. - Wszyscy chłopcy w okolicy są tak zbudowani, wszyscy potrafią znieść naprawdę dużo. Kilkunastokilometrowe biegi trzy razy dziennie, niedostatki i ćwiczenia w warunkach, które europejskim sportowcom nie przyśniłyby się w najgorszych koszmarach.
Sukcesy afrykańskich biegaczy wyjaśnić się próbuje także teorią bólu.
Niedawno kenijski średniodystansowiec Josh Kimeto postanowił odpowiedzieć w magazynie "Runner's World" amerykańskim biegaczom, którzy narzekali na ciężki, bolesny trening. Kto spróbował pobiec w zawodach na dystansie dłuższym niż 800 metrów, wie, o co im chodziło. Po kilkuset metrach ostrego biegu organizm zaczyna się po prostu dusić. Wszechogarniający, otępiający ból chwyta za nogi, ogarnia płuca i głowę.
- Ale Amerykanie i tak nie wiedzą, co to jest ból - tłumaczył Josh Kimeto. - Kiedy miałem 12 lat, ojciec i starsi z wioski zabrali mnie do lasu. Stanąłem przed człowiekiem, który bez znieczulenia, ostrzonym na kamieniu zakrzywionym nożem obrzezał mnie. Potem przez trzy dni musiałem zostać w lesie razem z innymi podobnymi do mnie biedakami. To było moje wtajemniczenie w dorosłe życie. Bo życie to jest ból.
- Ten argument rzeczywiście do mnie przemawia - potwierdza brat O'Connell. - Po bolesnym obrzezaniu niestraszna ci żadna linia startowa, nawet w finale igrzysk olimpijskich. Nie boisz się już żadnego wysiłku, choćby najbardziej bolesnego.
Kimeto tłumaczył też, że dla każdego Kenijczyka wychowanego na wsi własne sportowe buty, dres, trzy posiłki dziennie to dostateczny argument, by codziennie biegać do upadłego.
- Wielu z nich marzy, że na bieganiu zarobi miliony albo przynajmniej wyrwie się stąd - opowiada brat Colm. - Czasami udaje mi się wysłać najzdolniejszych na sportowe stypendia fundowane przez amerykańskie uniwersytety. Tak zaczynali wicemistrz olimpijski w biegu przez przeszkody Patrick Sang i Bernard Lagat, brązowy medalista z igrzysk w Sydney na 1500 m. Bo na bieganiu mój "system" się nie kończy. Oni muszą się uczyć, zdobyć wykształcenie, nie ma taryfy ulgowej dla najbardziej utalentowanych. Może 20 z każdej siedemdziesiątki zostanie zawodowcami, kilku ma szansę zostać gwiazdami. A co z 50 pozostałymi?
Brat O'Connell już nie musi sam prowadzić treningów.
- Stworzyłem trenerską sieć. Ośmiu młodych kenijskich trenerów trenuje 200 zawodników w różnych szkołach w okolicy Iten. Piętnaście lat pracowałem nad tym, żebym sam już nie musiał za nimi latać - śmieje się. - Nawet tu, w St. Patrick High School, pracuje zawodowy trener, ja już tylko doglądam interesu.
W Iten przez cały grudzień oprócz wspólnego biegania trwają wykłady. A raczej rozmowy wprowadzające w zasady programu treningowego, diety. Najważniejsze jest jednak to, żeby zrozumieli, że bez dyscypliny nie dojdą do niczego.
- Do sezonu przełajowego, który trwa od stycznia do marca, przygotowują się właściwie sami. Wykorzystują to, czego się nauczyli. Trenerzy tylko ich wizytują od czasu do czasu. Potem organizujemy wewnętrzne zawody. Sprawdzamy, jakie zrobili postępy, i mówimy im, co powinni poprawić - opowiada brat O'Connell.
W kwietniu zawodnicy znów trafiają do St. Patrick School (w Kenii w tym czasie trwa pora deszczowa, szkoły mają miesięczne wakacje). O'Connell sprawdza, jak dawali sobie radę w sezonie przełajowym. I zaczynają przygotowywać się do sezonu na bieżni, który trwa od maja do końca sierpnia. W tym czasie organizowane są zawody krajowe, dzięki którym ustalana jest kadra kenijskich biegaczy. Tylko najlepsi mają szansę dostać się do reprezentacji juniorów, do reprezentacji seniorów trafią prawdziwi wybrańcy.
- Od 1982 roku na mistrzostwach juniorów zdobywamy bez przerwy puchar dla najlepszej drużyny. Choć to puchar przechodni, już go nawet nie zabieramy na zawody. Po co go wozić w tę i z powrotem? - śmieje się ojciec O'Connell. Ale jego juniorzy - niemal murowani mistrzowie świata w swoich kategoriach wiekowych - osiągają sukcesy również w zawodach seniorów.
- Na mistrzostwa świata w Paryżu pojechałem dla mojego ucznia, 19--letniego Isaaca Songkoka. Był dziesiąty w finale biegu na 1500 m. Ale to i tak jego wielki sukces. Przecież dopiero po raz pierwszy startował w zawodach seniorów. Zwykle kiedy uczniowie zaczynają biegać jako seniorzy, przestaję się nimi zajmować. Tylko Isaac mnie uprosił. Wciąż tutaj mieszka.
Biegacze, kiedy już wyjdą spod skrzydeł brata Colma, muszą sobie radzić sami. Lornah Kiplagat, jedna z najlepszych kenijskich zawod-niczek w biegach długodystansowych i maratonach, za zarobione w świecie pieniądze wybudowała obóz tuż pod Iten. Można w nim trenować w luksusowych warunkach. Jest prąd, telewizja, a nawet bieżnia ziemna. Jednak pobyt kosztuje dziennie 45 dolarów. Za camp trenera Maiyo zawodnicy nie płacą wcale. Pensję trenerowi płaci sponsor.
- Nie chciałbyś trenować w lepszych warunkach? - pytam Stephena Ngeticha, najlepszego z zawodników trenujących w Kaptarakwie.
Nie rozumie.
- Jak to w lepszych? - pyta, a ja szybko daję za wygraną. Obóz trenera Maiyo to są jego "lepsze warunki". Lepsze niż 1500 m niżej, w Marakwecie, na dnie Wielkiego Rowu Tektonicznego, gdzie się urodził.
Idziemy do kuchni po herbatę. Kuchni, czyli drewnianej budy bez okien, z dachem z nieśmiertelnej blachy falistej i paleniskiem po-środku. W wielkim kotle bulgocze mleko, woda, herbata i dużo cukru. Gotuje się bez przerwy, więc bakterie wyginęły, możemy ją pić bez ryzyka.
W kotle zostało jeszcze dużo napoju; wieczorem Stephen doleje wody i mleka, dosypie herbaty i cukru i tak dalej, co pół dnia.
Na każdego zawodnika czeka kanapka z grubą warstwą margaryny Blue Band. Przygotowała je Lornah, kucharka z wioski. - Mieliśmy kucharza, ale zaczął biegać. Jest teraz w campie w Kapsait. Lornah też się odgraża, że zacznie biegać - mówi Stephen. Lornah to słyszy i śmieje się, pieląc mikroskopijny warzywnik.
- Stephen, co byś zrobił, gdybyś zarobił milion dolarów jak Cherono? - pytam Ngeticha.
- Zbudowałbym camp, taki jak ten - odpowiada bez wahania.
- Dla Kenijczyków najważniejsza jest przynależność do wspólnoty: rodziny, klanu, plemienia - tłumaczył mi w Iten brat Colm. - Europejczyk zainwestuje w akcje, obligacje, a Kenijczyk w obóz dla kolegów z okolicy. Ale z tego samego powodu nie wybaczy renegatowi takiemu jak Cherono.
- Ja nie jestem Cherono - odpowiada Stephen Ngetich ze śmiertelną powagą. - Nie biegam tak dobrze jak on. Ale nie mam wyjścia. Dwa akry ziemi to za mało, żeby wyżywić mnie i czterech braci. Może wyjadę do Europy, może nie. Wcześniej czy później i tak wrócę do domu. Tylko Hillary ma szansę na wielki sukces. My jesteśmy średniacy.
Hillary'ego Kipchumbę podwozimy do Iten. Tam złapie busik do Eldoret, autobus do Nairobi i samolot do Europy. Ma wystartować w półmaratonie w Niemczech.
W połowie drogi zatrzymujemy się przy okrągłej chatce z gliny krytej słomą. Mieszka w niej brat Hillary'ego. Chłopak wyłamuje z przydomowego poletka kilka trzcin cukrowych. Zabierze je ze sobą na drogę w wielki świat.