Żużel. Andrzej Wyglenda dla "Gazety": RKM musi się wzmocnić

Kiedyś w klubie naprawdę żyło się jak w rodzinie. Po meczu w Rybniku siedzieliśmy razem do pierwszej, drugiej w nocy. Potem na drugi dzień razem myliśmy motocykle. Nikt nie uciekał szybko z klubu. Był też sponsor - kopalnia, dzięki czemu nie było problemów ze sprzętem - o najciekawszych epizodach ze swojej kariery opowiada "Gazecie" Andrzej Wyglenda.

Kiedyś w klubie naprawdę żyło się jak w rodzinie. Po meczu w Rybniku siedzieliśmy razem do pierwszej, drugiej w nocy. Potem na drugi dzień razem myliśmy motocykle. Nikt nie uciekał szybko z klubu. Był też sponsor - kopalnia, dzięki czemu nie było problemów ze sprzętem - o najciekawszych epizodach ze swojej kariery opowiada "Gazecie" Andrzej Wyglenda.

Z legendą polskiego żużla umówiłem się w jego domu w Rybniku Paruszowcu. Rozmawiamy w pokoju wypełnionym medalami, dyplomami. Wśród pamiątek są oczywiście trzy złote medale za drużynowe mistrzostwa świata i złoty krążek za wygranie z Jerzym Szczakielem MŚ par. Na honorowym miejscu na półce jest też "Złoty Kask" zdobyty w 1964 roku oraz odznaczenia państwowe, m.in. Polonia Restituta. Wiele pucharów. Wśród nich ten za najlepszego sportowca ziemi rybnicko-raciborskiej w XX wieku i ten ufundowany przez... Akademię Marynarki Wojennej w Gdyni.

Michał Zichlarz: Zaskoczył Pana awans do ekstraligi żużlowców RKM?

Andrzej Wyglenda: Nie. Przez wszystkich kibiców w Rybniku, w tym i przeze mnie, był on od dawna oczekiwany. Zawsze jednak, szczególnie w ostatnich latach, w końcówce sezonu coś było nie tak, jakby nie chcieli awansować. Teraz oczekiwania były naprawdę bardzo duże. Gdyby w końcu nie udało się wywalczyć awansu, to kibice po meczu z Unią Tarnów chyba roznieśliby stadion i przestali już chodzić na mecze.

Co Pana zdaniem jest siłą tej drużyny?

- Trudno mi powiedzieć, bo nie chodzę na treningi i nie jeżdżę na mecze wyjazdowe. Wydaje mi się, że siłą zespołu jest młodzież i Mariusz Węgrzyk, który może nie zawsze spełniał oczekiwania i jeździł tak, jak się od niego oczekiwało, ale jako lider średnią punktową zawsze zrobił.

Czy w obecnym składzie zespół z Rybnika stać na utrzymanie się w ekstralidze?

- Absolutnie nie. I to nie tylko jest moje zdanie, ale też wielu osób, które znają ten zespół znacznie lepiej niż ja. W przyszłym roku zostaniemy tylko z jednym młodzieżowcem, a "starzy" się wykruszyli. Jedyny Pawliczek jest bez wyników. Trzeba pamiętać, że kilka lat temu Włókniarz Częstochowa też zrobił mistrza pierwszej ligi, a potem zaraz spadł, bo nie było pieniędzy na sprzęt i zawodników. Jedyna recepta to szkolić i szkolić. Mieć swój narybek, żeby można zastąpić jeżdżących zawodników. Tym, którzy startują obecnie, brakuje techniki. Są przecież pewne zasady, kanony jazdy, które się nie zmieniają. Nie jeździ się w prawo, ani naprzeciwko siebie. A ja u naszych zawodników widzę jazdę wydłużonym łukiem i krótką prostą. To dlatego nie ma szybkości. Kibice mówią potem: "O, rywal ma bardzo dobry motocykl". A to wcale nie jest tak! Przeciwnik ma długą prostą i krótki łuk. Ja to widzę. W naszym zespole rzuca się też w oczy brak współpracy i brak wykorzystania atutu swojego toru, na którym zawodnicy powinni jeździć z zamkniętymi oczami. Ale wolę więcej nie mówić, żeby ktoś się nie obraził...

Słynął Pan z nienagannej technicznie jazdy i z dużego sprytu na torze. Czy dostrzega Pan te cechy u któregoś z obecnych żużlowców RKM?

- Chyba najbardziej u Rafała Szombierskiego. Było to widać w meczu z Unią Tarnów. Nie najlepiej zaczął, ale potem z biegu na bieg było już lepiej. Mnie boli jednak to, co wcześniej powiedziałem: w klubie nie zwraca się dużej uwagi na techniczne mankamenty.

Jak zaczęła się Pana przygoda ze speedwayem?

- Bardzo przypadkowo. Przygodę ze sportem zacząłem nie od żużla, a od... gimnastyki. Ćwiczyłem ją pod okiem Ryszarda Kucjasa, olimpijczyka z 1952 roku. Jako dziecko byłem jednak zabierany przez swojego ojca Jana na każde motocyklowe i żużlowe zawody w Rybniku. Tata był zresztą zwariowanym kibicem sportów motorowych. Opowiadał mi jeszcze o przedwojennych wyścigach na targowisku w Rybniku. Jako kilkunastolatek miałem już swój motocykl SHL 125. Czarny, z teleskopami z przodu. Jak jeździłem na nim do szkoły zawodowej, to wszyscy przychodzili go oglądać. Któregoś razu z sąsiadem pojechaliśmy wypróbować nasze maszyny na żużlowy tor. To było w 1958 roku. Było akurat po deszczu, jeździliśmy między kałużami. Potem podszedł do mnie gospodarz stadionu pan Studnik i powiedział: "Ty mi się podobasz. Na wiosnę są zapisy do żużlowej szkółki. Przyjdź i zapisz się". Tak też zrobiłem. Na pierwsze zajęcia zgłosiło się 84 chłopaków! Józiu Wieczorek - mistrz świata i okolic - jak o nim mówiono, świetny żużlowiec i mój tak naprawdę jedyny trener, miał w czym wybierać. Do znudzenia kredą na betonie w parkingu rysował i gniótł nam non-stop do głowy odpowiedni tor jazdy. W końcu została nas trójka: Antoni Woryna, Waldemar Motyka i ja.

Ciężko było się przebić do pierwszego składu klubu z Rybnika?

- Oczywiście. To był przecież zespół, który kilka razy zrobił mistrzostwo Polski. Jak wchodziliśmy do zespołu, to jeździli jeszcze tacy zawodnicy, jak Wieczorek, Philipp czy Berliński. Ja debiut zaliczyłem w 1960 roku w Lesznie w meczu z Unią. Jechałem na ostatniej pozycji, aż tu nagle na pierwszym wirażu drugiego okrążenia przewrócił się przede mną zawodnik Unii. Żeby nie wjechać w niego, świadomie położyłem maszynę. Nie pamiętam już nawet, czy zdobyłem wtedy jakiś punkt, czy nie, ale od kibiców zebrałem za swoje zachowanie burzę braw. Potem w ligowym meczu z zespołem z Warszawy na torze w Rybniku zastąpiłem Erwina Maja. Wtedy zresztą zmian w składzie nie dokonywał trener, a wieloletni kierownik naszej sekcji Jerzy Kubik. Stałe miejsce w składzie wywalczyłem po turnieju PZMotu w Rzeszowie. Motyka doznał kontuzji, odwieźli go do szpitala, a ja wskoczyłem w jego miejsce i wygrałem trzy biegi, w tym z mistrzem Polski Florianem Kapałą na czele.

W latach 60. siedem razy z rzędu wygrywaliście ligę. Jak to było możliwe?!

- Trafiła się akurat bardzo dobra młodzież, a przy tym już wcześniej był mocny zespół, mistrz Polski. W sekcji, w drużynie panowała bardzo dobra, rodzinna atmosfera. Wszyscy wzajemnie pomagaliśmy i podpowiadaliśmy sobie. Jeden drugiego mobilizował. Jak komuś coś nie wyszło, to mówiło się: "Nie martw się, masz jeszcze trzy biegi". Naprawdę żyło się jak w rodzinie. Po meczu w Rybniku do pierwszej, drugiej w nocy siedzieliśmy w klubie. Potem na drugi dzień razem myliśmy motocykle. Nikt nie uciekał szybko z klubu. Był też sponsor - kopalnia, dzięki czemu nie było problemów ze sprzętem.

Ale była pomiędzy Wami rywalizacja. Z jednej strony duet Stanisław Tkocz i Pan, a z drugiej Joachim Maj i Antoni Woryna...

- To prawda. Ale była to zdrowa, sportowa rywalizacja, bez żadnej złośliwości. Wie pan, jak to w rodzinie, gdzie jest czterech braci i dwóch się bardziej lubi. Potem wielu ludzi mówiło, że były kłótnie pomiędzy mną i Woryną. A my nigdy nie kłóciliśmy się! Jak jechaliśmy na kadrę do Warszawy, to siedzieliśmy i piliśmy piwo w tym samym wagonie. Razem spaliśmy w jednym pokoju. Te wymyślone przez wielu animozje między nami wzięły się chyba stąd, że wcześniej kłócili się ze sobą Wieczorek z Philippem, a potem Maj z Tkoczem.

W jaki sposób przygotowywaliście i mobilizowaliście się do kolejnych sezonów?

- Co roku przed rozpoczęciem sezonu mieliśmy ogólnorozwojowe zgrupowanie wiosenne. Zawsze w jakimś kopalnianym ośrodku: czy to w Porąbce, czy w Wiśle, czy w Ustroniu. Do tego dochodziły zajęcia na sali, a czym bliżej sezonu, tym więcej startów na torze. W nasze sukcesy bardzo duży wkład miała osobowość trenera Ryszarda Kucjasa. To był świetny obserwator. Jako gimnastyk wiedział, czego nam brak, a jego treningi były bardzo urozmaicone. Pływaliśmy na kajakach, żeby wzmocnić tak ważną u żużlowców obręcz barkową, skakaliśmy na prawej nodze, wspinaliśmy się na linach.

Kontrastowało to z tym, co spotykało nas wtedy na treningach kadry w Warszawie. Tam jak dorwał nas trener od lekkoatletyki, to od razu chciał z nas zrobić biegaczy, a trener od podnoszenia ciężarów wyciskał nas jak cytrynę i chciał chyba, byśmy zostali ciężarowcami!

Na swoim koncie ma Pan dziewięć tytułów drużynowego i cztery tytuły indywidualnego mistrza Polski. Czy któryś z tych tytułów utkwił Panu w pamięci szczególnie?

- Tak. Ostatni tytuł indywidualnego mistrza Polski, który zdobyłem w 1973 roku. O złoto walczyłem wtedy z Jurkiem Grytem [również zawodnik ROW - przyp. red.]. Walka trwała do ostatniego biegu. Przez trzy i pół okrążenia prowadził w nim Gryt. Ja "cyknąłem" go tuż przed finiszem. Lubiłem walkę na torze. Potrafiłem wykiwać rywala. Pokazywałem mu się sześć razy z jednej strony, a kiedy ten niczego już się nie spodziewał, atakowałem z drugiej. Potrafiłem wykorzystać moment jego nieuwagi.

Aż sześć razy startował Pan w finale indywidualnych mistrzostw świata, ale nigdy nie zdobył Pan w nich medalu. Dlaczego?

- Spalałem się. W 1967 roku od pierwszej eliminacji do finału szedłem, wygrywając po kolei kolejne zawody. Miesiąc przed finałem dziennikarze ogłosili, że wreszcie mamy zawodnika, który stanie na podium mistrzostw świata. Ja nie wytrzymałem presji. Finał odbywał się wtedy na Wembley. Hałas był taki, że psychicznie byłem kompletnie wykończony. To był stadion zamknięty, nic nie było słychać, a my nie mieliśmy nawet zatyczek do uszu. Do pierwszego biegu zapomniałem założyć żużlowy laczek [but, nazywany przez żużlowców łyżwą, używany przez nich do podpierania przy wchodzeniu w wiraż - przyp. red.]. Zaraz po starcie nogę rzuciło mi na błotnik i wylądowałem na bandzie. Z powodu upadku i przerwania biegu zostałem wykluczony przez sędziego z powtórki. Nic mi się nie stało, ale miałem już po zawodach [Wyglenda w finale na Wembley w 1967 roku był dopiero 15. - przyp. red.].

Trzykrotnie był Pan drużynowym mistrzem świata, z Jerzym Szczakielem zdobył Pan mistrzostwo świata par. Który z tych tytułów najbardziej Pan sobie ceni?

- Mistrzostwo jest mistrzostwem, każdy z tych medali ma dla mnie wartość. Na pewno utkwiło mi w pamięci mistrzostwo w parach. Zdobyliśmy go przecież na torze w Rybniku, a do mojej świadomości dopiero po kilku dniach doszło, jaki sukces osiągnęliśmy . Ale najbardziej pamiętam drużynowe mistrzostwa świata w Kempten [1965 r. - przyp. red.]. Toczyła się wtedy zimna wojna, a nam w tych "złych" Niemczech zagrali "Mazurek Dąbrowskiego". Płakaliśmy na podium. Potem ci "niedobrzy" Niemcy nieśli nas przez cały stadion na rękach.

Dorobił się Pan na żużlu?

- W okresie startów wybudowałem dom. Stawiałem go siedem lat, kawałek po kawałku. Stawka za punkt w lidze, przez kilkanaście lat kiedy startowałem, była na tym samym poziomie: 80 zł. Na początku można było za to kupić litr wódki, potem pół litra. Po wywalczeniu mistrzostwa świata par podszedł do mnie minister górnictwa Jan Mitręga i zapytał, jakim autem jeżdżę. Odpowiedziałem, że moskwiczem. Minister na to: "To nie jest auto, dam ci przydział na inne". Ja z kolei powiedziałem mu, że przydział to nie wszystko, trzeba mieć jeszcze pieniądze... Pamiętam też historię, jak napisali, że za indywidualne mistrzostwo Polski dostałem pięć ton cementu. A to wcale nie było tak, potem prostowali to w gazetach. Nie dostałem wcale pięciu ton cementu, tylko przydział na niego.

Nie zazdrości Pan współczesnym żużlowcom?

- Pieniędzy mają może więcej, ale chamstwa też. A my naprawdę żyliśmy wtedy jak rodzina.

W latach 70. polscy żużlowcy ścigali się na torach w Anglii. Wśród nich byli rybniczanie Antoni Woryna czy później Andrzej Tkocz i Piotr Pyszny. Dlaczego Pan nie jeździł na Wyspach Brytyjskich?

- Jeszcze wcześniej w Anglii jeździli Paweł Waloszek i Kazimierz Bentke. Potem była długa przerwa, a po nich zaczął się tam ścigać Woryna. Ja nigdy nie opuściłem klubu z Rybnika. Byłem bardziej domownikiem, choć namawiano mnie na starty w Anglii, bo od wojny mieszkał tam mój kuzyn.

Jak zmienił się żużel przez kilkadziesiąt lat? Czy można porównać speedway z lat 60. i 70., kiedy na torze ścigał się Andrzej Wyglenda, z tym współczesnym?

- Technika jazdy się nie zmieniła, ale teraz na pewno zawodnicy jeżdżą szybciej. Współczesne silniki mają przecież moc 80 KM, nasze miały tylko 50 KM. Dwa lata temu podczas Memoriału im. Jana Ciszewskiego mogłem pojeździć na takiej nowej maszynie. Są o wiele lżejsze, a jak otworzy się gaz, to motocykl idzie jak burza. Nasze JAP-y miały niski punkt obrotów silnika, łatwo traciły moc.

Toczy się właśnie dyskusja na temat przyszłości polskiego żużla, tego ilu zagranicznych żużlowców powinno się u nas ścigać. Jakie jest Pana zdanie na ten temat? Co Pan myśli o kondycji speedwaya w Polsce?

- Żużlowy sport w Polsce leży. Nigdy nie pozwoliłbym na to, żeby w klubie w naszej lidze jeździło po dwóch obcokrajowców. Oczywiście to nie wina rybnickiego czy innych klubów, że tak jest, ale Polskiego Związku Motorowego. Weźmy takiego Pedersena, który walczy o mistrzostwo świata. Jeździ w trzech czy czterech krajach. Kto to jest w stanie wytrzymać?! To nieporozumienie. Potem przyjeżdża do Rybnika i przegrywa. Zagraniczni zawodnicy są przepłacani, a dla miejscowych nie ma pieniędzy i kluby padają. Poza Gollobem, Protasiewiczem czy Cegielskim nie mamy zbyt wielu klasowych żużlowców. Kiedy ja byłem w kadrze, to mogliśmy wystawić dwie równorzędne reprezentacje.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.