"Najlepszy" to film o uzależnionym od narkotyków byłym sportowcu Jerzym Górskim, który po ciężkiej walce pokonał nałóg i zdobył mistrzostwo świata na morderczym dystansie podwójnego Ironmana, czyli 7,6 km pływania, 360 km jazdy na rowerze i 84,4 km biegu.
W rolę Górskiego wcielił się Jakub Gierszał. W filmie występują też inni świetni aktorzy: Janusz Gajos, Arkadiusz Jakubik, Tomasz Kot, Magdalena Cielecka.
„Najlepszy” w reżyserii Łukasza Palkowskiego, autora nagrodzonych Złotymi Lwami „Bogów”, był jednym z najbardziej oczekiwanych filmów konkursu głównego 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Miejsca na seanse kończyły się kilka minut po uruchomieniu rezerwacji. Po zakończeniu filmu publiczność zgotowała twórcom ponad siedmiominutową owację na stojąco. Premiera w kinach już 17 listopada.
Jerzy Górski: Jestem bardzo zadowolony. Wspaniałe emocje. Myślę, że widzowie czwartkowej premiery w Gdyni też byli pod wrażeniem.
- Na potrzeby filmu trzeba było nieco pozmieniać pewną kolejność mojego życiorysu, intensywność i rytm niektórych scen, wątków. Wiadomo, że to nie jest dokument i doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Byłem w ciągłym kontakcie z reżyserem i aktorami. Oczywiście większość faktów się jak najbardziej zgadza, ale najważniejsze, że film świetnie się ogląda.
- Nawet lepiej. Wykonał fantastyczną robotę, zagrał na bardzo wysokim poziomie. Od początku filmu kibicowałem mu z całego serca. Na ekranie nie widziałem siebie, tylko trzymałem kciuki za jego postać. Dzięki niemu przeżyłem ogromne emocje. Cieszę się, że film zbiera dobre recenzje od krytyków. Jestem przekonany, że dotrze do każdego widza, nie tylko fana sportu i triathlonu. Szczególnie do tych osób, które gdzieś się pogubiły i szukają drogi do normalnego życia. Zresztą to było dla mnie najważniejsze, kiedy dowiedziałem się o pomyśle zrobienia filmu na podstawie mojej historii. Chciałem pokazać ludziom, że każdy z nas może być najlepszy, odmienić swoje życie czy wygrzebać się z największego bagna. Ja to przeżyłem i wiem, że wszystko zależy od nas, od naszej determinacji i chęci zmiany na lepsze.
- Znam ten kawałek. Mocne, ale prawdziwe... Od kilku lat współorganizuję półmaraton dla osadzonych w zakładzie karnym w Rawiczu, ale broń Boże nie robię tego dla poklasku. Nikt piosenek nie musi o mnie układać. Krzysiek czasem pomagał nam jako wolontariusz. Z tego, co wiem, sam też co jakiś czas wychodzi pobiegać. Ma długi wyrok, teraz chyba siedzi w Poznaniu.
Byłem tak zdeterminowany, że kazałem przywiązać się pasami do łóżka. Marek Kotański szybko stał się moim przywódcą duchowym. Dużo mówił o prawdziwej wolności, którą jesteśmy w stanie odzyskać po odrzuceniu tego narkotykowego świństwa. Uwierzyłem mu.
- Miałem 14 lat. Co ja mogłem wiedzieć o życiu? Chciałem imponować, pokazać starszym, że też coś potrafię. Nikt mnie nie przestrzegał przed dramatycznymi konsekwencjami. Słyszałem tylko o fajnych, kolorowych stanach. I się zaczęło. Grzałem ostro. To był okres, kiedy w Polsce właściwie nic nie było. Przełom lat 70. i 80. Dzieci kwiaty, mówiliśmy dużo o miłości, żadnych wojen. Próbowaliśmy naśladować to, co działo się na Zachodzie, nie wiedząc tak naprawdę, gdzie nas to wszystko doprowadzi.
- Problemy ciągnęły się latami. Kilka razy trafiałem na odwyk do oddziałów psychiatrycznych, ale bez skutku. Narkotykowy głód wygrywał ze zdrowym rozsądkiem. Brakowało też specjalistów. To były czasy, kiedy praktycznie nie mówiło się o narkomanii. Tak, jakby ten problem w Polsce w ogóle nie istniał. Czułem, że jest ze mną coraz gorzej. W lustrze patrzyłem na wychudzonego, słabego człowieka. Chciałem coś zmienić, ale byłem bezradny. Jedyne co mnie interesowało, to zdobyć kasę na kolejną działkę.
- Słuchając radia natrafiłem na rozmowę z Markiem Kotańskim, założycielem Monaru. Od razu mnie zaciekawił. Opowiadał o nowym ośrodku w Sokolnikach k. Łodzi i o panujących tam zasadach. Zupełnie innych od tych, które znałem z psychiatryków, gdzie głównie faszerowano nas lekami. U Marka nie było bezosobowych ludzi w białych fartuchach. Lekarzem była grupa pod kierunkiem charyzmatycznego lidera. Proponował ciężką pracę nad sobą, wskazywał drogę do ponownego odnalezienia siebie i dawał realną nadzieję na odbudowanie normalnego życia. Chciałem do niego trafić, ale nie było to takie proste. Chętnych było zdecydowanie więcej niż wolnych miejsc. Przez pół roku co tydzień jeździłem do Wrocławia, żeby podpisywać tzw. wnioski motywacyjne. W końcu zostałem przyjęty. Byłem tak zdeterminowany, że kazałem przywiązać się pasami do łóżka. Marek szybko stał się moim przywódcą duchowym. Dużo mówił o prawdziwej wolności, którą jesteśmy w stanie odzyskać po odrzuceniu tego narkotykowego świństwa. Uwierzyłem mu.
- Tak. W ogóle poznawałem nowe życie i przede wszystkim siebie. Byłem facetem bez szkoły, bez fachu. Poza jednym, czyli kombinowaniem jak załatwić towar. Bieganie było genialną terapią, powoli zaczęło się stawać nowym, właściwym uzależnieniem. Mój organizm był słaby, wcześniej przecież też nie uprawiałem sportu. W dzieciństwie tylko trochę ćwiczyłem gimnastykę i jeździłem na rowerze. Zaczynałem wolno, od króciutkich dystansów. Biegałem na terenie ośrodka. Nie więcej niż 2 km, ale robiłem to regularnie. Szybko zaczęło działać. Napędzałem się coraz bardziej. Zacząłem zauważać fizyczne i psychiczne zmiany. Na wcześniej zwiotczałym i wychudzonym ciele, pojawiły się zarysy mięśni, a satysfakcja z kolejnego treningu, wysiłku była czymś wspaniałym. Podczas biegania w głowie zaczęły się rodzić nowe plany, związane z powrotem do szkoły, zdobycia wiedzy i wykształcenia. Uporządkowałem sobie wiele spraw. Ja tym bieganiem uciekłem śmierci.
- W Monarze wykonałem ogromną pracę. Ale po jego opuszczeniu trzeba zrobić jeszcze jeden, chyba najtrudniejszy krok, czyli odnaleźć się w normalnym życiu. Chciałem, żeby powrotowi do nowej rzeczywistości towarzyszył jakiś motyw przewodni. Wymyśliłem, że objadę Polskę na rowerze. Przy okazji zbierałem podpisy przeciwko uprawie maku lekarskiego, głównego surowca do produkcji heroiny. Pewnego dnia przejeżdżałem przez Przechlewo, gdzie organizowano triathlon. Dowiedziałem się o tej dyscyplinie w Monarze, w telewizji pokazali fragment relacji z Ultramana na Hawajach [10 km wpław, 421 km na rowerze i 82 km biegu].
W Płaszewie pomyślałem, że przecież pływać jakoś potrafię, na rowerze śmigam codziennie i z bieganiem też sobie poradzę, więc dam radę. To się zapisałem. Z wody wyszedłem ostatni. Kilometr przepłynąłem w 32 minuty. Po przejechaniu 30 km też byłem na końcu stawki, na mecie też. Słaby debiut? Ja byłem zadowolony. I bardzo mi się to spodobało.
- Po dwóch latach harówy ten sam chłopak przyjechał pływał 1 km w niecałe 14 minut. Coraz bardziej marzyły mi się długie dystanse. W głowie miałem jeden cel: trzydniowy Ultraman na Big Island na Hawajach; 10 km pływania, 421 km jazdy na rowerze i 82 km biegu. Wszystko temu podporządkowywałem.
W 1989 roku wysłałem pierwszą prośbę do Amerykanów, żeby pozwolili mi wystartować. Potem kolejne, Zero odpowiedzi. Wkurwiłem się. Postanowiłem, że sam pokonam ten dystans. Zajęło mi to 25 godzin 17 minut. Wtedy to był drugi wynik na świecie.
Po drodze załapałem się do kadry narodowej. Z powodzeniem startowałem w mistrzostwach Europy w Ironmanie, w 1/2 Ironmana. Ale w głowie miałem tylko te Hawaje.
- Poznałem Antoniego Niemczaka, znanego polskiego maratończyka. W 1990 r. ściągnął mnie do USA i z nim trenowałem. Biegałem w górach na wysokości 2400 m. W nieoficjalnych mistrzostwach świata w podwójnym Ironmanie zająłem pierwsze miejsce. Byłem w niesamowitym gazie. Wcześniej wystartowałem w jednym z najtrudniejszych biegów świata tzw. biegu śmierci, czyli Western State Endurance Run. 100 mil w jeden dzień. Morderczy dystans ze Squaw Valley do Auburn pokonałem w czasie 28 godzin, 5 minut i 22 sekund. Pierwszą setkę przeleciałem w 10 godzin.
- No, nieźle. Byłem w czołówce. Tylko że potem mocno osłabłem. Było mi cholernie ciężko, przeżywałem bolesne kryzysy. Pokonanie ostatnich 28 km zajęło mi 8 godzin i 5 minut... Modliłem się do Boga, żeby w ogóle ukończyć ten bieg. Całe paznokcie miałem w ropie i krwi. Masakra. Takiego łomotu nigdy nie przeżyłem. Na mecie płakałem ze szczęścia.
Po czterech dniach, po kilku operacjach, obudziłem się w szpitalu ze zdrutowaną szczęką. Miałem złamany bark, łopatkę i połamane ręce. Pierwsza myśl po przebudzeniu to: "Ku..a, znowu nie polecę na Hawaje.".
- Tak było. Przed powrotem do kraju przez trzy miesiące pracowałem na budowie. Układałem dachy. W Polsce trochę się zapożyczyłem, więc musiałem pooddawać pieniądze. Dobre wyniki dały mi markę i rozpoznawalność w triathlonowym świecie. Już nie musiałem prosić się Amerykanów o start na Hawajach. To oni chcieli i co roku wysyłali mi zaproszenia na kolejną edycję. Ale jak wspomniałeś, zawsze po drodze coś się działo. A to jeszcze wystartowałem w maratonie w Nowym Jorku, a to rok później pobiegłem w Chicago, potem przytrafiła się kontuzja. Aż w końcu w 1994 r. wydawało mi się, że musi się udać. Byłem w najwyższej formie, ale jak pech to pech. Znowu się nie udało.
- Oprócz swoich treningów, zacząłem pracę z kadrą młodzieżową. Jako jej opiekun pojechaliśmy na mistrzostwa Europy na Węgry. Dzień przed zawodami pojechałem na trasę zawodów, żeby ustalić ostatnie szczegóły z zawodnikami. W drodze powrotnej, pół kilometra od hotelu przywalił we mnie samochód. Po czterech dniach, po kilku operacjach, obudziłem się w szpitalu ze zdrutowaną szczęką. Miałem złamany bark, łopatkę i połamane ręce. Pierwsza myśl po przebudzeniu to: "Ku..a, znowu nie polecę na Hawaje.".
- Po dziewięciu miesiącach miałem ostatnią operację szczęki. Cały czas karmili mnie przez rurkę, ale zaczynałem się ruszać. Wychodziłem z psem i w tajemnicy przed rodziną powoli truchtałem. Kilka miesięcy później wsiadłem w samolot na Hawaje. To był 1995 r. Byłem totalnie nieprzygotowany, ale wystartowałem w tym Ultramanie. Męczyłem się okrutnie, zająłem trzecie miejsce od końca, ale było warto. Na mecie ściągnąłem tylko czapkę i powiedziałem sobie, że już starczy mi tych triathlonów.
Nadal jestem aktywny, ale wszystko robię w rytmie "slow". Trochę biegam, ale bardzo wolno, pływam, ćwiczę fitness. Nic już nie muszę sobie udowadniać.
- Zrobiłem sobie prezent na 60. urodziny. Fajne wyzwanie, nietypowy bieg. Na dzień dobry po przybyciu na miejsce widzisz przed sobą szubienicę z wypisanymi informacjami. Wszyscy uczestnicy przed startem podpisują "death warrant", czyli... wyrok śmierci. Jeśli zawodnik złamie kręgosłup w trakcie zeskoku z wysokiej przeszkody albo umrze na hipotermię, organizator nie ponosi za to żadnych konsekwencji. Jakby tego było mało, praktycznie przed każdą przeszkodą jest postawiony znak z napisem: "Wchodzisz na własne ryzyko".
- Jak cholera! Wysokie przeszkody, czołganie pod drutami z wysokim napięciem. Ale zabawa była przednia. Startowałem z kolegą. Na mecie zamiast medalu dostaliśmy jakiś sznureczek z wisiorem o kształcie konia, byliśmy cali upierdzieleni, telepaliśmy się zimna. Czy dali coś ciepłego? A w życiu! Ale właśnie o to chodziło, żeby się upodlić, znaczy fizycznie sponiewierać. Nie zależało mi, żeby wygrać, chciałem tylko ukończyć ten legendarny bieg. Na mecie w myślach pomyślałem do siebie: "Stary, masz 60 lat, to jest twój prezent. Ciesz się z tego!". Mentalnie przybiłem piątkę Górskiemu, Górski Górskiemu. Powiedziałem: "Siemanko. Wszystkiego najlepszego Jurek!" (śmiech). Poza tym okazało się, że pokonałem wielu młodszych zawodników. Wygrałem nawet swoją kategorię wiekową. Było kapitalnie.
- Mam firmę "Sport Górski", organizującą imprezy sportowe. W 2017 r. będziemy robić siódmą edycję CS. Organizujemy go na torze motocrossowym w Głogowie. Piękny teren. Startuje blisko 2 tys. ludzi. Biegają menedżerowie firm ze swoimi zespołami, biegają ludzie z Monaru, z innych ośrodków uzależnień, więźniowie na przepustkach. Ich satysfakcja na mecie jest bezcenna. Niektórzy na tej trasie poznają siebie na nowo. To coś więcej niż tylko impreza sportowa.
- Zwrócili się z tym do mnie... sami więźniowie, poprzez swoich wychowawców. Od razu chciałem pomóc. Niektórym osadzonym sugeruję, jak w tych warunkach najlepiej biegać, organizujemy wspólnie testy Coopera, biegi na 5, 10, 21 km i 24-godzinne. To świetna forma resocjalizacji, bo nikt ich nie zmusza. Sami się do tego garną. Chcę ich uzależnić od biegania, żeby na wolności nie myśleli już o głupotach. Jakiś czas temu więzienie opuszczał jeden z moich zawodników. Następny biegoholik, który na spacerniaku wykręcił tysiąc kilometrów. Zadzwonił do mnie, że stoi na starcie półmaratonu i powiedział: "Panie Jurku, to niesamowite uczucie. Nareszcie pobiegnę prosto, a nie w kółko w tej klatce".
Rozmawiał Damian Bąbol