- Bilety do Japonii trzeba kupić do 10 stycznia. Dlatego ja w trybie absolutnie pilnym zwrócę się do pana prezydenta z żądaniem, aby za te bilety zapłacił - powiedział minister sportu Sławomir Nitras do Andrzeja Dudy. Był wściekły, że głowa państwa nie podpisała nowej ustawy o sporcie, która m.in. umożliwiłaby sfinansowanie wyjazdu polskich hokeistek na turniej kwalifikacji olimpijskich za pośrednictwem Instytutu Sportu.
Prezydent na słowa ministra sportu pozostał głuchy. Zresztą, gdyby nawet jego kancelaria wydała na hokeistki 250 tys. zł, to i tak nie wiadomo, czy nie znalazłby się jakiś gorliwy prokurator, który nie oskarżyłby urzędników o przekroczenie uprawnień. Finansowanie wyjazdów reprezentantów Polski leży wszak w gestii ministerstwa sportu, które robi to za pośrednictwem polskich związków sportowych.
Ministerstwo jednak twierdziło, że samo nie może wysłać hokeistek na turniej, bo pieniądze przelane na konto Polskiego Związku Hokeja na Lodzie natychmiast przejąłby komornik. PZHL jest bowiem bankrutem z wielomilionowym długiem.
Do tej pory problemy z finansowaniem w tego typu sprawach ministerstwo sportu rozwiązywało m.in. za pośrednictwem Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Kłopot jednak na tym, że szefem PKOl jest związany z PiS Radosław Piesiewicz, którego Nitras chce pozbawić jak najszybciej stanowiska. Na razie to się jednak nie udaje. Dlatego w nowej ustawie o sporcie, którą przegłosował Sejm, znalazł się zapis, który umożliwiał w przypadku podobnym do tego w hokeju finansować kadrę za pośrednictwem Instytutu Sportu. Tak, aby można było ominąć Piesiewicza.
Instytut Sportu podlega ministerstwu i tam Nitras wymienił szefa już dwa dni po objęciu urzędu. 15 grudnia 2023 r. dyrektorem został Konrad Witek, który zastąpił na stanowisku słynnego przed laty judokę, byłego mistrza świata i trzykrotnego olimpijczyka, Rafała Kubackiego.
Prezydent ustawy jednak nie podpisał, ale skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego. Dudzie nie chodziło jednak w tym wypadku o Instytut Sportu, a o przepisy ustawy, które narzucały polskim związkom sportowym odgórnie parytety płci w zarządach i sposób wybierania niektórych członków zarządu. Zdaniem prezydenta te zapisy, które jeszcze obwarowane zostały wysokimi karami ze strony ministerstwa, godzą w konstytucyjną wolność stowarzyszania się obywateli.
Wtedy właśnie Nitras zaczął grać losem hokeistek, które mogą zostać przez Dudę na lodzie. Argument był słaby. Przecież wszyscy dobrze zorientowani wiedzą, że gdyby to była prawda, to od kilku lat żadna Polka czy Polak nie reprezentowaliby kraju ani na imprezach hokejowych, ani kolarskich. Komornicy w obu związkach tych sportów od dawna zajęli konta.
Ostatecznie wiceminister Ireneusz Raś, który zaledwie trzy tygodnie temu wzywał Piesiewicza do natychmiastowej dymisji, przyznał podczas piątkowej konferencji prasowej: - W tej chwili pozostaje nam ponad podziałami powrót do przekazania tych środków przez PKOl. Myślę, że ta sprawa jest na tyle uzasadniona, że nie powinna budzić wątpliwości i tak się stanie.
Nitras grał z Dudą nie tylko losem hokeistek. Na polityczny sztandar wziął też Elżbietę Wójcik jako "ofiarę" braku podpisu prezydenta pod ustawą: "Pani Elżbieta Wójcik zajęła piąte miejsce na IO w Paryżu w boksie. Teraz jest w ciąży. Trzymam kciuki za szczęśliwe rozwiązanie. Nowa ustawa naszym reprezentantkom gwarantowała roczne świadczenie po urodzeniu dziecka. Prezydent Duda odmówił podpisania tej ustawy" - napisał Nitras, choć dobrze wie, że to nie ta kwestia wzbudziła wątpliwości prezydenta.
Gdy Nitras grzmiał, że "kwestią, którą zablokował pan prezydent, jest obecność kobiet w związkach sportowych", też mijał się z prawdą. Wystarczy sięgnąć do uzasadnienia odmówienia podpisania ustawy przez prezydenta. Duda nie kwestionuje tam parytetów: "Prezydent RP podzielając opinię, że idea zrównoważonej płci w reprezentacji polskich związków sportowych jest słuszna i godna wsparcia, zauważa jednocześnie w uzasadnieniu wniosku, że jej wprowadzenie powinno się odbywać w sposób realny i elastyczny. Nie można przyjmować ex lege, że każde niewcielanie jej w życie wynika ze złej woli i musi automatycznie podlegać dotkliwej sankcji w postaci całkowitej niemożności uzyskania finansowania na działalność danego związku, co przewiduje zakwestionowane rozwiązanie". Duda zakwestionował tylko drastyczne kary, które mogą spotkać związki za zbyt powolne zmiany w statutach i we władzach.
Zresztą to, że Duda w żaden sposób nie zablokował obecności kobiet w sporcie, przyznał sam Nitras i to podczas tej samej konferencji prasowej: "Popatrzmy na liczbę kobiet, która pojawiła się w zarządach związków sportowych w ostatnich miesiącach. Mam na myśli np. Polski Związek Lekkiej Atletyki, Polski Związek Kajakowy, Polski Związek Koszykówki, Polski Związek Bokserski. To są związki, w których nie było kobiet w zarządach. A dzisiaj w każdym z nich już są. W ciągu trzech miesięcy kobiety zwiększyły swoją obecność w zarządach o połowę. Jest ich dwa razy więcej w zarządach polskich związków sportowych niż wcześniej, mimo że ustawa nie weszła jeszcze w życie".
Zostawiając na boku niekonsekwencje Nitrasa, najbardziej dziwi, że zmiany w zarządach miały nastąpić w ekspresowym tempie. I właśnie ten niezwykły pośpiech budzi największe podejrzenia, że ministrowi mogło wcale nie chodzić o kobiety, ale o przeprowadzenie takich zmian w związkach, które zwiększyłby wpływ ministra sportu na ich władze.
Podejrzenia te jeszcze bardziej wzmagają po tym, jak Nitras natychmiast ogłosił, że Duda zablokował ustawę w interesie Piesiwicza. Uważny słuchacz od razu zadaje sobie pytanie, jak minister sportu chciał wykorzystać poszerzenie zarządów związków sportowych o kobiety i zachwiać przy tym pozycją szefa PKOl?
I można, a może nawet trzeba się z ministrem zgodzić w jego diagnozie, że polskie związki sportowe działają w większości źle; że sportowe władze trzeba otworzyć na większą liczbę kobiet; że trzeba zwiększyć ochronę młodych sportowców; że trzeba zawodniczkom decydującym się na macierzyństwo zapewnić warunki jak przy umowie o prace; że potrzeba w związkach transparentności w wydawaniu pieniędzy. I pewnie większość tych postulatów udałoby się przeprowadzić, gdyby tylko zechciał z kancelarią prezydenta negocjować przed uchwaleniem ustawy. Duda podpisał w tej kadencji Sejmu 122 ustawy, zawetował pięć, a skierował do Trybunału Konstytucyjnego przed podpisaniem następne pięć. Nie można więc powiedzieć, że prezydent paraliżuje wszystkie posunięcia rządzącej koalicji. Można się z nim dogadać. Ostatnio, 8 czerwca, prezydent podpisał nawet ustawę o sporcie, która rozszerzała listę uprawnionych do emerytury olimpijskiej o medalistów Igrzysk Dobrej Woli z lat 1986-2001.
Wydaje się jednak, że Nitras uważał, iż to dla niego sytuacja, w której przegrać nie może. Jeśli prezydent podpisze ustawę, to przeprowadzi swoje zmiany. A jak nie podpisze, to wykorzysta się ten fakt do kolejnej odsłony wojny z PiS-em.
I znów w tym celu chciał posłużyć się sportowcami. Tak jak w konflikcie z Piesiewiczem Nitras chce doprowadzić do tego, żeby PKOl się skompromitował i nie wypłacił medalistkom i medalistą olimpijskim obiecanych nagród, tak teraz chciał wywołać protest "skrzywdzonych" zawodniczek przeciw brzuchatym, wąsatym dziadersom ze związków, których interesy ochronił Duda. Niestety dla niego i w jednym, i w drugim wypadku próba wywołania konfliktu się nie powiodła. Medalistki i medaliści wciąż cierpliwie czekają na pieniądze, a apel do prezydenta Dudy o podpisanie ustawy podpisały co prawda znane zawodniczki, ale te - poza Magdą Linette, Joanną Wołosz i Katarzyną Zilmann - które kariery już pokończyły. Zresztą nie jest ich wiele.
Patrząc na efekt działań Nitrasa, można mieć poważne wątpliwości, co jest dla niego priorytetem. Czy naprawdę chodzi o lepsze działania polskiego sportu, czy też naczelną sprawą jest zastąpienie Piesiewicza i innych czołowych działaczy swoimi ludźmi?