Mistrzyni olimpijska: Kocham to, co zrobiła Justyna Kowalczyk. Chciałabym być jak ona

Amerykańska biegaczka narciarska Jessica Diggins napisała książkę. W "Brave Enough" opowiada o swojej chorobie, którą przeszła jako nastolatka. Chce swoją historią pomóc innym chorym. - Pisali do mnie o swoich przypadkach, mówili, że daję im nadzieję. Byli dla mnie inspiracją - mówi mistrzyni olimpijska z Pjongczangu w rozmowie ze Sport.pl.

W USA odnotowano największą liczbę przypadków zakażenia koronawirusem. O to, jak zareagowali na epidemię mieszkańcy pytamy Jessicę Diggins, biegaczkę narciarską, która dwa lata temu zdobyła złoty medal w team sprincie podczas igrzysk olimpijskich w Pjongczangu. Zawodniczka apeluje o zachowanie kontroli nad swoim życiem. Sama nie chce, żeby zawładnął nim strach. Odpoczywając po sezonie, opowiada nam o swojej książce, radości, jaką czerpie z każdej chwili uprawiania sportu i startowania w Pucharze Świata, a także o tym, dlaczego bała się Justyny Kowalczyk i co w niej ją inspiruje.

Zobacz wideo Igrzyska w Tokio przełożone.

Jakub Balcerski: Jak się czujesz?

Jessica Diggins: Fizycznie czuję się bardzo dobrze, nawet po zakończeniu sezonu. Nieco ciężej mi przeżyć epidemię psychicznie. To dla mnie trudne mentalnie, bo uwielbiam spotkania z przyjaciółmi, jestem na nie zawsze otwarta. Chciałabym z nimi przybijać piątki i się przytulać, ale rozumiem, dlaczego to ważne, żeby ograniczać takie normalne odruchy. Ta sytuacja uczy mnie, ile rzeczy w życiu uważamy za pewne i oczywiste. Podtrzymuje to poziom podekscytowania czasem, kiedy będziemy mogli do nich wrócić. Przejmuję się też losem tych, którzy zostali zakażeni, życzę im, żeby jak najszybciej doszli do zdrowia. Chciałabym móc zrobić więcej w tej sytuacji.

Czy ludzie w USA zdają sobie sprawę z powagi sytuacji?

Oczywiście trzeba czasem wyjść z domu, po zakupy czy na zwykły, krótki spacer, ale poza tym każdy stara się zostać u siebie. Wiele osób pracuje zdalnie, ogranicza kontakt z innymi jak może i nie widziałam, żeby to było w jakiś sposób łamane. Ale ja jestem w Bostonie, a to może się trochę różnić na przestrzeni całego kraju.

Ty odpoczywasz po zakończeniu sezonu. Jesteś nim usatysfakcjonowana?

Teraz łatwo mówić, że był kiepski, bo wiemy, jak się skończył, a sytuacja z epidemią nie nastraja do optymistycznych myśli na temat czegokolwiek. Jednak gdybym miała spojrzeć na cały sezon obiektywnie, to myślę, że był dobry. Było wiele startów, z których czegoś się nauczyłam, sukcesy, ale też biegi, z których nie byłam zadowolona. To jednak podobna równowaga do poprzednich lat, taka typowa dla naszego sportu. Więc jestem usatysfakcjonowana i czekam na więcej. W obecnej sytuacji chciałabym po prostu w ten czy inny sposób wrócić w maju do treningów.

Napisałaś książkę wydaną w USA - “Brave Enough”. W Polsce często krytykuje się sportowców, którzy publikują swoje wspomnienia jeszcze przed końcem kariery. Ty nie chciałaś czekać, ale miałaś wiele do opowiedzenia. Co dokładnie zainspirowało cię do wydania jej już teraz?

Wydawnictwo, które jako pierwsze się ze mną skontaktowało, chciało, żebym opisała swoje sportowe życie i drogę do złotego medalu igrzysk w Pjongczangu. To było krótko po nich i nie byłam pewna, czy chcę, żeby moja książka była tylko kolejnym zbiorem wspomnień sportowca. Takich jest dużo w księgarniach. Ale gdy zaczęłam się dzielić historią mojej choroby - bulimii, którą przechodziłam w wieku 18-19 lat, temat wrócił. Docierały do mnie opinie wielu trenerów, zawodniczek, czy nawet rodziców, którzy chcieli, żebym podzieliła się tym w większym stopniu. Twierdzili, że to wszystko brzmi podobnie do ich historii, dziękowali mi i mówili, że moja historia daje im nadzieję, że będzie lepiej. To dodało mi sporo odwagi do napisania tej książki, nawet jeśli o chorobie opowiadam tylko w paru rozdziałach. Reszta to przecież więcej wspomnień ze zgrupowań, śmiesznych anegdot, czy moich myśli, które pojawiały się w trakcie biegów. Pomyślałam, że fani też chcieli je poznać. Ale główną inspiracją pozostała choroba i fakt, że mogę komuś pomóc. Jednocześnie chciałam pokazać, że nie jestem tylko biegaczką. Często ocenia się sportowców, twierdząc, że nie są w stanie zrobić czegoś ambitnego. Pisanie książki dołożyło mi wiele pracy, bo nawet mając do dyspozycji współautora, pozostawała codzienna rutyna treningów, wyjazdów i startów w zawodach. Ale cieszyło mnie, że pokazuję to, jak potrafię zrobić coś innego, niż tylko rywalizować, biegając na nartach.

Opowiadanie o tym, co przeszłaś było trudne, czy to wsparcie od innych osób pomagało nie myśleć o tym w taki sposób?

Nigdy nie jest łatwo mówić o takich rzeczach. To trudne i ważne doświadczenie w życiu każdego człowieka i w zasadzie nieważne, co dana osoba uznaje za takie przeżycie. Ja czułam, że to było trochę bardziej jak katharsis. To, że byłam w stanie do tego wrócić, spojrzeć na wszystko, co przeżyłam i jak daleko zaszłam, a jednocześnie jak dbam o siebie dzisiaj. Mogłam się nad tym posmucić, ale też znaleźć w tym, że pokonałam bulimię coś pozytywnego o sobie. Napisanie o tym było wyzwaniem, ale to, jak reagowali na to inni, tylko pomagało mi się z tym zmierzyć.

W Stanach Zjednoczonych systemowi szkolenia i strukturom przylepia się taką łatkę “tworzenia sportowców” i tego, że często wywołuje nieprzyjemne sytuacje i niszczy kariery - choćby w związku z tym, jak ze wszystkim związani są rodzice młodych zawodników. Zetknęłaś się z takimi sytuacjami?

Nie mogę mówić za wszystkie sporty w USA, ale wiem, jak to jest przedstawiane. Sama się z tym raczej nie spotkałam. W biegach mamy inną sytuację niż w większych sportach, bo tu raczej nie ma wielkich pieniędzy. To z jednej strony przykre, bo nigdy nie będziesz gwiazdą i nie zarobisz na swoich wynikach fortuny, ale też nikt nie nakłada na nas wielkiej presji. Cieszę się tym, że mi nikt nie mówił nad głową, że koniecznie muszę być jeszcze lepsza niż jestem. Nadal czuję, że mam wokół osoby, które mnie wspierają i dzięki temu mogę nadal cieszyć się biegami. Osobom, które mogłyby nakładać na mnie dodatkowe psychiczne obciążenie mówię “dziękuję” i odchodzę. Mam swoje cele, ale nie przejmuję się opinią ludzi z zewnątrz. Nie zawsze przejmuję się wynikami i takie podejście jest dla mnie ważne. Bieganie powinno cieszyć. Nie potrafiłabym wygrywać bez odczuwanej radości.

Na swój pierwszy triumf w Pucharze Świata czekałaś pięć lat - to kawałek czasu. Jak wspominasz ten moment?

Byłam podekscytowana tym, co znaczyła ta wygrana dla naszego zespołu. Cieszył się każdy, kto pomógł dołożyć choćby najmniejszy element do tego zwycięstwa, to był dla nas wszystkich wspaniały moment. Pracowaliśmy ciężko i udało się osiągnąć jeden z najważniejszych celów. W takiej chwili trzeba się tym odpowiednio nacieszyć, bo później, nawet gdy biegnie ci się jeszcze lepiej, nie zawsze będziesz najlepszy. Tego się nie da wyrazić, bo ktoś jest wtedy zwyczajnie szybszy od ciebie. A to przecież nie znaczy, że to nie był twój najlepszy bieg. Nauczyłam się doceniać każdy taki sukces - nawet mniejszy, bo na wielkich imprezach w paru startach “zaprzyjaźniłam się” z innymi miejscami na podium niż jego najwyższy stopień. Ale z każdego potrafiłam się cieszyć, bo to najzdrowsze podejście. Jeśli zależy ci tylko na wygrywaniu, przez większość kariery będziesz rozczarowany.

W waszym sporcie często trudno przebić wyniki zawodniczek z północy, zwłaszcza Norweżek. Nie jesteście już trochę zmęczone ich ciągłym wygrywaniem?

Ja nie. To łatwe dla mediów, żeby robić sensację z tego, że na podium są zawodniczki tylko z jednego kraju. A ja potrafię się z nimi cieszyć. Czerpię z biegania radość także w taki sposób. Nie znam zawodniczki w stawce, z którą nie potrafiłabym się przyjaźnić, nie mam wrogów. Z wieloma z nich trenowałam i znam je dobrze, cenię sobie te międzynarodowe przyjaźnie. Gdy na pierwszych trzech pozycjach są tylko Norweżki, zawsze znajdzie się tam jakaś fajna historia. Jak gdy w Davos swoje pierwsze podium u mężczyzn miał Havard Solas Taugboel. To był piękny i bardzo wzruszający moment, miałam wrażenie, że wszyscy to czuli. Uwielbiam to uczucie rozpłakania się przy takim sukcesie. Tu nie ma znaczenia, skąd ktoś jest.

Przechodząc do twojego sukcesu w Pjongczangu - biegłyście wraz z Kikkan Randall. Później ona ogłosiła, że choruje na raka. Kiedy się o tym dowiedziałaś?

To było już po biegu w Korei, więc na igrzyskach było “normalnie”, chociaż to i tak raczej niczego by nie zmieniło. Teraz jestem po prostu dumna z Kikkan i szczęśliwa, że mogę mieć tak wspaniałą osobę przy sobie. Bycie z nią w jednej drużynie to dla mnie coś wielkiego. Cieszę się też tym, że pokonała chorobę i dobrze sobie radzi. Piszę do niej “wesołej rocznicy złotego medalu” co roku i wciąż ze sobą rozmawiamy. Nie ma przy tym żadnego szampana, czy imprezy, bo to zazwyczaj połowa sezonu, w którym startuję, ale to ważne, żeby pamiętać o takim momencie ze swojego życia. To pozytywne wspomnienia, które generują dodatkową energię.

A złoty medal dużo zmienił w twoim życiu i drużynie?

Chyba nie, stałyśmy się tylko bardziej pewne siebie. Wiedziałyśmy już, że jesteśmy w stanie osiągnąć nawet tak odległy cel, udowodniłyśmy to sobie. Zawsze byłyśmy zmotywowane i podchodziłyśmy do pracy w dobry sposób. Jakości tej pracy wręcz nie chciałyśmy zmieniać, bo funkcjonowała naprawdę dobrze.

Gdybyś miała zakończyć karierę teraz, to byłabyś z niej zadowolona?

Tak i nie. Osiągnęłam wiele, w tym spełniłam jedno ze swoich największych życiowych marzeń. Ale wydaje mi się, że mam jeszcze coś do zrobienia przy biegach. Mamy wiele fajnych, młodych zawodniczek, którym chciałabym pomóc. Może nawet zostać ich mentorką w drużynie? To pozwoliłoby mi pójść jeszcze trochę do przodu w mojej karierze. Przed każdym sezonem robię sobie taką listę celów i jestem gotowa, by zaznaczać dokonanie kolejnych na nowej.

Kiedy mówisz o mentorce, to od razu staje mi przed oczami Justyna Kowalczyk i jej pomoc polskim dziewczynom.

Tak, kocham to, co robiła dla waszych biegaczek. Widziałam w Seefeld [na mistrzostwach świata w narciarstwie klasycznym w 2019 - dop. red.], jak im pomaga i z nimi trenuje i bardzo mi się to podobało. Widać było, że one widzą w niej autorytet i że ta współpraca może przynieść coś dobrego. W swojej roli chciałabym być trochę jak ona, tylko nie wiem jeszcze na jakim szczeblu. Może to być lokalny klub i młode zawodniczki, a nawet pomaganie przy kadrze narodowej. Zdecyduję po zakończeniu kariery, ale najpierw będę musiała trochę odpocząć.

Wspomnieliśmy Justynę - biegałyście w Pucharze Świata razem, gdy osiągała spore sukcesy. Jak ją pamiętasz?

Nasze wspólne bieganie nie potrwało długo, ale to był właśnie ten czas, gdy robiła na trasach wielkie rzeczy. Na początku trochę wstydziłam się z nią rozmawiać. Bałam się jej, bo była najlepszą zawodniczką na świecie, bardzo szanowaną w całym narciarstwie. Potem mi przeszło, ale do dziś mam do niej ogromny szacunek. Imponuje mi, jak była silna mentalnie i jak dążyła do swojej najlepszej formy za każdym razem. Nic nie było w stanie jej zatrzymać, nie bała się cisnąć i dać z siebie zupełnie wszystkiego. To tak samo jak ja przy moich biegach, dlatego to zapamiętałam najlepiej. Miało to wpływ na mój styl.

Zastanawiasz się nad najbliższą przyszłością - mistrzostwami świata w Oberstdorfie za rok i igrzyskami w Pekinie w 2022? Wiesz, co będzie także po nich?

Jestem zdecydowana startować do igrzysk w Pekinie. Po nich będę miała 30 lat i zastanowię się, co chcę robić dalej. Tam skupię się na celach indywidualnych i drużynowych, chociaż te drugie zawsze były dla mnie w jakiś sposób ważniejsze. Uwielbiam to, jak w zespole muszą dopiąć się wszystkie szczegóły i współpracować te wielkie indywidualności. Oczywiście mam nadzieję na sukcesy we własnych startach, ale wciąż bardzo dużą wagę przykładam do team sprintu i sztafety. Sukces byłby tu mile widziany.

Czyli chcesz napisać Pjongczang na nowo?

To chyba byłoby świetne, prawda?

Teraz pewnie trudno o tym wszystkim myśleć. Po odpoczynku będziesz tęsknić za treningami?

Przystąpię do nich w takiej formie, w jakiej będę mogła - w domu, w hali, czy naturalnie, jak przy każdym sezonie, jeśli nam na to pozwolą. Muszę też balansować pomiędzy odpoczynkiem, a myśleniem o sporcie. Nie wiem, jak będzie wyglądał, ale mam nadzieję, że w maju będziemy gotowi do wznowienia ćwiczeń i trzymania dobrej formy. W obecnej sytuacji moimi priorytetami są zdrowie i bezpieczeństwo. Dopiero potem swobodny trening. Myślę dużo nie tylko o sobie, ale też o tych, którzy są w grupie ryzyka. Moje zadanie to ich ochronić, czyli stosować się do ogólnych zaleceń. Wolę poświęcić czas na rzeczy, na które teraz mam czas: mogę pójść na lekcje tańca, pomalować ściany, pracować w domu z moim chłopakiem, zrobić coś szalonego, jeśli tylko mam możliwość i ochotę. Nie traćmy kontroli nad własnym życiem przez strach i stres. Wyjdźmy z sytuacji najlepiej, jak się da. Będąc rozsądną osobą, ale też nie zdominowaną przez własny lęk.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.