Julia Szeremeta oglądała spektakl o pięściarce. "Śmiejemy się"

Wszystko zaczęło się od rozgrzewki w jednej ze szkół. Dziś Monika Pyrek od ośmiu lat jeździ po Polsce z alternatywnymi lekcjami WF-u. Może też z dumą mówić, że jej fundacja postawiła już na kilka wielkich gwiazd, gdy były jeszcze nikomu nieznane. Największą jest chyba mistrzyni olimpijska Aleksandra Mirosław.

Łukasz Jachimiak: Była pani gwiazdą polskiego sportu, a teraz od lat buduje pani piramidę. Jak trudna to jest praca?

Monika Pyrek: Trudna, ale bardzo wdzięczna i wiem, że bardzo potrzebna. Wszystko się zaczęło pewnie z 10 lat temu od Artura Siódmiaka. On mnie wielu rzeczy nauczył, a na pewno mnie zainspirował. Zaprosił mnie do swojej akcji, do jednej ze szkół – razem z nim poprowadziłam dla dzieci rozgrzewkę, później razem z dzieciakami uczyłam się od Artura piłki ręcznej, a na koniec razem z Arturem poprowadziliśmy pogadankę na temat sportu. To był chyba 2015 rok – wtedy zrozumiałam, że upowszechnianie sportu to konieczność. Wręcz uderzyło mnie, jak bardzo trzeba to robić. Pamiętam, że od razu pomyślałam o swoich początkach, o tym, że kiedy byłam dzieckiem, nie było mnie trzeba do sportu namawiać. Dla mnie i dla rówieśników to było naturalne, przyciągające, atrakcyjne. A teraz trzeba dzieciaki przekonywać, że to jest naprawdę fajne. I nie jest łatwo przekonać.

Ma pani diagnozę, co poszło nie tak, że 30 lat temu na lekcjach wychowania fizycznego w szkołach ćwiczyli niemal wszyscy uczniowie, a dziś w szkołach podstawowych aż 30 proc. uczniów ma zwolnienia lekarskie?

To prawda, że kiedyś zwolnienie miała najwyżej jedna osoba z dużej klasy, a dziś te zwolnienia są masowe. Nie rozumiem tego. Jeżeli dziecko mogłoby ćwiczyć, ale rodzic załatwia mu zwolnienie, najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy z tego, jaką krzywdę dziecku robi. Nie mówię już nawet o sprawności, bardziej patrzę na relacje z rówieśnikami, z grupą. Ludzie zapomnieli, że kiedyś podwórko kształtowało człowieka i relacje, a dziś podwórka nie ma. Dziś za podwórko robią zajęcia dodatkowe – nie tylko sportowe, lecz także artystyczne. WF uczy kompetencji społecznych. W zamkniętym świecie, w którym wszyscy są kontrolowani, dowożeni i odwożeni, w świecie, w którym dzieci nie mają spontanicznej aktywności, WF powinien być najważniejszym przedmiotem. Na nim sprawdzasz siebie, przekraczasz swoje bariery, funkcjonujesz w grupie, stajesz się jej częścią. Moim zdaniem WF jest też idealny do rozwiązywania konfliktów, które się pojawiają w grupie – mówię to na podstawie wieloletnich obserwacji. Gdybym mogła decydować, to nie pozwoliłabym nie uczestniczyć w tych lekcjach nawet dzieciom, które mają uzasadnione zwolnienia lekarskie. Jeśli ktoś naprawdę z powodów zdrowotnych nie może ćwiczyć, to według mnie powinien uczestniczyć w lekcji jako sędzia albo jako asystent nauczyciela. Byłby dzięki temu w grupie, nie stawałby się wyobcowany.

Pani mówi, że WF powinien być najważniejszą lekcją, pod czym jako dziennikarz sportowy chętnie bym się podpisał. Ale realia są takie, że w dniu rozpoczęcia roku szkolnego dzieci odbierają podręczniki do wszystkich przedmiotów, a co do WF-u, dostają informację, że czas na przygotowanie strojów mają nawet do końca miesiąca. To od razu pokazuje dzieciakom hierarchię, to jest powiedzenie im, że WF jest nieważny.

To prawda. To nie jest bycie przychylnym ze strony nauczyciela. To błąd. Brak wyznaczonych ram obniża wartość przedmiotu. WF został zepchnięty na ostatnie miejsce na liście ważności przedmiotów w szkole. My, byli sportowcy, o ten WF walczymy, ale efekty trudno zobaczyć. Może teraz się coś zmieni – wiem, że Otylia Jędrzejczak rozmawia o WF-ach z ministerką edukacji, a ja rozmawiam z ministrem sportu. Obie uważamy, że nie podniesiemy rangi WF-u, jeśli dzieciaki, które uprawiają sport i osiągają sukcesy, nie będą miały jakichś gratyfikacji punktowych, żeby się dostać do lepszych liceów albo później na studia. Bez tego w wyobraźni rodziców nie pojawi się myśl, że WF, sport, to może być dla dziecka jakaś ścieżka. Oczywiście w tym wieku nie ma gwarancji, że nawet mistrz Polski w jakiejś dyscyplinie będzie kiedyś wybitnym sportowcem. Ale przecież nie ma też żadnej gwarancji, że ktoś, komu dobrze poszło w olimpiadzie geograficznej, zostanie geniuszem. Pasja jest pasją, każdy równo poświęca czas, żeby się realizować i jedna pasja nie może być od drugiej gorsza, niedoceniana.

Pani robi zupełnie inne lekcje WF-u od zerówki do ósmej klasy podstawówki, tak? Przy czym pierwszy projekt jest dla dzieci od zerówki do trzeciej klasy, a drugi dla klas 4-8?

Zgadza się, alternatywne lekcje WF-u robimy w klasach 4-8, a dla młodszych dzieci robimy campy lekkoatletyczne. Rozdzielamy te projekty, bo w ramach alternatywnego WF-u używamy dużo sportowych technologii, a nie chcielibyśmy, żeby dzieciaki z klas 0-3 już miały taką styczność z technologią. Te dzieci mają tak dużo energii i tak bardzo chcą poznawać podstawy, że campy naprawdę świetnie się dla nich sprawdzają. Ta praca jest bardzo wdzięczna – bardzo szybko widać efekty starań małych dzieci. A ich radość z tego jest największa na świecie. Aż się szczerze wierzy, że te dobre emocje zostaną w dzieciakach na długo. I że takie wspomnienie kiedyś zakiełkuje w sportową pasję.

W klasach 4-8 są już problemy?

Po ośmiu latach tworzenia projektów widzę, że do klasy szóstej nie ma żadnych problemów, a w klasach siódmej i ósmej już różnie bywa. Dużo zależy od podejścia nauczycieli, dyrektorów szkół, od tego, jakie miejsce w hierarchii ma w szkole WF. Bywa, że uczniowie przychodzą na nasze zajęcia tylko po to, żeby pokazać swój bunt.

Jak to wygląda?

Przychodzą, żeby powiedzieć, że nie będą w tym brać udziału.

Czyli pani przyjeżdża ze znanymi sportowcami, macie mnóstwo sportowego sprzętu i urządzeń, dzięki który można popróbować różnych dyscyplin, a część uczniów przychodzi tylko po to, żeby pokręcić nosem?

Trudne są momenty, gdy buntuje się lider. Chce pokazać, że jest buńczuczny. To są występy nie dla mnie, bo przecież się nie znamy. Czytam to tak, że taki uczeń chce coś pokazać swoim nauczycielom i otoczeniu. Co chce pokazać? Że jest mocny, dorosły. Ja mogę z takim uczniem porozmawiać, mogę go przekonywać, ale wiem, że my też tacy bywaliśmy, też mieliśmy różne sytuacje w życiu. Dlatego tylko powtarzam, że dopóki nie sprawdzisz, to nie wiesz, czy to ci się faktycznie nie podoba. Jak ktoś mówi naszym zajęciom "nie", to ja mówię tak: "W porządku, w każdej chwili możesz wejść, dołączyć, spróbować, nie ma żadnego problemu. Możesz wejść w połowie, możesz skorzystać nawet z tylko jednego urządzenia. Dla mnie ważne, że podejmiesz decyzję i zrobisz krok do przodu. Bo to jest krok w twoim rozwoju".

I to działa?

Bardzo często działa.

Pani od lat jeździ po kraju z alternatywnym WF-em, mniej więcej to samo robi Otylia Jędrzejczak i Artur Siódmiak, dostajecie tez dofinansowania na swoją działalność. A czy przydałby się jeszcze podobny program rządowy?

Tak, dotacje z Ministerstwa Sportu są podstawą naszej działalności. Ministerstwo tworzy różne swoje programy. Teraz za bardzo dobry projekt uważam "Aktywną szkołę", bo rzeczywiście aż się prosi, żeby Orliki były wykorzystywane po godzinach szkolnych. Jeżeli już nie będą zamknięte na kłódkę, tylko będzie na nich animator i będą prowadzone zajęcia, to super! Ja w dzieciństwie chodziłam z koleżankami i z kumplami na boisko szkolne, to było nasze podwórko. Będzie świetnie, jeśli teraz też takie boiska przejmą rolę podwórek. Natomiast co do takich propozycji jak moja, Otylii i Artura, to ministerstwu pewnie ciężko byłoby zebrać w sumie różne projekty w jedno. Bo my mamy ukierunkowanie na inne dyscypliny, każdy ma trochę inne podejście. Też logistycznie byłoby trudno nas wszystkich zgrywać. Na razie jeszcze jesteśmy sprawni, młodzi, jeszcze dużo jeździmy w ramach swoich działalności, ale pewnie w którymś momencie na pewno energii zabraknie. Na razie staram się jeszcze robić najwięcej, jak mogę. Na przykład w tym roku ruszyliśmy ze spektaklem teatralnym stworzonym z Teatrem "Pleciuga" ze Szczecina.

To sportowy spektakl?

Tak, byliśmy z nim w trzech miastach: w Toruniu, Łodzi i Warszawie. Chcemy w różnych formach przekazu pokazywać życiowe wartości, jakie niesie sport.

O czym konkretnie jest ten spektakl?

O sportowych marzeniach, o pokonywaniu swoich barier, o szukaniu swojej drogi i kontynuowaniu jej mimo przeszkód, mimo braku akceptacji z najbliższego środowiska. Też o tym, że swoich talentów czasami używa się nie wtedy kiedy trzeba i nie w taki sposób, jak trzeba. Generalnie jest to historia pięściarki.

Inspirowana Julią Szeremetą?

Śmieję się, bo teraz każdy tak myśli! Ale premierę w teatrze "Pleciuga" mieliśmy już 1 czerwca, czyli przed igrzyskami. I w fundacji oraz w teatrze się śmiejemy, że nasz spektakl okazał się proroczy. Julia jest od igrzysk bardzo popularna, więc idealnie się wstrzeliliśmy. Na warszawski pokaz udało nam się ją zaprosić i bardzo jej się ta historia podobała. Rozmawiamy z Ministerstwem Sportu, żeby w przyszłym roku pojechać ze spektaklem do kolejnych miast – żeby pokazywać dzieciakom wiele rzeczy, które w "Gongu" są, bo tak się spektakl nazywa. Co dzieciaki wyciągną z "Gongu", to ich. A na pewno mogą wyciągnąć wiele i mogą to później wykorzystywać w każdej dziedzinie życia, nie tylko w sporcie.

Pani gra w tym spektaklu?

Nie, ha, ha! Aż tak daleko jeszcze nie poszłam!

Pamiętam, że świetnie pani tańczy, więc pewnie i zagrać by pani mogła.

Oj, nie, takich zdolności nie mam! Zresztą, to jest spektakl lalkowy. Wykorzystujemy całe spektrum: lalki małe, duże, jest też świetna gra aktorska. To jest spektakl familijny, który pokazuje też rodzicom, jak warto podążać za dziećmi, akceptować ich wybory i przede wszystkim ich słuchać.

Myśli pani o połączeniu alternatywnych WF-ów ze spektaklem? Tak, żeby szkołom, które odwiedzacie, dawać pełny pakiet?

Nie, wystarczy, że przy okazji spektaklu ustawiamy strefę fundacji, gdzie można się sportowo pobawić, czekając na spektakl. Ale z założenia każdy nasz projekt jest oddzielny: campy, toury, alternatywny WF i spektakl.

Toury?

Już czwarty rok robimy cykl zawodów w skoku o tyczce. To tour, bo jesteśmy w różnych miastach i prowadzimy klasyfikację generalną. Zawody wywodzą się z naszych campów lekkoatletycznych dla najmłodszych. Postawiłam na swoją dyscyplinę w formie zawodów, bo to naturalne, że najbardziej zależy mi na jej rozwoju. Widzę efekty – do niedawna na mistrzostwach Polski w danych rocznikach było po kilkoro dzieci, a teraz jest ich po kilkanaścioro. Dzieciaki chcą pokazywać, czego nauczyły się na treningach, obycie na zawodach daje im szansę rozwoju.

Moi synowie – sześcio- i ośmiolatek – są zafascynowani Mondo Duplantisem i latem bawili się w skok o tyczce.

Na miotle? Takie są początki. Tylko na drewnianej, bo plastikowa zaraz się połamie!

Wymyślili to sobie inaczej: do napełnionego wodą dmuchanego basenu próbowali wskakiwać, używając kija.

O, bardzo dobrze! Wie pan, że teraz mnie pan natchnął? Prowadzimy też projekt "Siła sportu", to jest platforma sportowo-edukacyjna skierowana do nauczycieli i do rodziców. Robimy wideoinstruktaże różnych sportów, a do tej pory nie nagrałam instruktażu, jak zacząć skok o tyczce. A pan mi pokazuje, że warto to przedstawić w warunkach ogrodowych. Zaczyna się skakaniem do piaskownicy. Albo na materac. Muszę to pokazać!

Czy po ośmiu latach jeżdżenia po polskich szkołach zdarzyło się już pani doczekać, że ktoś kiedyś uczestniczył w pani lekcjach, a teraz jest znanym sportowcem? Może ktoś się zgłosił, pochwalił?

Takiej historii jeszcze nie miałam, chyba jeszcze trochę za krótko działamy. Ale pod tym względem, o który pan pyta, mam ogromną satysfakcję z efektów działania naszego funduszu stypendialnego "Skok w marzenia". Od niego się wszystko zaczęło i pomogliśmy wielu młodym ludziom, którzy wyrośli na wybitnych sportowców.

Wymienię Aleksandrę Mirosław i Pię Skrzyszowską, ale proszę chwalić się kolejnymi nazwiskami.

Od razu dodaję Adę Sułek i Alicję Klasik, czyli naszą medalistkę z Paryża z szermierki. Na paryskich igrzyskach mieliśmy aż ósemkę naszych stypendystów. Poza wymienioną już czwórką to była kajakarka Kasia Szperkiewicz, to był sprinter Oliwer Wdowik, to była biegająca na 400 metrów Anastazja Kuś i sztangistka Weronika Zielińska. Jestem dumna z nich wszystkich i z tego, że mamy – jako fundusz – dwa medale olimpijskie. A Ola Mirosław to już jest wybitnie nasza, bo stypendium u nas można mieć przez dwa lata, ale partnerów funduszu udało mi się namówić, żeby w 2020 roku Ola dostała stypendium specjalne. Stało się to w pandemii, w roku, w którym przesunięto igrzyska w Tokio. To bardzo miłe, że Ola zawsze chętnie przyjeżdża na nasze projekty i nas wspiera. I podkreśla, że byliśmy pierwszą instytucją, która w nią uwierzyła i jej pomogła. W tym roku będziemy ogłaszać 12 stypendystów. Będziemy mieli o dwa stypendia więcej, bo udało się nam pozyskać trochę więcej środków.

Kwota stypendium urosła, czy to jest nadal 10 tysięcy złotych rocznie?

To nadal 10 tysięcy, ale cieszę się, że przez osiem lat nieprzerwanie te pieniądze młodym zdolnym wypłacamy. Dajemy radę mimo przeróżnych fikołków, które trzeba było zrobić, żeby to utrzymać.

Zostańmy przy liczbach: czy pani liczy, ile szkół odwiedziła i ilu dzieciakom poprowadziła WF?

Szkół nie liczę, natomiast wiem, że we wszystkich projektach łącznie z oferty skorzystało już około 60 tysięcy uczniów.

Ilu ludzi z panią pracuje?

Na stałe, w fundacji, tylko trzy osoby.

To nie wiem, ile godzin ma wasza doba.

Za mało! Na szczęście przy projektach pracuje więcej ludzi – zawsze około 15 osób przy realizacji każdego projektu.

Kilka dni temu przy okazji święta nauczyciela na Zamku Królewskim dostała pani tytuł "Przyjaciela Szkoły 2024". Wyobrażam sobie, że sporo dla pani znaczy otrzymanie wyróżnienia, które w minionych latach dostali m.in. Martyna Wojciechowska, Anna Dymna, Jerzy Owsiak, Jakub Błaszczykowski i prof. Jerzy Bralczyk.

Dla mnie to jedno z najważniejszych wyróżnień w życiu! Absolutnie się tego nie spodziewałam. To jest dowód, że moja praca i praca mojej drużyny, fundacji, jest dobrze postrzegana i doceniana. Zwłaszcza że ten tytuł przyznaje kapituła złożona z ludzi, którzy od 2002 roku dostają tytuły "Nauczyciela Roku". To są ludzie, którzy najbardziej w Polsce angażują się w życie szkoły, w życie swoich uczniów. Jak się posłucha o ich osiągnięciach, pomysłach i projektach, naprawdę rośnie w sercu nadzieja, że polska szkoła, choć potrzebuje reformy, może być świetnym miejscem. W ogóle to ja bardzo podziwiam zawód nauczyciela. Kiedy przyjeżdżam do szkół i widzę nauczycieli, którzy są obdarzani uśmiechami i dobrymi reakcjami dzieci, mam poczucie sprawczości tego zawodu. Dobry nauczyciel swoim gestem, swoim pomysłem, swoją pasją jest w stanie pokierować młodym człowiekiem. I na co dzień jest w stanie zmienić dziecku dzień – uśmiechem, poklepaniem po ramieniu, daniem wsparcia. To jest cudowne. Uważam, że nauczyciele mają supermoce. Tylko muszą mieć tego świadomość i muszą używać tego, co mają. Tak naprawdę to im zazdroszczę.

Słucham pani i znów sobie myślę – a myślałem tak już, gdy ministrem sportu zostawał Adam Korol i gdy ministerką zostawała Danuta Dmowska – że mogłaby być pani świetną ministerką sportu. Pamiętam, że w 2019 roku kancelaria premiera nawet szukała z panią kontaktu. Ale pani chybaby się marnowała na stanowisku, na którym dużo jest polityki, a pasji na pewno trochę mniej?

Też tak myślę. Jestem po administracji publicznej, takie studia skończyłam, więc w biurokracji się odnajduję i na pewno dzięki wykształceniu łatwiej mi prowadzić fundację i przystępować do konkursów dotacyjnych. Ale rzeczywiście wolę pracę u podstaw. Kilka dni temu uśmiechnięte dzieciaki powiedziały mi po zajęciach, że było epicko! Dla mnie to jest największa nagroda. I szczere uśmiechy dzieci. Zwłaszcza że te dzieci mnie nie znają ze sportu, bo przecież ja nie trenuję i nie startuję już 12 lat, czyli tych dzieci nie było na świecie, gdy osiągałam sukcesy.

Czyli na opinii pani nie pojedzie.

Właśnie o to chodzi – nauczyciele na pewno mówią dzieciakom, z kim się spotkają, ale ja te dzieciaki mogę zdobyć tylko tym, co sobą zaprezentuję u nich, a nie tym, co prezentowałam kiedyś na światowych zawodach. Staram się więc po prostu być sobą, dawać im energię i tylko serdecznie się śmieję za każdym razem, gdy od tych dzieci słyszę: "Mój dziadek panią pozdrawia"! Miałam nadzieję, że to chociaż rodzice dzieciaków, a nie dziadkowie, będą pozdrawiali, ale cóż, latka lecą, choć człowiekowi się wydaje, że dopiero co się skończyło to skakanie.

Więcej o: