Na ostatniej prostej Zmarzlik wyprzedził Lewandowskiego. "To było dla mnie jak drugie mistrzostwo świata"

- Ja nikogo nie zmuszałem do takiego głosowania. Bardzo się cieszyłem, że wygrał ktoś z motosportu, który w Polsce jest niedoceniany. My się pniemy, osiągamy dużo i to świetna sprawa, że kibice się zjednoczyli. To jest najpiękniejsze - mówi Bartosz Zmarzlik. Żużlowy mistrz świata czeka na 29 maja i początek krótkiego, dwutygodniowego okresu treningów przed startem sezonu. Mimo pandemii koronawirusa 12 czerwca w warunkach sanitarnego reżimu rozgrywki zacznie Ekstraliga.

Bartosz Zmarzlik ma 25 lat. W 2015 roku został mistrzem świata juniorów, a rok później pierwszy raz w karierze został stałym uczestnikiem cyklu Grand Prix, czyli indywidualnych mistrzostw świata seniorów. Od razu zdobył brązowy medal, następny sezon skończył na piątym miejscu, w 2018 roku zdobył wicemistrzostwo, a w 2019 roku - mistrzostwo świata. Zdobycie tytułu bardzo docenili kibice. W plebiscycie "Przeglądu Sportowego" na 10 najlepszych sportowców Polski w roku 2019 Zmarzlik zajął pierwsze miejsce, wyprzedzając Roberta Lewandowskiego.

Teraz mistrz jeżdżący od zawsze w Stali Gorzów przygotowuje się do nowego sezonu Ekstraligi. Żużlowcy powinni już rywalizować, ale wobec pandemii koronawirusa wrócą na tory dopiero w czerwcu.

Zobacz wideo Co będzie z sezonem żużlowym w obliczu pandemii koronawirusa?

Łukasz Jachimiak: Czy w kalendarzu mistrza świata najważniejszą datą na rok 2020 stał się 12 czerwca?

Bartosz Zmarzlik: Oczywiście, że jest to dzień podkreślony, bo bardzo czekam na start Ekstraligi. Ale moim świętem numer 1 będzie 14 czerwca. Właśnie tego dnia Stal Gorzów, w której jeżdżę, będzie miała swój pierwszy mecz. Fajnie się składa, bo to akurat urodziny mojej mamy. Dlatego 14 czerwca mam w kalendarzu zaznaczony na czerwono i to podwójnie. Mocno też wypatruję 29 maja, bo wtedy będzie można w końcu zacząć trenować na torze.

Dwa tygodnie treningów na torze przed startem sezonu to chyba bardzo mało na przygotowanie maszyn i na ponowne przyzwyczajenie się do jazdy?

- Gdybym musiał, to i dzisiaj byłbym gotowy na start. Zrobiłbym tylko krótką próbę toru. Ale tak, na pewno dwa tygodnie okresu przygotowawczego będzie trzeba wykorzystać maksymalnie. Będę próbował jak najwięcej czasu spędzić na torze, oczywiście przestrzegając zasad sanitarnych. Sam będę się chciał wjeździć, a jednocześnie rozjeździć motocykle, poprzekładać parę silników i kilka testów przeprowadzić. Zawsze wychodzę z założenia, że jak coś się robi, to trzeba to robić najlepiej albo wcale. Muszę ten czas wykorzystać super. Muszę być maksymalnie dobrze przygotowany, oczywiście proporcjonalnie do czasu, który będzie na przygotowania.

Jakie wymogi sanitarne będzie Panu najtrudniej spełnić?

- Niestety, podczas meczów każdy zawodnik będzie miał dostępnego tylko jednego mechanika. To mi się najbardziej nie podoba.

A ilu mechaników zawsze Pan miał w swoim boksie?

- Dwóch albo trzech. Chodzi o to, żeby zdążyć coś poprawić w motocyklu w bardzo krótkim czasie. Ramówka telewizyjna daje nam tylko dwie minuty między biegami. Po nich włącza się lampka i trzeba wyjechać na tor. Poza tym mamy się wszyscy omijać, zachowywać dwumetrowe odstępy. Każdy zawodnik będzie też miał płyn dezynfekujący w swoim boksie, a do wywiadów będziemy dostawać przygotowany, odkażony mikrofon i z tego co słyszę, mamy odpowiadać na pytania od kibiców, żeby oni mieli coś w zamian za to, że nie będą mogli przychodzić na trybuny.

Jakiś wyznaczony dziennikarz będzie z kibicami czatował i będzie Wam odczytywał pytania?

- Nie wiem jak to technicznie będzie rozwiązane i jak to wyjdzie w praniu. Ale przez miesiąc organizatorzy rozgrywek i ludzie odpowiedzialni za transmisje na pewno wszystko ustalą i dopracują.

Dwie minuty na poprawki w motocyklu to za mało dla jednego człowieka, bo w dzisiejszym żużlu w maszynach trzeba poprawiać aż tak dużo?

- Chodzi o to, że stworzyłem sobie moim zdaniem bardzo profesjonalny team, w którym każdy dokładnie wie, za co jest odpowiedzialny. Teraz role będzie trzeba wyznaczyć na nowo. To jest dla mnie trudne. Team jest rodzinny, tworzymy go od kilkunastu lat i zawsze zasady były jasne, a teraz są całkiem nowe. Jest bardzo dużo zaostrzeń i po prostu trochę się martwimy, jak to będzie. Dlatego już bardzo czekam na 29 maja. Jak treningi się zaczną, to będzie wiadomo, jak mniej więcej wszystko funkcjonuje.

Mówi Pan, że chce trenować jak najwięcej, ale chyba na tor w klubie nie będziecie mogli wjechać wszyscy jednocześnie, tylko każdy o innej porze?

- Na to wygląda. Na pewno spod taśmy w jednym momencie będzie mogło ruszać tylko dwóch zawodników, co jest bez sensu, bo przecież w meczach będzie nas ruszało czterech, jak zawsze. Ale do nowych zasad trzeba będzie się dostosować, żebyśmy mogli zacząć sezon.

Dobrze, że dwumetrowe odstępy dotyczą Was tylko w parku maszyn, a nie na torze.

- Ha, ha, na szczęście ścigać się będzie można normalnie. Będziemy dobrze chronieni, bo mamy kilkuwarstwowe kombinezony, kaski, okulary.

Będzie Wam łatwiej uniknąć ewentualnego zarażenia niż piłkarzom.

- Zdecydowanie tak, na boisku kontakt między zawodnikami jest mocniejszy i częstszy.

Kiedy ostatni raz był Pan na motocyklu?

- W pierwszym tygodniu marca dwa razy wyjechałem na tor. Jak kończyłem drugi trening, to zaczęło się robić zamieszanie. Spakowaliśmy się, pojechaliśmy do domu, a trzy dni później w kraju zaczęły obowiązywać obostrzenia, które już nie pozwalały trenować. Musiałem odwołać planowany wyjazd i od tamtego momentu siedzę w domu. Od października do marca zawsze przygotowuję sprzęt i przygotowuję się fizycznie. Teraz ten czas się przedłuża. Od kwietnia wchodziłem w rytm pracy: zawody - siłownia - rower. To fajniejsza opcja niż tylko na zmianę siłownia, rower, siłownia, rower. Żeby wygrać z monotonią wiele czasu staram się spędzać w warsztacie. Jakoś leci. Ale odliczam dni do powrotu.

Nie żałuje Pan teraz, że postawił sobie dom na torze, a nie na innej działce?

- W życiu niczego nie żałuję! Tor był i tak za mały. On się mi i bratu przydawał jak byliśmy małymi chłopcami i jeździliśmy na miniżużlu małymi motocyklami. Tor zbudowali dziadek i tata. Dzięki nim mieliśmy idealne warunki do treningu i mogliśmy się świetnie rozwijać. Ale teraz na takim małym torze nabrałbym tylko złych nawyków i miałbym mało frajdy z jazdy na czymś, co nie jest przygotowane do pełnowymiarowego speedwaya.

Na takim pełnowymiarowym torze to musiałby Pan pewnie zbudować bardziej pałac niż dom?

- Na normalnym torze miejsca starczyłoby co najmniej na blok, ha, ha.

Tata i dziadek zbudowali tor dla Pana i dla Pana brata, na szczyt wjechał Pan pracując z zespołem złożonym z najbliższych - wygląda to podobnie jak przez lata wyglądało u Tomasza Golloba.

- Pan Tomek to jest mój sportowy wzór, więc podobieństwa mnie cieszą. Chociaż każdy pisze swoją historię i każdy ma swój team. U mnie brat się zajmuje wszystkimi kwestiami zagranicznymi, mama rozmowami na terenie Polski, a tato czuwa z boku, żeby wszystko funkcjonowało jak należy.

Czyli w pandemii koronawirusa mama ma pełne ręce roboty, a brat niekoniecznie, bo w zagranicznych ligach raczej szybko Pan nie pojeździ?

- Sytuacja się zmienia z tygodnia na tydzień, więc nie odpowiem na pytanie o zagraniczne starty. A co do rodziny, to nikt się nie nudzi, każdy ma co robić. Żużel to moja praca, a rodzice mają poza żużlem swoje biznesy. Ale cały czas mi bardzo pomagają, dzięki ich poświęceniu ja od lat funkcjonuję na wysokim poziomie.

Dostaje Pan na bieżąco raporty od organizatora cyklu Grand Prix? Jest szansa, że mistrzostwa świata w 2020 roku odbędą się chociaż w skróconej wersji?

- Rozmowy są, cały czas coś się dzieje, ale wszyscy musimy się uzbroić w cierpliwość i czekać na rozwój sytuacji.

Ma Pan cztery sezony w całości przejeżdżone w Grand Prix i w dorobku już trzy medale - brąz z 2016 roku, srebro z 2018 i złoto z 2019. Jest w Panu taka chęć wykorzystania dobrego czasu, że aż się Pan niecierpliwi, myśląc czy w 2020 roku da się rywalizować o kolejny sukces?

- Nie będę przeżywał tego co ma być. Przystosowuję się do sytuacji z dnia na dzień. Co by mi dało rozmyślanie, że coś może się nie odbyć i że szkoda by było, gdyby się nie odbyło? Nie będę sobie zaprzątał głowy czymś, na co nie mam wpływu. Jak nawet się Grand Prix nie odbędzie, to dobrze będę mógł zrobić inne rzeczy, na przykład startować w Ekstralidze. Trzeba wykorzystywać to co życie daje i cieszyć się tym, co jesteśmy w stanie zrobić. Gdybanie to strata czasu, nie lubię mówić o przyszłości, która jest niepewna.

A o przeszłości Pan lubi? Zaczął Pan trochę o swoich początkach, to może proszę opowiedzieć, jak to było z chodzeniem na obcasach, w butach mamy.

- Między mną a trenerem Stanisławem Chomskim było wiele śmiesznych sytuacji. Zawsze się śmiejemy, kiedy te anegdotki wspominamy. Najlepsza historia to rzeczywiście ta, którą już chyba ze sto razy opowiadałem. Założyłem buty na obcasach wzięte od mamy, na to wciągnąłem dresy rozszerzane na dole jak dzwony i stanąłem przy kresce, którą trener narysował i kazał mi prosić o zgodę na jazdę na dużym torze dopiero, kiedy do niej dorosnę. Stanąłem w tych ukrytych obcsacach i mówię: "Patrz trenerze, urosłem, mogę iść na tor!" A on oczy wielkie i nie wie co jest nie tak. Myślał, że kreskę przerysowałem niżej. Później wszyscy w śmiech, jak pokazałem, co wymyśliłem. Wtedy udowodniłem, jak bardzo mi zależy, jak jestem zawzięty i że nie odpuszczę. Trenerowi dziękuję, bo na własną odpowiedzialność mi pozwolił jeździć na dużym torze. Jeszcze nie miałem wymaganych lat.

Wtedy miał Pan 13 lat?

- Tak, dokładnie 13. Mój brat już jeździł na dużym torze, a ja jeszcze na miniżużlu. Wtedy mieliśmy team trzyosobowy - ja jeżdżący, Paweł jeżdżący i tata nam pomagający. Tata nie mógł się rozdwoić, być jednocześnie na obu torach. Postawiliśmy na rozwój brata na początku. A ja skorzystałem, dzięki trenerowi Chomskiemu mogłem szybciej też jeździć na normalnym torze.

Kto był Pana idolem, kiedy miał Pan 13 lat? Tomasz Gollob do Stali dołączył dopiero dwa lata później, prawda?

- Zgadza się, ale od zawsze pan Tomek był dla mnie numerem jeden. Byłem dzieckiem, a już wiedziałem, że Tomasz Gollob to ikona żużla. Ja się urodziłem w 1995 roku, a on już wtedy wygrywał pamiętne Grand Prix we Wrocławiu i wiele innych ważnych wyścigów. A jak się poznaliśmy i mi pomagał, to byłem w niego jeszcze bardziej wpatrzony.

"Zrobisz to co ja, tylko 10 lat szybciej" - tak Panu kiedyś powiedział o mistrzostwie świata?

- Dokładnie powiedział tak: "Młody, pomogę ci, zrobisz to co ja, tylko skrócę ci czas". W Toruniu po zdobyciu mistrzostwa powiedziałem mu "Panie Tomku, skróciliśmy ten czas".

Skróciliście bardziej niż Pana mentor planował. On został mistrzem mając 39 lat, a pan jako 24-latek.

- Naprawdę dobrze przyspieszyliśmy.

Nadal z mistrzem Gollobem nie przeszedł Pan na "Ty"?

- Zdecydowanie nie i to się nie stanie. Irytujące dla mnie było, jak kiedyś dziennikarze zaczęli na mnie wywierać presję, żebym zmienił swój stosunek do pana Tomka. Przecież on mógłby być moim ojcem, dokładnie w jego wieku jest moja mama. A przede wszystkim mam do niego wielki szacunek i uważam, że mówienie na "Pan" jemu się po prostu należy.

A mistrz Lewandowski to dla Pana już Robert czy ciągle pan Robert? Sposób w jaki zwracał się Pan do niego na gali mistrzów sportu był ujmujący.

- Nie wiedziałem czy mogę sobie pozwolić żeby mu mówić po prostu Robert, czy nie mogę. Dla każdego sportowca mam duży respekt, a jak ktoś jest starszy ode mnie, to przecież może sobie nie życzyć, żeby mu gówniarz mówił na "ty". Rodzice mnie tak wychowali, że szacunek należy okazywać.

Lewandowski jest od Pana starszy tylko o siedem lat. On do Pana mówił na "Ty" i chyba prosił, żeby Pan też mu nie "panował". Doprosił się?

- Jest starszy o rok od mojego brata, jest wielką postacią światowego sportu i przed galą się nie znaliśmy. Ale na gali mówił mi, że mam mu mówić Robert. To było bardzo miłe i go posłuchałem.

Bartosz Zmarzlik sportowcem roku, a Robert Lewandowski drugi - wielu ludzi nie potrafiło zrozumieć, jak żużlowiec, nawet mistrz świata, pokonał jednego z najlepszych piłkarzy na świecie. Denerwowały Pana przykre wypowiedzi?

- Ja się tym ani trochę nie przejmuję. Mnie wybrali ludzie, ja nikogo nie zmuszałem do takiego głosowania. Bardzo się cieszyłem, że wygrał ktoś z motosportu, który w Polsce jest niedoceniany. My się pniemy, osiągamy dużo i to świetna sprawa, że kibice się zjednoczyli. To jest najpiękniejsze. A że to ja jestem przedstawicielem tego zwycięskiego środowiska? Nie ukrywam, że jest to wzruszające. Kiedy miałem 8-10 lat, to oglądałem transmisje z gali i myślałem sobie "Ja! Ale bym tam kiedyś chciał być!". A tu proszę, w wieku 24 lat udało mi się wygrać ten plebiscyt. I naprawdę to było dla mnie jak drugie mistrzostwo świata. Emocje miałem na takim samym, najwyższym poziomie. Ciarki nie do opisania. Ciężko to opowiedzieć. Mam dwa najpiękniejsze momenty w życiu - pierwszy w Toruniu, gdy przekroczyłem linię mety i zostałem mistrzem świata. Stadion wrzał, ludzie do mnie wyskoczyli, a ja jeszcze przez chwilę nie ogarniałem, że to się naprawdę wydarzyło, jeszcze byłem skoncentrowany, że mam nie popełnić choćby najmniejszego błędy. I drugi moment to Warszawa i plebiscyt. Gdy ogłoszono, że wygrałem, to łzy mi w oczach stanęły i na moment mowę mi odjęło. Świetna sprawa. I bardzo duży kop motywacyjny, żebym jeszcze mocniej pracował, bo jeszcze kilka takich chwil chciałbym przeżyć.

Jeśli jeszcze kilka razy chce Pan wygrać plebiscyt na najlepszego sportowca Polski, to musi Pan pójść w ślady już nie swojego idola Golloba, tylko jego wielkiego rywala Tony'ego Rickardssona, który indywidualnym mistrzem świata był aż sześć razy. Lubił Pan Szweda czy jako fan Golloba jednak nie?

- Z Gollobem łączyła mnie narodowość, zawsze na mnie działało to, że walczy rodak. Ale Rickardsson to mój zdecydowany numer dwa. Nie mam wątpliwości, że po panu Tomku on jest moim ulubionym żużlowcem. W ogóle od dziecka mam tak, że podpatruję każdego wielkiego zawodnika i zachwycam się tym, co ci najlepsi potrafią. Super jest, jak sportowiec robi coś wielkiego dla ludzi. Najwięksi dają nam przecież najlepsze emocje. Trzeba ich cenić.

Dużą część pamiętnych starć Golloba z Rickardssonem zna Pan raczej z powtórek, prawda? Kiedy zaczął Pan oglądać żużel?

- W 2002 roku. Miałem wtedy siedem lat. Dużo wcześniej zacząłem jeździć niż oglądać. Na pierwszą, malutką, motorynkę skonstruowaną przez tatę wsiadłem jak miałem trzy latka. I tak rosłem razem z motocyklami. Tata mi przerabiał i budował kolejne maszyny co kilka miesięcy, bo nie tylko stawałem się większy, ale też non stop coś psułem, coś zajeżdżałem. Dzięki tacie miałem komfortowe warunki, dzięki niemu mam taką kontrolę nad motocyklem, żeby teraz osiągać duże sukcesy.

Czyli tata i budował motocykle, i w końcu zabrał Pana na pierwszy mecz?

- To było tak, że byłem z mamą w sklepie i na zakupach zobaczyłem plakat, że w niedzielę o którejś tam godzinie będzie żużel. Męczyliśmy z bratem mamę co to jest ten żużel. Powiedziała, że pojedziemy z tatą i dziadkiem i zobaczymy. Okazało się, że plakat zapraszał na pokazówkę miniżużla niedaleko miejscowości, w której mieszkaliśmy. Jak zobaczyłem, że chłopcy w moim wieku rywalizują na motocyklach podobnych do tych, jakie robi nam tata, to nie przestawałem mówić "Tato, ja też tak chcę!".

I wtedy tata zbudował tor, na którym Pan teraz mieszka?

- Dokładnie. W krótkim czasie nasz tor powstał. W Wawrowie niedaleko Gorzowa zacząłem jeździć w swoim pierwszym klubie, ale było mi mało. Jeden motocykl miałem na treningi w klubie, a drugi był non stop ujeżdżany na torze koło domu. Piękne czasy i piękny początek wszystkiego.

Więcej o: