"Był brudny, w poszarpanym ubraniu. Dałem mu rakietę, a on zaczął nią wyprawiać cuda". Sport wśród uchodźców

- Mimo koronawirusa nie powinniśmy zapomnieć o tym, co się dzieje na greckiej wyspie Lesbos. To tragedia humanitarna. Dzieci uchodźców są osłabione, porzucane i pilnie potrzebują pomocy - zwrócił uwagę Lucien Favre, trener Borussii Dortmund. Rozmawiamy z Markiem Durskim, który razem z rodziną od trzech lat okres świąt i przełomu roku spędza wśród uchodźców.

Zgodnie z nazwą swojej inicjatywy - Pomagają Sportowo - osobom z doświadczeniem uchodźczym, przebywającym w greckich obozach, w tym w największym obozie dla uchodźców w Europie - Moria na Lesbos, o którym wspominał Favre. Rodzina Durskich pisze o sobie: "Marta - mama, Marek - tata, Marceli lat 17, Mateusz lat 15, Maksymilian lat 13. Pomagamy przez sport. Tak, jak umiemy".

Koronawirus zdjął Lesbos z pierwszych stron gazet, zajął miejsce na portalach, odciągnął uwagę. A teraz w obozie Moria jest jeszcze trudniej. Większość organizacji pomocowych jest zamknięta, obowiązuje kategoryczny zakaz przemieszczania się, wolontariusze nie zaglądają do obozu, bo w tym miejscu ktoś z koronawirusem skazuje resztę na pewną śmierć. Bezpieczna odległość? Człowiek na człowieku. W obozie dla trzech tysięcy osób jest ponad 20 tys. ludzi. Higiena? Średnio jeden kran na kilkaset osób. Z zimną wodą. Bez mydła, żelu do dezynfekcji. Kwarantanna? W namiocie dla czterech osób śpi po osiem. Wszędzie jest tłok. 

Dawid Szymczak: Jak tam wygląda sport?

Marek Durski: - Żeby być precyzyjnym - wszystkie inicjatywy sportowe odbywają się poza Morią. W samym obozie nie ma do tego warunków. Tam trwa walka o przetrwanie. Wielogodzinne stanie w kolejkach po jedzenie, zniszczone toalety, ograniczona liczba ujęć z czystą wodą. Tam cały czas o coś się walczy, w tym przede wszystkim o resztki godności osobistej. Mnóstwo ludzi, mnóstwo narodowości, mnóstwo kultur. Wszędzie tłok, wiecznie na coś się czeka. W takich okolicznościach narasta napięcie. Ludzie są osłabieni fizycznie, apatyczni, pogrążeni w depresji. Jest masa ludzi całkowicie zdewastowanych psychicznie. Cześć z nich nie wychodzi nawet z namiotów, część siedzi samotnie lub w małych grupkach i patrzy gdzieś przed siebie. Albo piją. Bo ci, którzy stracili całkowicie nadzieję na lepszą przyszłość, oddają się chwilowej przyjemności i upijają się jakimś tanim alkoholem. Za duży jest bałagan, by organizować cokolwiek w środku obozu. A skoro greckiemu rządowi nie zależy na tym, żeby były tam porządne toalety, to tym bardziej nie będzie mu zależało na zapewnieniu warunków do uprawiania sportu.

A jednak pan, w tych trudnych warunkach, pomaga właśnie poprzez sport. 

- Długo myślałem jak mogę pomagać. Chciałem czegoś konkretnego, a nie tylko wydawać jedzenie czy rozdawać odzież. Usłyszałem na jakimś spotkaniu, że trzeba pomagać tak, jak się potrafi. A że całe życie poświęciłem na sport, to na tym stanęło. Gdy przed pierwszym przyjazdem mówiłem w rozmowach telefonicznych z różnymi organizacjami działającymi na miejscu, że chcę przyjechać zająć dzieci grą w mini tenisa, to stukali się w głowę. Ostatecznie jedna organizacja działająca między jednym obozem a drugim, zrozumiała o co mi chodzi. Udostępnili miejsce na swoim terenie i dali wolną rękę. Rozstawiliśmy siatki, pokazaliśmy dzieciakom rakiety, kolorowe piłki. Zdecydowana większość z nich pierwszy raz zobaczyła coś takiego. Ja też pewne rzeczy widziałem po raz pierwszy. Choćby tak szczerą radość, jak u syryjskich dzieci. Od początku mieliśmy też cel, żeby zrobić coś, co po nas zostanie i będzie funkcjonowało, gdy już wyjedziemy.

Udało się? 

- Tak, głównie dlatego, że złapaliśmy wtedy dobry kontakt z dwójką młodych, sympatycznych i zaradnych ludzi - z Syrii oraz z Erytrei. Zostawiliśmy im sprzęt i zajęli się dziećmi już po naszym wyjeździe. Młody Erytrejczyk ma ciekawą historię życia. Na świecie jest kompletnie sam. Nie ma nikogo. Jest sierotą. Wychował się w jakimś etiopskim sierocińcu. Jako młody człowiek był pomocnikiem w szkole taekwondo w Addis Abebie, a gdy właściciel tej szkoły wyleciał na stałe do USA, to dostał możliwość jej prowadzenia na własny rachunek. Niestety, pewnym ludziom nie podobało się, że Erytrejczyk jest szefem szkoły, więc zaczęli robić problemy. Trudno to pojąć z naszej perspektywy, ale on nigdy nie miał żadnych oficjalnych dokumentów. Żadnego aktu urodzenia, żadnego dowodu, niczego. Nie wie, kiedy się urodził i gdzie. Właśnie za brak dokumentów na krótko zamknęli go w więzieniu. Gdy wyszedł, wiedział, że musi uciekać. Miał pieniądze z tej szkoły, więc udało mu się dostać do Grecji. W tej chwili ma oficjalny status uchodźcy, ale od półtora roku nie dostał jeszcze dokumentów, chociaż mu się należą. Dlatego musi tam jeszcze siedzieć i czekać. Co miesiąc słyszy, że jeszcze chwila, że za tydzień będą. Nie wiadomo o co chodzi. W każdym razie, on te zajęcia z dziećmi prowadził dalej po naszym wyjeździe. Któregoś dnia wysłał nam zdjęcie z mini kortem. Wyszlifował beton, na którym graliśmy, namalował na nim linie, na ścianie grafikę tenisisty. Jak rok później znów tam pojechaliśmy, to już normalnie z tego mini kortu korzystaliśmy.

Mini kort w obozie Morii przed i po remoncieMini kort w obozie Morii przed i po remoncie Marta Durska

Ale pisał pan, że ostatnio to miejsce zostało spalone.

- Kilka tygodni temu na Lesbos zrobiło się nieciekawie. Właściwie zaraz po naszym wyjeździe zaczęła się potężna nagonka skrajnie prawicowych grup na wszystkie organizacje pomocowe działające na wyspie, w tym na One Happy Family, na terenie której był ten mały kort. Niestety w końcowym etapie tej nagonki doszło do pożaru, który doszczętnie spalił część infrastruktury One Happy Family. Przede wszystkim miejsce, gdzie uczyły się dzieci z pobliskich obozów w ramach Szkoły Pokoju. Nie ma pełnej jasności kto dokonał tego podpalenia, ale w obliczu obecnej atmosfery na wyspie trudno mieć wątpliwości. 

A pan tam jeździ z żoną i trójką dzieci. Nie boi się pan?

- Zawsze jadę tydzień przed nimi i sprawdzam jaka jest atmosfera, czy jest bezpiecznie. Przez te trzy lata nie mieliśmy żadnej niebezpiecznej czy przykrej sytuacji. Wręcz jest raczej odwrotnie. W trakcie naszego pobytu na Lesbos działamy jako taki rodzinny team. To, że jesteśmy rodziną i pomagamy wszyscy razem, przyciąga uwagę i wzbudza sympatię. Żona była mistrzynią Polski w MTB w kolarstwie górskim, jest pasjonatką fitnessu i na Lesbos zawsze prowadzi zajęcia. Synowie świetnie dogadują się z dziećmi. Przy barierze językowej z jaką musimy się mierzyć, dzieciakom jakoś łatwiej się porozumieć, co przy tych prostych zajęciach mini tenisa zawsze bardzo nam pomagało. Synowie trenują siatkówkę, a w obozie Moria jest wielu Afgańczyków i Irańczyków, którzy lubią w nią grać.

Czyli rządzi siatkówka?

- Bardzo wielu mieszkańców obozu pochodzi z kręgów kultury perskiej i siatkówka jest dla nich bardzo ważna. Podczas naszego pierwszego pobytu na wyspie zauważyliśmy, że młodzi ludzie całymi dniami grają przez rozwieszony nad kamieniami sznurek. Zdecydowaliśmy się zrobić coś konkretnego, żeby poprawić im warunki i zbudowaliśmy boisko do siatkówki plażowej. Zamówiliśmy siatkę, wykopaliśmy sporą dziurę, wysypaliśmy piachem i dzięki temu do dzisiaj grają w plażówkę. Rok później na tym boisku treningi organizował siatkarz, który zanim musiał uciekać przed wojną, ocierał się o reprezentację Syrii. Stworzył drużynę, a my zamówiliśmy im stroje i sprzęt. Organizował dosyć profesjonalne treningi, poważnie do tego podchodził.

Poznał pan innych profesjonalnych sportowców?

- Tak, zdarzają się profesjonaliści, trafiają się też młodzi ludzie o wielkich talentach sportowych. Przypomina mi się taki Majid. Niesamowity organizm. W Afganistanie uprawiał sztuki walki. Na wyspie biegał górskie półmaratony w jakiś kosmicznych czasach. Przy okazji drugiego pobytu na Lesbos mieliśmy okazję wziąć udział w zawodach biegowych. Majid przybiegł na metę dziesięć minut przed resztą zawodników. Za nim przybiegł jakiś uznany grecki maratończyk z olimpijską przeszłością. Był przekonany, że wygrywa i wbiegł na metę z jeszcze jednym greckim zawodnikiem triumfalnie trzymając się za ręce. Dopiero po dłuższej chwili zorientowali się, że Majid już od paru minut się rozciąga. Miesiąc temu stoczył swoją pierwszą zawodową walkę w Atenach.

Majid podczas zawodówMajid podczas zawodów Ahmad Ebrahimi

To znaczy, że udało mu się wyrwać z obozu?

- Z tego co się orientuję to nadal znajduje się w procesie azylowym, który w Grecji jest bardzo dziwny. Ale to temat na inną, bardzo długą rozmowę. Sport stał się dla niego trampoliną do lepszego życia. Co ważne - wygrał tę walkę. To było bardzo ważne zwycięstwo dla całej uchodźczej społeczności. Dało wszystkim młodym sportowcom z obozu dużo radości, ale i nadzieję. Sama walka była też bardzo ciekawa i emocjonująca, a Majid pokazał swój wielki charakter.

W swoich relacjach na Facebooku pisał pan jeszcze o Danie, który jest zawodnikiem taekwondo.

- Mamy kontakt do dzisiaj. Dana jest Kurdem, uciekającym gdzieś z pogranicza Iraku i Iranu. Na wyspie od początku zaangażował się w działania sportowe, w tym między innymi w ramach organizacji "Yoga and Sport for Refugees". W tej chwili przebywa w Atenach i ma status "bezpaństwowca", bo niestety dostał odmowę azylu w Grecji. W przypadku samotnych, młodych mężczyzn często się to zdarza. Nie jest jednak na liście do deportacji. Powiedzmy, że od jakiegoś czasu jest w takim niebycie. W lipcu ubiegłego roku stracił nadzieję na bycie kimś w Europie. Przeszedł bardzo trudny okres w swoim życiu. Ze względu na to, że jest wspaniałym człowiekiem, wielu ludzi go wspierało. Podrzucaliśmy mu różne pomysły i namawialiśmy, żeby zaczął coś robić. I w końcu się udało.

Co robi?

- Stworzył "Projekt Hiwa", czyli z kurdyjskiego "projekt nadzieja". Zaczął organizować w Atenach zajęcia sportowe dla ludzi oczekujących w postępowaniach azylowych. Na początku, spotykał się z ludźmi w parku i wspólnie biegali. Na skrawku trawy organizował też zajęcia z fitnessu, później taekwondo. Krok po kroku, z lekką pomocą życzliwych mu osób i jednej organizacji pomocowej rozwinął się i dwa tygodnie temu miał otwierać swoją salę ćwiczeń. Koronawirus trochę pozmieniał plany, dlatego Dana ze swoimi przyjacielem Camarą, transmitują teraz treningi z domu i transmitują je codziennie na żywo na Facebooku. Można się do nich przyłączyć.

Jemu dzisiaj nie grozi deportacja?

- Widzi pan, to wszystko jest bardzo niejasne. Nie ma statusu uchodźcy ale nie jest też na listach do deportacji. Trudno mi powiedzieć o co dokładnie w tym wszystkim chodzi. Na pewno szkoda, że tacy ludzie jak on czy Camara nie dostają normalnej szansy. Jestem przekonany, że wnieśli by swoją wartość do sportu gdziekolwiek mieliby na to szansę.

Był też Cedric. Bardzo dobry tenisista.

- Filmowa historia. Znajomość z Cedriciem jest dla mnie bardzo szczególna. Grałem w tenisa z dzieciakami i nagle obok mini kortu stanął bardzo zaniedbany chłopak. Cały brudny, z poszarpanymi ubraniami. I tak stał i na nas patrzył, więc zapytałem, czy chce dołączyć. Ale nie mogliśmy się dogadać. Z mojego pytania zrozumiał tylko słowo "tenis". Zaczął wymieniać wszystkich tenisistów po kolei: Nadal, Federer, Djoković. Na koniec dodał "I love tenis". Był strasznie straumatyzowany, ale w końcu się przełamał, dałem mu rakietkę dziecięcą, a on zaczął nią wyprawiać cuda. Byłem bardzo zaskoczony. Dla mnie to była bardzo emocjonująca chwila, bo nie przypuszczałem, że spotkam wśród tych ludzi prawdziwego tenisistę. Kupiliśmy mu nowe rzeczy, żeby poprawić nieco jego sytuację. Później już po wyjeździe, załatwiliśmy mu internet i dostęp do transmisji Australian Open. Po jego przeniesieniu do obozu do Aten przesłaliśmy mu cały, kompletny sprzęt tenisowy, żeby wyglądał jak prawdziwy tenisista oraz adresy klubów tenisowych. Kilka tygodni później  wysłał mi zdjęcia i informacje, że jest dla Greków darmowym sparingpartnerem. Byłem u niego w Atenach latem i trochę pograliśmy. Dobrze sobie radził, ale dla mnie najważniejsze było to, że tenis pomógł leczyć go ze wszystkich jego traum. Ten młody człowiek przeszedł bardzo wiele. Siedział w więzieniu, zmuszony przez władze swojej ojczyzny do ucieczki, ocierał się o śmierć.  

Co się z nim dzieje teraz?

- W Grecji pierwszy wywiad miał wyznaczony na 2022 czy nawet 2023 rok, więc był skazany na życie w niebycie i wieczne oczekiwanie w niepewności. Któregoś dnia zadzwonił do mnie, że jest w Berlinie. To nie jest optymalna sytuacja, ale tak się niestety dzieje w momencie, kiedy mechanizmy migracyjne nie istnieją lub nie działają. W Niemczech jest teraz w normalnej procedurze azylowej i jestem przekonany, że sobie poradzi. U siebie studiował fizjoterapię i myślę, że to będzie jego przyszłość. Szybko uczy się języka. Niemcy są bardzo pragmatyczni i jeśli ktoś chce się uczyć ich języka i jest zdeterminowany, żeby się przystosować, to najczęściej otrzymuje szansę.

Bycie sportowcem ułatwia życie w obozie i skraca drogę azylową?

- W indywidualnych, nielicznych przypadkach tak, ale nie mam na to konkretnych dowodów. Przykład Majida trochę to pokazuje. Z innej strony patrząc, sportowcy w obozie w ogóle radzą sobie lepiej radzą. Angażując się w systematyczne zajęcia mają codzienny powód aby wyjść z namiotu i zrobić coś konkretnego. Przez trzy lata obserwowałem z jakim szacunkiem podchodzą do ćwiczeń. Przychodzą do prostej siłowni w organizacji "Yoga and Sport For Refugees" i widać radość. Niezwykłą, niespotykaną u nas determinację. Przy tym wszystkim są bardzo pokorni. W tym roku z nimi trochę biegałem. Odstawałem, nie nadążałem, ale nigdy nie dali mi odczuć, że jestem słabszy, czy że ich spowalniam. Albo na mnie czekali z uśmiechami na twarzy, motywowali: "dawaj Marek!", albo wyprzedzali i zawracali po mnie. Czasami oddelegowywali jednego, żeby biegał moim tempem. To wszystko robili tak, że nigdy się źle przy nich nie czułem. Dla nich sport oznacza przebywanie w grupie. Jest okazją do spotkania. U nas funkcjonują grupy biegowe, ale najczęściej biegamy sami albo w parach. A u nich zawsze w grupie, z obowiązkowymi wspólnymi podziękowaniami na koniec każdego treningu.

Czym jeszcze różni się nasz sport od ichniejszego?

- Warstwa emocjonalna jest inna, ale to całkowicie zrozumiałe. Im brakuje podstawowego sprzętu. W tym roku przywieźliśmy im buty sportowe ze zbiórki. Przymierzali je, cieszyli się ale później się nimi każdorazowo wymieniali. Sport dla nich to najczystsza radość. Często patrzyłem sobie na nich ćwiczących w siłowni i widziałem, że w tym momencie każdy z nich staje się kimś. Psychologicznie uruchamia się jakiś mechanizm. Nie każdy jest mistrzem sportu, ale każdy ciężko pracuje. Stara się. Wszystko też, nawet indywidualne ćwiczenia dzieją się w grupie. Wspólnie się angażują i motywują. U nas sport w takiej amatorskiej formie jest chyba bardziej indywidualny i przez to inaczej przeżywany. Niesamowicie też potrafią się cieszyć z czyjegoś sukcesu co też jest charakterystyczne. Majid wygrywał swoją pierwszą walkę, a cieszyły się setki osób, które tylko otarły się gdzieś o niego na wspólnych treningach, jeszcze w na wyspie Lesbos.

Oglądali jego pierwszą walkę?

- Tak. Ktoś z trybun transmitował na żywo na Facebooku. Oglądali. Ja zresztą też.

 

A skąd się u pana wzięła miłość do sportu?

- Wychowałem się w rodzinie tenisowej. Od małego grałem w tenisa i jako junior zawsze byłem w szerokiej czołówce swojej kategorii w Polsce. Zdobyłem kilka medali mistrzostw Polski w singla i debla. Ale w wieku szesnastu lat, w ciągu wakacji urosłem ponad dwadzieścia centymetrów. Za szybko i za dużo. Wszystkiego musiałem się uczyć od początku, co z kolei trochę mnie podłamało psychicznie i zniechęciło. Później też była kontuzja, operacja, która nic nie dała. Skończyłem z tym. Po zakończeniu kariery tenisowej szybko nadrabiałem zaległości w szkole, rozpocząłem pracę. Później miałem epizod pracy trenerskiej na korcie, ale było to już w momencie, kiedy założyłem własną firmę i chciałem robić coś na własny rachunek. Dzisiaj organizujemy różne imprezy sportowe, głównie tenisowe.

Ostatnio mogliśmy sobie uświadomić jak niewiele znaczy sport, gdy mówimy o sprawach życia i śmieci. Jak więc możliwe, że w miejscu tak strasznym, jak obóz jest miejsce na grę w piłkę czy siatkówkę?

- Jadąc pierwszy raz na Lesbos, sam miałem wątpliwości, czy się nie wygłupię z tymi sportowymi pomysłami. Szybko okazało się, że podstawowe korzyści wynikające z jakiejkolwiek aktywności fizycznej są tam bardzo potrzebne. Sport daje odskocznię, pozwala na krótką chwilę zapomnieć, nie myśleć o tym co dookoła. Podczas naszej pierwszej obecności na Lesbos, syryjskie dzieci miały taką traumę, że jak przelatywał samolot, to zadzierały głowy i z przerażeniem w oczach patrzyły co się stanie. Gdy grały w tenisa i były skupione tylko na tym, aby odbić kolorową piłeczkę, to czasami tego samolotu nawet nie słyszały. Wtedy czułem, że to ma sens. Dla nich sport, w tej bardzo prostej wersji, był też pewnie w jakiś stopniu terapią. Młodym ludziom sport pozwala też rozładować energię i napięcia co w warunkach ciągłej walki o przetrwanie i niepewności jest bardzo ważne. 

W wywiadzie dla „Wyborczej” zdradził pan, że chce wysyłać studentów z AWF-ów na taką sportową misję, żeby organizowali w obozach treningi i różne zajęcia. Dlaczego nie wyszło?

- To prawda, chciałem, żeby młodzi ludzie z Polski jeździli i widzieli tamtą rzeczywistość. Chcieliśmy pokrywać wszelkie koszty, żeby nie mieli z tego strat i żeby wielu studentów mogło skorzystać. Niestety nie potrafiliśmy znaleźć wolontariuszy. Wysłałem maile przez biura karier do trzech AWF-ów. Kontaktowałem się bezpośrednio z samorządem studentów z jednej z uczelni, ale dostałem od nich odpowiedź, że "po burzliwej dyskusji stwierdziliśmy, że nie możemy pomóc”.

Uzasadnili dlaczego?

- "Większość głosów dotyczących umieszczenia informacji była negatywna". To był mail od samorządu studentów. Tego projektu nawet nie chciałem robić na Lesbos, tylko pod Salonikami, bo tam jest obóz zorganizowany na lotnisku, więc warunki są lepsze. Ale ta odpowiedź mnie zniechęciła. Może gdyby nie to, walczyłbym dalej. Pewnie w całym tym projekcie zabrakło konsekwencji z mojej strony.

A jaką rzeczywistość chciał im pan pokazać?

- Chciałem, żeby młodzi ludzie z Polski przekonali się, że za pojęciem "uchodźca" ze wszystkimi negatywnymi elementami jakie się kojarzą z tym słowem, stoi zwykły człowiek, dokładnie taki sam jak my, ze swoją indywidualna historią, emocjami i marzeniami. Moria to wielkie, brudne koczowisko, w którym w podłych warunkach wegetuje ponad 20 tysięcy ludzi uciekających często przed wojną czy przemocą. W tym roku najgłębiej wszedłem do tego obozu. Pamiętam teraz takie pojedyncze obrazy: bosych ludzi błagających mnie o buty. Kobietę w ciąży, która z wielkim brzuchem stała z bosymi dziećmi przed jednopowłokowym namiotem, w którym każdej nocy trzęsą się z zimna. Zima na wyspie jest bardzo nieprzyjemna. Całe szczęście, że w tym roku temperatura nie spadała poniżej zera, bo ludzie by pozamarzali. Pamiętam starszą kobietę, która leżała na palecie w brudnym namiocie bez nadziei na potrzebną dializę. Pamiętam panią w bardzo podeszłym wieku, stojącą przed lichym namiocikiem z osieroconymi wnuczkami, których rodziców zabili Talibowie. Na twarzy obraz nędzy i rozpaczy. Bez języka, bez nadziei. Namiot w namiot. W błocie, w wodzie. I wszędzie prośba o podstawową pomoc.

A jak się do tego dołoży koronawirusa?

- Trudno jest sobie to wyobrazić. Konsekwencje mogą być katastrofalne. Wirus ma tam doskonałe warunki do rozprzestrzeniania. Człowiek na człowieku. Obóz miał być dla maksymalnie trzech tysięcy osób, a jest tam ponad dwadzieścia. Wszędzie kolejki, ograniczony dostęp do wody, żadnych środków dezynfekcyjnych. Na ten moment wyspa jest jednak odizolowana i teoretycznie wolna od koronawirusa. Był jeden przypadek. Greczynka jakaś go ze sobą przywiozła, ale szybko ją zdiagnozowali i poddali kwarantannie. Grecy szybko zareagowali i w trosce o siebie i być może obóz Moria, zupełnie odcięli Lesbos. Z całego świata słychać jednak nawoływanie do ewakuacji tego i innych tego typu obozów na greckich wyspach.

Pan uczy tych ludzi grać w tenisa. A czego uczy się od nich?

- Bardzo wielu rzeczy. Nauczyłem się lepszego okazywania wdzięczności za najdrobniejsze rzeczy. Moja żona często podkreśla, że u nas nie da się spotkać z wdzięcznością w formie jaką okazują ci ludzie. Determinacji. Ze względu na nasz status społeczny zapomnieliśmy już, czym jest prawdziwa determinacja. Przypomina mi się chociażby młody Syryjczyk, któremu wojna zniszczyła rodzinę - zabili ojca, brata, drugiego brata wzięli do więzienia, więc pewnie też zabili, siostry pouciekały ze swoimi rodzinami do Libanu i został tylko on z matką. Któreś bombardowanie uszkodziło mu oko. Sam też na jakiś czas trafił do więzienia. Przed wojną całej rodzinie świetnie się powodziło. Matka dała mu pieniądze i powiedziała: uciekaj, próbuj. W Atenach, do których trafił po pobycie w obozie Moria, nie czekał na wyniki greckiego postępowania azylowego tylko za te pieniądze od matki zaczął przedostawać się do Niemiec. Szedł pieszo z Grecji. Nielegalnie. Mówiłem mu, że nie powinien, że nie będziemy się znać, jeśli to zrobi. Nie popierałem tej decyzji. Ale on był zdecydowany. Nieludzko zdeterminowany. Doszedł do tych Niemiec, a po drodze przeżył wszystko, co najgorsze: od pobicia, więzienia, po prawdziwy głód. Jak go spotkaliśmy po roku, to miałem wrażenie, że postarzał się o kilkanaście lat. Z nastolatka stał się na twarzy facetem po czterdziestce. Ale teraz radzi sobie znakomicie. Błyskawicznie nauczył się języka. Udowodnił, że chce się rozwijać i pracować w Niemczech. Dostał oficjalny azyl. Uczy się, ma praktyki. Radzi sobie. Można przyjąć, że jemu się udało, choć ta walka o normalność wymagała nieludzkiego wysiłku.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.