Piwny ping-pong rozsiał koronawirusa po całej Europie. Pocałunek śmierci w "alpejskiej Ibizie"

Białe szaleństwo na nartach mogło być dla niektórych pocałunkiem śmierci. Prokuratura wszczęła właśnie śledztwo, czy lokalne władze i restauratorzy z austriackiego miasta Ischgl nie przyczynili się do wybuchu epidemii koronawirusa. Prawdopodobnie już w lutym zatajono informacje, że jeden z barmanów miał pozytywny wynik testu.

Dla miłośników nart i snowboardu tyrolskie miasteczko Ischgl do tej pory było synonimem białego szaleństwa. Przez szeroką ofertę rozrywkową nie bez przyczyny nazywano je też "alpejską Ibizą". Tym, którzy odwiedzili je pod koniec lutego i na początku marca 2020 roku, teraz kojarzy się bardziej z czarnym koszmarem.

Tętniące życiem restauracje, puby i imprezy na wolnym powietrzu après-ski okazały się doskonałym inkubatorem koronawirusa. To kraina nart i śniegu miała być europejską "strefą zero" koronawirusa. Władze kilku państw i eksperci są przekonani, że setki turystów z Europy, które niedawno opuszczały Ischgl, wyjeżdżały z miasta nie tylko z górską opalenizną, czy kacem, ale przede wszystkim z chorobą o nazwie COVID-19. Ważne pytanie brzmi, czy austriaccy urzędnicy zdawali sobie z tego sprawę dużo wcześniej i dlaczego reagowali tak opieszale?

Ischgl "strefa wysokiego ryzyka" z piwnym ping-pongiem

Skalę zjawiska po części obrazuje komunikat norweskiej służby zdrowia z 8 marca. Poinformowała ona, że 491 osób z 1198 zakażonych w Norwegii odwiedziło w ostatnim czasie region Tyrolu. To nie był pierwszy sygnał, że sytuacja w Ischgl jest zła i niebezpieczna nawet dla całej Europy. Kochający narty Norwegowie dociekali, skąd przyszedł do nich wirus. Widzieli wcześniejszy komunikat rządu w Islandii. Ten już 5 marca określił Ischgl jako "strefę wysokiego ryzyka", stawiając to małe miasteczko (tysiąc sześćset osób) właściwie na równi z Wuhan, Włochami czy Iranem. Komunikat wyszedł po tym, jak kolejni Islandczycy wracali do kraju z koronawirusem przywiezionym właśnie z Austrii. Już 1 marca z Reykjaviku do Tyrolu wysłano zresztą alarmujące pismo. Przekazano, że 15 pasażerów lecących samolotem Icelandair przylatującym dzień wcześniej z Monachium miało pozytywny wynik testu na koronawirusa. Czternastu zarażonych wracało z Ischgl. Tyrolskie władze ds. zdrowia odrzuciły obawy Reykjaviku, sugerując trop niemiecki. Tydzień później nie mogły już udawać, że problem ich nie dotyczy.

Zobacz wideo Kucharski o pakiecie pomocowym PZPN: To był ostrożny krok

7 marca otrzymały bowiem pozytywny wynik testu 36-letniego Niemca, który jako barman pracował w jednym z popularnych barów apres-ski w Ischgl. Przez pub przewijały się dziennie setki turystów z całego świata. Wieczorami były tam tłumy, człowiek przy człowieku i szereg rozrywek: tańce, karaoke i piwny ping-pong. Zabawa polegająca na wrzucaniu ustami piłeczki do kolejnych szklanek z piwem. Jeśli ktoś chciałby stworzyć obraz idealnych warunków do rozprzestrzeniania się infekcji, to powinien wieczorem pojechać do Inchgl ilub podobnych miast.

Brutalna riposta natury

Tym dziwniejszy był komunikat władz Tyrolu. Te, starając się łagodzić sytuację, oznajmiły, że zainfekowanie przez zarażonego pracownika gości baru "było z medycznego punktu widzenia mało prawdopodobne". Riposta natury na ten przekaz była jednak brutalna. 8 marca okazało się, że 15 z 22 osób bliskiego otoczenia Niemca też ma koronawirusa. Kolejnych komentarzy od tyrolskich władz już nie było. Była natomiast bierność. Knajpa, w której pracował zakażony Niemiec, normalnie funkcjonowała 7, 8 i 9 marca. Decyzję o jej zamknięciu wydano dopiero 10 marca. Wtedy też zamykano inne bary. Wyciągi i hotele funkcjonowały jednak normalnie. Austriacki "Der Standard" poinformował, że członek Europejskiej Partii Ludowej (OVP) Franz Horl, prywatnie hotelarz i lobbysta przemysłu narciarskiego, sugerował w parlamencie, by niektóre ośrodki pozostały otwarte jeszcze przez tydzień. Gazeta upubliczniła też SMS-y, jakie Horl wysyłał wtedy do szefa baru Kitzloch w Ischl (tego, w którym był zakażony pracownik). Wynika z nich, że Horl musiał zdawać sobie sprawę ze skali problemu już wcześniej, dlatego sam prosił znajomego szefa o zamknięcie knajpy, by kłopot nie przybrał wielkich rozmiarów. 13 marca ogłoszono kwarantannę dla doliny Paznautal, czyli m.in. St. Anton i Ischg. Tyle że kolejki linowe nadal ciągnęły narciarzy w góry.

Metoda stosowania półśrodków trwała jednak dalej. 16 marca w popularnym, austriackim, telewizyjnym programie doradca do spraw zdrowia Bernhard Tilg zapewniał, że "władze zrobiły wszystko by przerwać łańcuch zakażeń", choć na sporą część pytań prowadzącego odpowiedział wymijająco lub wcale.

Władze wiedziały, ale ignorowały?

W niemieckich mediach krytykę wylewał dziennikarz kanału n-TV, który wraz z piątką znajomych udał się do Ischg 5 marca. Grupa uciekła stamtąd 3 dni później, ale wszyscy byli już zarażeni. "Skandal polega na tym, że na tydzień przed naszym przyjazdem władze wiedziały, że na miejscu mogły wystąpić infekcje, ale zignorowały wszystkie sygnały" - komentował. 18 marca Gunther Platter, starosta krajowy Tyrolu podjął decyzję, o całkowitym wyłączeniu regionu i domowej kwarantannie dla mieszkańców Ischg.

W mediach nie tylko w Austrii zaczęło się badanie sprawy i trwała krytyka tamtejszych władz. Zarzucano, że tyrolscy urzędnicy długo unikali zdecydowanych działań, obawiając się negatywnego wpływu epidemii na lokalne firmy. Gospodarka całego regionu zależy bowiem od turystyki. "Chciwość wzięła górę nad odpowiedzialnością za zdrowie mieszkańców i gości” - komentował "Der Standard".

Zresztą, żal do lokalnych władz mogli mieć nie tylko Skandynawowie, Niemcy czy Islandczycy, ale też sami Austriacy. Gdy przyjrzeli się epidemii w swoim kraju okazało się, że jedna czwarta krajowych przypadków koronawirusa ma początek w Tyrolu, regionie liczącym mniej niż 10 procent populacji kraju. W małym Iscghl było kilka razy więcej zarażonych niż w dwumilionowym Wiedniu.

"W Tyrolu to nie polityka kontroluje turystykę, ale turystyka politykę"

Rząd w Austrii sprawie koronawirusa zadziałał już bardziej zdecydowanie. W ubiegłym tygodniu zamknął praktycznie całe życie publiczne i zabronił ludziom opuszczania domów z kilkoma wyjątkami.

Prokuratura w sprawie tego, co działo się w Tyrolu, rozpoczęła jednak śledztwo. Niemiecki kanał ZDF ostatnio doniósł, że rzeczywistość w Ischgl była jeszcze gorsza od tej, którą znamy. Według informacji telewizji w jednej z restauracji przypadek pracownika, który był poważnie chory i miał wszelkie objawy koronawirusa, był znany już pod koniec lutego. Nie zgłoszono tego jednak odpowiednim organom zdrowia, a wręcz próbowano tę informację ukrywać. "Daily Mail" podejrzewa, że chorobę z regionu tyrolskiego turyści wywozili już wcześniej. Opisuje zresztą przypadek jednego Brytyjczyka, który po zimowych wakacjach w Ischgl miał jej wszelkie symptomy i prawdopodobnie, to on mógł być nawet "pacjentem zero" w Anglii.

- W Tyrolu to nie polityka kontroluje turystykę, ale turystyka kontroluje politykę - podsumował austriacki analityk polityczny Peter Plaikner w rozmowie z "Die Welt".

Więcej o:
Copyright © Agora SA