Kiedyś założył buty mamy na obcasach, żeby przekonać trenera, że jest już dość wysoki, by się ścigać na motorze. Tata usypał mu na podwórku mały tor żużlowy. Dziś Bartosz Zmarzlik jest mistrzem świata, a na dawnym rodzinnym torze zbudował dom. Ma 25 lat i już trzy medale mistrzostw świata, w każdym kolorze. Złoto z 2019 dało mu też zwycięstwo w plebiscycie "Przeglądu Sportowego", w którym pokonał Roberta Lewandowskiego.
Teraz mistrz jeżdżący od zawsze w Stali Gorzów przygotowuje się do nowego sezonu Ekstraligi. Żużlowcy powinni już rywalizować, ale przez pandemię koronawirusa wrócą na tory dopiero w czerwcu.
Bartosz Zmarzlik: Oczywiście, że jest to dzień podkreślony, bo bardzo czekam na start Ekstraligi. Ale moim świętem numer jeden będzie 14 czerwca. Właśnie tego dnia Stal Gorzów, w której jeżdżę, będzie miała swój pierwszy mecz. Fajnie się składa, bo to akurat urodziny mojej mamy. Dlatego 14 czerwca mam w kalendarzu zaznaczony na czerwono i to podwójnie. Mocno też wypatruję 29 maja, bo wtedy będzie można w końcu zacząć trenować na torze.
Gdybym musiał, to i dzisiaj byłbym gotowy na start. Zrobiłbym tylko krótką próbę toru. Na pewno dwa tygodnie okresu przygotowawczego na torach będzie trzeba wykorzystać maksymalnie. Oczywiście przestrzegając zasad sanitarnych. Sam będę się chciał wjeździć, a jednocześnie rozjeździć motocykle, poprzekładać parę silników i kilka testów przeprowadzić.
Niestety, podczas meczów każdy zawodnik będzie miał dostępnego tylko jednego mechanika. To mi się najbardziej nie podoba.
Dwóch albo trzech. Chodzi o to, żeby zdążyć coś poprawić w motocyklu w bardzo krótkim czasie. Ramówka telewizyjna daje nam tylko dwie minuty między biegami. Po nich włącza się lampka i trzeba wyjechać na tor. Poza tym mamy się wszyscy omijać, zachowywać dwumetrowe odstępy. Każdy zawodnik będzie też miał płyn dezynfekujący w swoim boksie, a do wywiadów będziemy dostawać przygotowany, odkażony mikrofon i, z tego co słyszę, mamy odpowiadać na pytania od kibiców, żeby oni mieli coś w zamian za to, że nie będą mogli przychodzić na trybuny.
Nie wiem, jak to technicznie będzie rozwiązane i jak to wyjdzie w praniu. Ale przez miesiąc organizatorzy rozgrywek i ludzie odpowiedzialni za transmisje na pewno wszystko ustalą i dopracują.
Stworzyłem sobie bardzo profesjonalny - moim zdaniem - team, w którym każdy dokładnie wie, za co jest odpowiedzialny. Teraz role będzie trzeba wyznaczyć na nowo. To jest dla mnie trudne. Team jest rodzinny, tworzymy go od kilkunastu lat i zawsze zasady były jasne, a teraz są całkiem nowe. Jest bardzo dużo zaostrzeń i po prostu trochę się martwimy, jak to będzie. Dlatego już bardzo czekam na 29 maja.
Na to wygląda. Na pewno spod taśmy w jednym momencie będzie mogło ruszać tylko dwóch zawodników, co jest bez sensu, bo przecież w meczach będzie nas ruszało czterech, jak zawsze. Ale do nowych zasad trzeba będzie się dostosować, żebyśmy mogli zacząć sezon.
Ha, ha, na szczęście ścigać się będzie można normalnie. Będziemy dobrze chronieni, bo mamy kilkuwarstwowe kombinezony, kaski, okulary.
W pierwszym tygodniu marca dwa razy wyjechałem na tor. Gdy kończyłem drugi trening, zaczęło się robić zamieszanie. Spakowaliśmy się, pojechaliśmy do domu, a trzy dni później w kraju zaczęły obowiązywać obostrzenia, które już nie pozwalały trenować. Musiałem odwołać planowany wyjazd i od tamtego momentu siedzę w domu. Od października do marca zawsze przygotowuję sprzęt i przygotowuję się fizycznie. Teraz ten czas się przedłuża. Od kwietnia wchodziłem w rytm pracy zawody - siłownia - rower. To fajniejsza opcja niż tylko na zmianę siłownia, rower, siłownia, rower. Żeby wygrać z monotonią, wiele czasu staram się spędzać w warsztacie. Jakoś leci. Ale odliczam dni do powrotu.
W życiu niczego nie żałuję! Tor był i tak za mały. On się mi i bratu przydawał, jak byliśmy małymi chłopcami i jeździliśmy na miniżużlu małymi motocyklami. Na pierwszą malutką motorynkę skonstruowaną przez tatę wsiadłem, jak miałem trzy latka. I tak rosłem razem z motocyklami. Tata mi przerabiał i budował kolejne maszyny co kilka miesięcy, bo nie tylko stawałem się większy, ale też non stop coś psułem, coś zajeżdżałem. Tor zbudowali dziadek i tata. Dzięki nim mieliśmy idealne warunki do treningu i mogliśmy się świetnie rozwijać. Ale teraz na takim małym torze nabrałbym tylko złych nawyków i miałbym mało frajdy z jazdy na czymś, co nie jest przygotowane do pełnowymiarowego speedwaya.
Pan Tomek to jest mój sportowy wzór, więc podobieństwa mnie cieszą. Ja się urodziłem w 1995 roku, a on już wtedy wygrywał pamiętne Grand Prix we Wrocławiu i wiele innych ważnych wyścigów. A jak się poznaliśmy i mi pomagał, byłem w niego jeszcze bardziej wpatrzony. U mnie w teamie brat się zajmuje wszystkimi kwestiami zagranicznymi, mama rozmowami na terenie Polski, a tato czuwa z boku, żeby wszystko funkcjonowało, jak należy.
Sytuacja się zmienia z tygodnia na tydzień, więc nie odpowiem na pytanie o zagraniczne starty. A co do rodziny, to nikt się nie nudzi, każdy ma co robić. Żużel to moja praca, a rodzice mają poza żużlem swoje biznesy. Ale cały czas mi bardzo pomagają, dzięki ich poświęceniu ja od lat funkcjonuję na wysokim poziomie.
Między mną a trenerem Stanisławem Chomskim było wiele śmiesznych sytuacji. Założyłem buty na obcasach wzięte od mamy, na to wciągnąłem dresy rozszerzane na dole jak dzwony i stanąłem przy kresce, którą trener narysował i kazał mi prosić o zgodę na jazdę na dużym torze dopiero, kiedy do niej dorosnę. Stanąłem w tych ukrytych obcasach i mówię: "Patrz trenerze, urosłem, mogę iść na tor!". A on oczy wielkie i nie wie, co jest nie tak. Myślał, że kreskę przerysowałem niżej. Wtedy udowodniłem, jak bardzo mi zależy, jak jestem zawzięty i że nie odpuszczę. Trenerowi dziękuję, bo na własną odpowiedzialność mi pozwolił jeździć na dużym torze. Jeszcze nie miałem wymaganego wieku.
Tak, mój brat już jeździł na dużym torze, a ja jeszcze na miniżużlu. Wtedy mieliśmy team trzyosobowy - ja jeżdżący, Paweł jeżdżący i tata pomagający. Tata nie mógł, być jednocześnie na obu torach. Postawiliśmy na rozwój brata na początku. A ja skorzystałem, dzięki trenerowi Chomskiemu mogłem szybciej też jeździć na normalnym torze.
Rozmowy są, cały czas coś się dzieje, ale wszyscy musimy się uzbroić w cierpliwość i czekać na rozwój sytuacji.
Zdecydowanie nie i to się nie stanie. Irytujące dla mnie było, jak kiedyś dziennikarze zaczęli na mnie wywierać presję, żebym zmienił swój stosunek do pana Tomka. Przecież on mógłby być moim ojcem, dokładnie w jego wieku jest moja mama. A przede wszystkim mam do niego wielki szacunek i uważam, że mówienie na "pan" jemu się po prostu należy.
Nie wiedziałem, czy mogę sobie pozwolić na to, żeby mu mówić po prostu Robert, czy nie mogę. Dla każdego sportowca mam duży respekt, a jak ktoś jest starszy ode mnie, to przecież może sobie nie życzyć, żeby mu gówniarz mówił na "ty". Rodzice mnie tak wychowali, że szacunek należy okazywać.
Jest starszy o rok od mojego brata, jest wielką postacią światowego sportu i przed galą się nie znaliśmy. Ale na gali mówił mi, że mam mu mówić Robert. To było bardzo miłe i go posłuchałem.
Ja się tym ani trochę nie przejmuję. Mnie wybrali ludzie, ja nikogo nie zmuszałem do takiego głosowania. Bardzo się cieszyłem, że wygrał ktoś z motosportu, który w Polsce jest niedoceniany. Kibice się zjednoczyli. To jest najpiękniejsze. A że to ja jestem przedstawicielem tego zwycięskiego środowiska? Nie ukrywam, że jest to wzruszające. Kiedy miałem osiem, dziesięć lat, oglądałem transmisje z gali i myślałem: "Ja! Ale bym tam kiedyś chciał być!". A tu proszę, w wieku 24 lat udało mi się wygrać ten plebiscyt. I naprawdę to było dla mnie jak drugie mistrzostwo świata. Łzy mi w oczach stanęły i na moment mowę mi odjęło. Świetna sprawa. I bardzo duży kop motywacyjny, żebym jeszcze mocniej pracował, bo jeszcze kilka takich chwil chciałbym przeżyć.
Pełna wersja wywiadu dostępna jest na stronie Sport.pl. Można ją przeczytać tutaj.