Jest fałszywym przyjacielem sportowców: trochę zakazany, a trochę dozwolony. Bywa fałszywym przyjacielem himalaistów: może ratować życie, może je narażać skutkami ubocznymi. A teraz deksametazon – znany od lat, tani kortykosteroid z listy dopingowej – okazał się być ratunkiem przed koronawirusem. Zmniejsza śmiertelność nawet o jedną trzecią.
Takiej sławy jeszcze nigdy nie miał, choć jest stosowany od sześćdziesięciu lat: na obrzęki płuc i mózgu, w reumatologii, w astmie oskrzelowej, w immunosupresji po przeszczepach, w dermatologii i okulistyce. Glikokortykosteroidy to hormony wydzielane przez korę nadnerczy, regulujące wiele procesów fizjologicznych, umożliwiające m.in. przygotowanie organizmu do radzenia sobie z fizycznym oraz emocjonalnym stresem. Mogą m.in. działać pobudzająco, pomagać organizmowi w przekraczaniu różnych barier, w mobilizowaniu rezerw energii. A deksametazon, syntetyczny glikokortykosteroid o silnym działaniu przeciwzapalnym, przeciwalergicznym, immunosupresyjnym, bywał już nie raz na czołówkach sportowych stron jako powszechnie stosowany lek, po którym można wpaść na dopingu, jeśli się zapomni o procedurach i papierkowej robocie.
Miała z nim swoje przygody Justyna Kowalczyk przed igrzyskami w Turynie, miał Sergio Ramos po wygranym przez Real Madryt finale Ligi Mistrzów 2017. Deksametazon pojawiał się też w opowieściach z Himalajów. W historiach o ratowaniu życia, bo gdy grozi wysokościowy obrzęk mózgu, deksametazon potrafi zadziałać tak, że latynoscy wspinacze nazywali go "zmartwychwstawaczem". Przydatny jest przede wszystkim przy schodzeniu ze szczytu. Z relacji Elizabeth Revol wiemy, że gdy w 2018 Tomasz Mackiewicz zaczynał swoje ostatnie zejście z Nanga Parbat, sięgnął właśnie po deksametazon, aż po cztery tabletki naraz. Zdarzało się, że wspinacze, którzy byli już na granicy między życiem i śmiercią, bez siły by ruszyć ręką, po zastrzyku z deksametazonu podnosili się i szli dalej. Ale deksametazon pojawiał się też w himalajskich historiach o przesadzonych dawkach i powikłaniach. Bo leczy objawy, ale nie przyczyny, a brany w nieumiejętny sposób grozi powikłaniami i potrafi uśpić czujność. Uchodzi za najpopularniejszy lek zabierany na wysokogórskie wyprawy. Były już na temat nadużywania deksametazonu w Himalajach wielkie teksty i debaty medyczno-etyczne.
Ale to nic przy rozgłosie, jaki czeka deksametazon teraz. We wtorek na Downing Street 10 w Londynie stanęli razem premier Boris Johnson, Matt Hancock, odpowiedzialny za brytyjski resort zdrowia i naukowcy z Oxfordu, którzy od początku pandemii prowadzili wielki projekt badawczy, sprawdzając jak różne leki mogą działać u chorych na COVID-19. Podczas konferencji prasowej ogłosili: deksametazon jest pierwszym potwierdzonym przypadkiem leku, który może chorym na COVID-19 ratować życie. Nie tylko przyspieszać dochodzenie do siebie po chorobie, jak remdesivir, inny lek o sprawdzonym już działaniu. Ale właśnie ratować życie. - To na razie jedyny lek, który zmniejszył śmiertelność i zmniejszył ją znacząco – mówił o próbach z deksametazonem profesor Peter Horby z instytutu chorób zakaźnych oksfordzkiego uniwersytetu. Podczas badań udawało się dzięki małym dawkom deksametazonu uratować jedną dodatkową osobę na osiem podłączonych do respiratorów. Oraz jedną więcej na każde 25 osób, którym trzeba było podać tlen. – Jeśli to przyłożyć do skali epidemii ostatnich miesięcy w Wielkiej Brytanii, deksametazon, gdyby go stosować od początku, mógłby uratować jakieś 4000, 5000 osób – mówił profesor Martin Landray z zespołu badaczy z Oksfordu. Deksametazon pomaga obronić organizm przed tzw. burzą cytokinową, czyli tak silną i niekontrolowana odpowiedzią układu odpornościowego w walce z COVID-19, że kończy się to reakcją zapalną, uszkodzeniami różnych narządów i może prowadzić do śmierci.
– To największy jak dotąd przełom w walce z koronawirusem. Jest powód, by świętować wielkie osiągnięcie brytyjskiej nauki – mówił premier Boris Johnson. – Nasza służba zdrowia wygrywa tę walkę – mówił sekretarz stanu Matt Hancock (choć akurat w dniu poprzedzającym tę konferencję liczba zgonów w Wielkiej Brytanii mocno urosła względem poprzedniego dnia). Ten sukces nie polega na tym, że to akurat Brytyjczycy wpadli na pomysł leczenia chorych na COVID-2019 tanim i dostępnym na całym świecie deksametazonem, mimo że ten lek nie sprawdzał się wcześniej w leczeniu SARS i MERS, również wywoływanych przez koronawirusy. Deksametazon do leczenia COVID-2019 wprowadzali już choćby Włosi i Hiszpanie, a Polskie Towarzystwo Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych już pod koniec marca zalecało w leczeniu wspomagającym zakażonych koronawirusem pacjentów z niewydolnością oddechową i w stanie krytycznym podawanie m.in. deksometazonu. Hiszpańscy specjaliści zrobili też swoje badania skuteczności tego leku. Ale to było badanie na małej próbie. Zasługą Brytyjczyków jest to, że swoje badania zorganizowali najszybciej, najlepiej, na bardzo dużej próbie. A zasługą władz brytyjskich: że gromadziły już wcześniej zapasy deksametazonu i dziś mają do dyspozycji 200 tysięcy dawek.
W badaniu uniwersytetu w Oksfordzie 2104 pacjentów przez 10 dni dostawało doustnie lub dożylnie po 6 mg leku dziennie. Ich wyniki porównywano z wynikami ponad 4,3 tysięcy pacjentów, którzy nie dostawali tego leku. W ramach tego samego wielkiego badania testowano też inne leki, co do których były nadzieje na skuteczne działanie w COVID-19. Choćby słynnej już hydroksychlorochiny. I nie udało się dowieść, że ten lek działa na chorobę wywołaną obecnym koronawirusem.
Wyniki oksfordzkich badań nie są jeszcze dopuszczone do publikacji naukowej, ale już od wtorku obowiązują w Wielkiej Brytanii zalecenia, by stosować deksametazon w leczeniu najmocniej poszkodowanych. Co ważne: badania nie obejmowały w ogóle chorych, u których nie było potrzeby hospitalizacji. Co jeszcze ważniejsze: deksametazon nijak nie pomagał chorym z COVID-19, którzy samodzielnie oddychali. Pomagał tym, którzy byli w najgorszym stanie. Można powiedzieć, że to trochę podobnie jak we wspinaczce wysokogórskiej: deksametazon usuwa objawy i ratuje życie, ale brany prewencyjnie może zrobić więcej szkody niż pożytku. Zwłaszcza przy przewlekłym przyjmowaniu, bo to przy takim stosowaniu lek o groźnych skutkach ubocznych. Nie dość że lekko chorym nic nie da, to jeszcze prewencyjne zastosowanie go może osłabić jego przyszłe działanie, gdyby stan chorego się pogorszył i naprawdę potrzebne byłoby podanie deksametazonu.
Deksametazon jest na liście substancji dopingujących, ale Światowa Agencja Antydopingowa (WADA) w ostatniej dekadzie poluzowała ograniczenia w stosowaniu tego leku. Lekarze przepisują go często na zapalenia ścięgien czy problemy ze stawami. Nie brakuje wprawdzie głosów, zwłaszcza w kolarstwie, że te przepisy są zbyt liberalne, ale WADA tłumaczy, że nie ma zgody wśród naukowców, czy ta substancja rzeczywiście może mieć znaczący wpływ na wyniki. - Komisja Medyczna MKOl już w połowie lat 70. XX wieku wprowadziła glikokortykosteroidy na listę substancji i metod zabronionych w sporcie, bo panowało wówczas przekonanie, że były nadużywane ze względu na działanie przeciwbólowe, psychostymulujące i antystresowe. Obecnie zakaz stosowania tych leków dotyczy tylko samych zawodów, i tylko jeśli leki są podawane ogólnoustrojowo, czyli doustnie, dożylnie, domięśniowo i doodbytniczo – mówi Sport.pl doktor Andrzej Pokrywka z Centralnego Ośrodka Medycyny Sportowej. Kiedyś każde użycie deksametazonu wymagało od sportowca uzyskania tzw. TUE, czyli zezwolenia na terapeutyczne użycie zabronionej substancji. Dziś TUE jest potrzebne tylko gdy deksametazon jest podawany ogólnoustrojowo. Jeśli jest stosowany w innej formie, np. w kremie, albo gdy chodzi o podanie miejscowe, np. ostrzyknięcie ścięgna, wystarczy zwykłe zgłoszenie użycia przed kontrolą dopingową. Ale czasami sportowcy zapominają nawet o tym.
Gdy w 2005 wykryto deksametazon u Justyny Kowalczyk, obowiązywała jeszcze ta surowsza wersja przepisów. Za użycie deksametazonu bez TUE groziły dwa lata dyskwalifikacji. Justyna Kowalczyk miała wtedy dowody przepisania tego leku przez lekarza, który zdiagnozował u niej zapalenie ścięgna Achillesa. Miała też wydane przez lekarza tzw. uproszczone TUE, ale ani ona ani Polski Związek Narciarski nie dopełnili formalności wymaganych do uzyskania pełnego TUE i uniknięcia kłopotów. Międzynarodowa Federacja Narciarska (FIS) odrzuciła tłumaczenia Polki i ukarała ją dwuletnią dyskwalifikacją. Ale Trybunał Arbitrażowy uznał to w grudniu 2005 za błąd FIS. Przyznał, że istnieją w tej sprawie okoliczności łagodzące, a FIS błędnie zinterpretował własne przepisy dopingowe. Trybunał pozwolił Polce na powrót do startów z chwilą wydania werdyktu (w tamtym momencie Polka była już zawieszona od 10,5 miesiąca i Trybunał uznał, że dalsza dyskwalifikacja jest nieuzasadniona, utrzymał natomiast decyzję o wykreśleniu z tabel wyników uzyskanych w 2005). Kowalczyk wróciła do startów w połowie sezonu olimpijskiego 2005-2006 i w Turynie zdobyła swój pierwszy medal igrzysk.
W ostatnich latach najgłośniejszym przypadkiem zaniedbań w dokumentacji, które mogły się skończyć dyskwalifikacją za deksametazon, była wpadka Sergio Ramosa w finale Ligi Mistrzów 2017. Ramos miał przyjąć deksametazon do stawu, czyli w sposób dozwolony. Ale zrobił to w przeddzień finału, więc i on i lekarz mogli się spodziewać, że w dniu zawodów ślady tej substancji będą jeszcze w pobranej od Hiszpana próbce (jeśli próbka jest pobierana między zawodami, to obecność w niej deksametazonu nie jest złamaniem przepisów). Wystarczyłoby, żeby zgłosili użycie w formularzu wypełnianym przed kontrolą. Ale nie zrobili tego. Ostatecznie jednak tłumaczenie po fakcie też zostało przyjęte, sprawę uznano za błąd proceduralny i Ramos uniknął kary.