Bogdan Wenta: Gdy przyjechałem na kontrakt do Hiszpanii, dostałem nauczycielkę i po dwóch miesiącach mogłem udzielić wywiadu telewizji. Potem, jak chciałem uczyć się dalej, musiałem zapłacić. Było to w czasach, gdy w drużynie mogło grać tylko kilku obcokrajowców. Dziś w polskim zespole występowało i szesnastu Niemców. W jakim języku mamy z nimi rozmawiać? Wiadomo, że łatwiej polskiego będzie się nauczyć graczom z krajów bałkańskich niż Thorirowi Olafssonowi z Islandii. Ale chłopak się stara i być może właśnie także przez to jest bardzo zintegrowany z zespołem. Często się zastanawiam, jak to możliwe, że w biznesie, jakim jest przecież sport zawodowy, są ludzie pracujący tu jakiś czas i niemówiący słowa po polsku. To nasz błąd, że tego od nich nie egzekwujemy.
- W podobny sposób pracowałem przez lata w Hiszpanii czy Niemczech. Nie trzeba wszystkiego kopiować, ale wiadomo przecież, że w takiej formie rozmawia się w wielu krajach. Oczywiście, gdy pojechałem do Hiszpanii, też był to dla mnie szok. Przeniosłem styl do szatni w Polsce, bo uważam, że taki krok pokazuje, że coś nas łączy.
- Przeszliśmy na "ty", ale to nie znaczy, że wypiliśmy już bruderszaft i że możesz robić wszystko, co chcesz. Masz robić to, co nam wspólnie odpowiada. Trener ma jakiś pomysł, możemy o nim porozmawiać, ale jeśli decydujemy się na jakiś wariant, to razem realizujemy go od A do Z. W początkowych latach współpracy niektórym wydawało się, że można więcej.
- Nieważne, szybko ich z nami nie było.
- Na naukę po podstawówce wybrałem gdańskie Conradinum [prestiżowy zespół szkół budowy okrętów]. To była mundurówka. Przymiarki wzięto nam w czerwcu, a na początku września w szkole okazało się, że u mnie rękawy trzeba sztukować, a buty muszę pożyczyć od ojca. W dwa miesiące skoczyłem kilkanaście centymetrów. Były z tym też problemy zdrowotne, bo kości rosły za szybko.
- Wcześniej trenowałem lekkoatletykę, grałem w nogę w Starogardzie Gdańskim, ale w nowej szkole nieżyjący już nauczyciel wuefu Leon Wallerand zaprosił mnie na treningi. Ciężko było, bo po samych piątkach w podstawówce okazało się, że tu nie jest tak prosto, że codziennie trzeba dojeżdżać kilkadziesiąt kilometrów pociągiem o 5.45, żeby zdążyć na lekcje, musiałem wstawać o piątej. Trafiłem do Wybrzeża, do juniorów starszych, czyli chłopaków rok, dwa lata starszych. Po roku udało się przebić do pierwszej siódemki seniorów.
- Pojechać na igrzyska olimpijskie w 1984 roku do Los Angeles było moim marzeniem. Zwłaszcza że dwa lata wcześniej trener Zygfryd Kuchta nie wziął mnie na mundial. Miałem wtedy 21 lat, reprezentacja zdobyła tam brązowy medal.
- Pamiętam nieprzespaną noc, gdy ogłoszono kadrę na igrzyska. Ze Zbyszkiem Plechociem nie mogliśmy uwierzyć: "Kurde, jedziemy do Hollywood, jedziemy na igrzyska". Pracowaliśmy, ile sił, nogi na treningach nosiły nas same. Mieliśmy już olimpijską wyprawkę, filcowe garnitury, kremowe kapelusze, czarne walizki ze skaju. Zbyszek spał w tym kapeluszu. A potem przyjechali do COS w Zakopanem przedstawiciele Komitetu Centralnego, zebrali nas w sali i powiedzieli o bojkocie. Gdyby pan wtedy widział sportowcówm Andrzej Szymczak [bramkarz reprezentacji Polski] był dwa razy na igrzyskach, zdobył brązowy medal, a płakał jak dziecko.
- Podczas nieudanych dla nas mistrzostw Europy w Słowenii w 2004 roku zadzwoniłem do Marcina Lijewskiego, wtedy już zawodnika niemieckiego Flensburga, w którym byłem drugim trenerem. Był rozżalony, mówił, że ma dość, w kadrze nie ma atmosfery. Długo rozmawialiśmy, mówiłem mu, że musi być z grupą na dobre i złe. Zadzwonił następnego dnia i powiedział: "Siedzimy z chłopakami i zastanawiamy się co dalej. Może byś wziął kadrę?".
Nie wiedziałem, że będzie jakiś konkurs, bo tego na Zachodzie się nie praktykuje. Namówiono mnie, żebym wystartował. Trzeba było napisać projekt. No to siedliśmy z Marcinem i napisaliśmy. Mieliśmy przy tym dużo zabawy. Mało tego, w porównaniu do kontrkandydatów projekt był bardzo skromny, ledwie kilka kartek, a inni mieli grube książki.
- Przyznam, że wydawało mi się to odważne, delikatnie mówiąc. Prawie 20 lat spędziłem w Hiszpanii i Niemczech i o polskiej lidze wiedziałem tyle, ile opowiedzieli mi zawodnicy lub Daniel Waszkiewicz, gdy spotkaliśmy się w wakacje.
Ale Bert pokazał mi wizję, ja przedstawiłem swoją i zaczęliśmy się zbliżać. Akurat wtedy zwolniono mnie z Magdeburga, więc miałem czas.
Bert jest osobą, z którą dogaduję się od początku, i to nie tylko od czasu pracy w Kielcach. Gdy w 2004 roku składałem papiery na konkurs trenera reprezentacji, w mieszkaniu na ulicy Gdańskiej, gdzie mieściła się siedziba związku, pierwszy raz spotkałem Berta, nawet nie wiedząc, kto to jest. Już pierwsze zdania pokazały, że rozmawiamy tym samym językiem, mimo że czasami Bert mówi bardzo śmiesznie. Momentalnie zaskoczyło. Ucieszyłem się, że jest ktoś tak pozytywnie nastawiony, kto chce tego co ja.
- Dobrą szkołę przechodzimy wspólnie. A im więcej gwiazd, tym trudniej. Z drużyny, do której przyszedłem pięć lat temu, pozostało trzech graczy. Nie da się ukryć, że wtedy było łatwiej. Zresztą sam przez to przechodziłem jako zawodnik. Gdy w Hiszpanii dali mi półkilogramową sztabę srebra, a rok później pół kilograma złota za najlepszego zawodnika ligi, to ja mam słuchać uwag trenera, jaką mam grać zagrywkę? Krzyżówkę w lewo czy w prawo? Przecież wiem, co mam grać!
- Potrafię. Ale ona ciągle wraca.
Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live na iOS i na Androida