Londyn 2012. Podnoszenie ciężarów. Zieliński: Zawodnicy się wykruszali, co ja na to poradzę

- Mój przyjaciel Szymon Kołecki powiedział mi, że na igrzyskach ciężary dźwiga się głową, a nie mięśniami. Święte słowa. Wygrałem, bo wytrzymałem ciśnienie - mówi Adrian Zieliński, mistrz olimpijski w podnoszeniu ciężarów w kategorii 85 kg.

- Majewski też złoto? No to jest dobrze, mamy polski dzień. Jest dobrze... - powtarzał szczęśliwy Polak, kiedy odegrano już pierwszy na igrzyskach w Londynie Mazurek Dąbrowskiego, po odebraniu gratulacji, gdy przyszedł wreszcie do polskich dziennikarzy.

Wygrał po niesamowitym konkursie. Rywale nie wytrzymywali ciśnienia. Rekordzista świata Białorusin Andrej Rybakou spalił wszystkie trzy próby w rwaniu, tak samo jak Irańczyk Sohrab Moradi, mistrz Azji.

Po rwaniu prowadził broniący tytułu z Pekinu Chińczyk Lu Yong (178 kg), drugi był młody Rosjanin Apti Ałchadow (175), a trzeci Zieliński (174). Za jego plecami czaił się Bułgar Iwan Makrow i drugi z Irańczyków, ten groźniejszy, Kianoush Rostami.

W podrzucie pierwszy pękł Yong - zażyczył sobie na sztandze 207 kg, a potem zszedł na 205, ale i tak nie dał rady. Przy trzeciej spalonej próbie zrobił fikołka przewracając się pod ciężarem. Wtedy stało się jasne, że Zieliński ma medal, bo Bułgar już się nie liczył.

Rosjanin walczył do końca, w dwuboju uzyskał tyle samo co Polak - 385 kg, ale był minimalnie cięższy (dokładnie o 13 dkg), przegrał masą ciała. Zieliński miał już srebro. Wtedy na pomost wkroczył Irańczyk Rostami, aktualny mistrz świata. Naprężał się, robił groźne miny, a kilkudziesięciu irańskich dziennikarzy krzyczało i dmuchało, by jakoś mu pomóc, ale spalił swoją ostatnią próbę. Choć chełpił się przed zawodami, że wyciśnie i 400 kg, został mu brąz.

- Jeeeest! - wydarli się polscy kibice, a w hali ExCel było ich całkiem sporto. Przy Mazurku Dąbrowskiego wielu osobom zakręciła się łezka w oku.

Złoto zielińskiego to pierwszy polski tytuł w ciężarach od mistrzostwa Zygmunta Smalcerza 40 lat temu w Monachium. Szymon Kołecki, ikona ciężarów w Polsce - z Sydney i Pekinu przywoził srebrne krążki. - Ale Szymon to jest Szymon, to jest legenda i basta, nie da się go przyćmić, ot tak, jednym złoty medalem - zaśmiał się Zieliński.

- Konkurs ułożył się idealnie, wygrałem wagą ciała, ale to jest teraz nieważne. Mam złoto, o to chodziło. Po taki medal jechałem do Londynu - dodał.

Najtrudniejszy moment? - Zdziwiony byłem, gdy sędziowie nie zaliczyli mi pierwszej próby w podrzucie na 206 kg. Bardzo różnie interpretują, może niektórzy powinni iść do okulisty. Jakie to ma znaczenie, czy ktoś jest krzywo, czy prosto, ważne, żeby sztanga była prawidłowo w górze - opowiadał Adrian, który na co dzień trenuje w klubie Tarpan Mrocza. Wczoraj oglądał go tam całe miasteczko.

Zobacz wideo

- Kluczowy był spokój, ja się w ogóle nie denerwowałem. Mówiłem do trenera: "Nie ma co, trzeba tylko podnosić". Zawodnicy się wykruszali, co ja na to poradzę. W rwaniu popełniłem mały błąd techniczny, ale w podrzucie widać chyba było, że sztanga mi nie ważyła jakoś dużo. W razie czego byłem gotowy iść na 215 kg, czyli na rekord olimpijski, żeby postawić kropkę nad i - pewnie stwierdził Zieliński. Wspomniał też o rozmowie ze swoim przyjacielem Szymonem Kołeckim, wicemistrzem olimpijskim. - Szymon powiedział mi, że na igrzyskach ciężary dźwiga się głową, a nie mięśniami. Święte słowa - dodał.

Zieliński zawsze był mocny psychicznie. W takich dramatycznych okolicznościach zdobył też złoty medal na MŚ w 2010 r. w tureckiej Antalyii. - Byłem spokojny, bo wiedziałem, że zrobiłem wszystko, co trzeba by zdobyć ten medal. Byłem na niego gotowy, ale na czwarte-piąte miejsce też, bo wiedziałem, że walka będzie bardzo zacięta. Byłem gotowy na wszystko - podkreślił.

Świętowania nie będzie, poszedł grzecznie spać, bo mieszka w wiosce olimpijskiej z bratem Tomaszem, który dziś startuje. Na koniec przeprosił też swoją dziewczynę, że bywał nieznośny, nie chciał chodzić do kina i na spotkania ze znajomymi. - Ja już taki jestem, że jak jest cel, to się na nim skupiam - uśmiechnął się.

- To dla ciebie trenerze - powiedział na koniec i spojrzał w niebo. W zeszłym roku zmarł jego wieloletni szkoleniowiec Ireneusz Chełmowski. Od tego czasu pracuje z Jerzym Śliwińskim. Jemu podziękował w drugiej kolejności.

Kiedy w 2010 r. wracał z Antalyii, półtora tysięcy ludzi w Mroczy skandowało na ulicy: "Adrianowi z Mroczy nikt nie podskoczy!".

Teraz też zaśpiewają.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.