Rafał Stec: Włosi wygrywają albo giną

Nikt dziś bezpodstawnie nie podejrzewa bocznego obrońcy Gianluki Zambrotty o romans z napastnikiem Lucą Tonim, co trzeba przypomnieć wszystkim, którzy sądzą, iż włoscy piłkarze biją się o tytuł mistrzów świata w okolicznościach ekstremalnych. W 1982 roku, podczas mundialu w Hiszpanii, boczny obrońca Antonio Cabrini i napastnik Paolo Rossi nie mieli tak dobrze. Wystarczyło, by powypinali na hotelowym balkonie gołe klaty, a bzdurna plotka, że są lubieżnymi, wymieniającymi się czułościami gejami, rozeszła się błyskawicznie.

To wtedy narodziła się futbolowa silenzio stampa, czyli cisza prasowa. Gracze "Squadra Azzurra" przestali rozmawiać z dziennikarzami oskarżającymi ich jeszcze o zażywanie narkotyków i parę innych niedorzeczności.

Obecni dziś na mundialu piłkarze Juventusu, a także trenerzy i działacze zastosowali niedawno wobec prasy identyczne sankcje. A mieli o czym milczeć. Gianluigi Buffon zeznawał w prokuraturze, bo zarzucano mu, że ponoć obstawiał u bukmacherów wyniki swojej drużyny. Trener Marcello Lippi musiał przysięgać, że nie powoływał do reprezentacji piłkarzy zleconych przez agencję pośredniczącą w transferach, w której pracują obaj jego synowie. Największym osobistościom włoskiej piłki grozi odsiadka za korupcję, największym klubom - degradacja do niższych lig, a całe calcio zaczęło uchodzić za gigantyczną ściemę. Ściemę reżyserowaną przez futbolową mafię, w której wygrywa się nie na boisku, lecz dzięki łapówkom, szantażowi, wymuszeniom, porwaniom i darmowym przeszczepom włosów (co, jak wynika z podsłuchów, oferował pewnemu sędziemu pewien wdzięczny działacz).

Przywołuję ten katalog występków właśnie dziś, kiedy Włosi szykują się na półfinał z Niemcami, bo na dobrą sprawę nawet w samych Włoszech muszą te perypetie wywoływać skojarzenia przyjemne. Wróćmy jeszcze raz do roku 1982: kilkanaście miesięcy przed mundialem wybucha wielki skandal, tzw. afera Totonero, czyli Czarny Totek; Milan ląduje w Serie B; ponad 30 piłkarzy i sędziów zostaje skazanych za branie łapówek, wśród nich wspomniany Paolo Rossi, cudowne dziecko calcio i jedna z najhojniej opłacanych wówczas gwiazd futbolu.

Kiepska pogoda na mistrzostwa świata? Włosi sięgają po złoto, a królem strzelców zostaje Rossi, który na boisko wrócił ledwie miesiąc przed turniejem, i to tylko dzięki temu, że złagodzono mu karę z trzech do dwóch lat dyskwalifikacji.

Italia ma do tych wspomnień stosunek ambiwalentny. Przyznaje się do nich trochę wstydliwie, a zarazem z trudem skrywaną nadzieją, bo piłka nożna przesądami stoi, zwłaszcza podczas MŚ 2006 obfitujących we wszystkie najbardziej znane z historii motywy - po medale prą najbardziej utytułowane reprezentacje europejskie (właśnie Włochy i Niemcy), zgodnie z tradycją turniejów rozgrywanych na Starym Kontynencie odpadła już Brazylia (wcześniej tylko raz zdobyła tutaj tytuł), Anglicy jak zwykle nie umieli strzelać rzutów karnych i już ich nie ma.

Wielbiciele calcio wiedzą też, że ich piłkarze uwielbiają grać pod presją, poczucie zagrożenia ich jednoczy, lubią być oblegani (catenaccio!), a w sytuacjach ekstremalnych czują się jak Janas w przywronieckim lesie albo Listkiewicz na raucie. To właśnie teraz, kiedy spadają na nich same nieszczęścia, mówią o fantastycznej atmosferze i zwartości grupy, ponoć wzmacnianej przez każde niepowodzenie. Przecież gdyby po aferze wszech czasów przyszła jeszcze klęska na MŚ, włoski futbol wyrżnąłby o dno.

A my wiemy jeszcze coś: od roli czarnych charakterów piłki nożnej calcio nie ucieknie chyba nigdy, bo jeśli są fabuły z boisk nieusuwalne, to właśnie losy zawsze osiągającego cel włoskiego cwaniaka o wdzięku Kuby Rozpruwacza są najbliższe nieśmiertelności. On przecież zwykł sukces odnosić zwłaszcza wtedy, gdy najmniej nań zasługuje, gdy obwieszanie go medalami narusza elementarne poczucie przyzwoitości. Nawet pierwsze mistrzostwo świata - w roku 1934 roku - Włosi zdobyli z silnym wsparciem skandalu, bo arbitrom właściwe decyzje perswadował niejaki Benito Mussolini, a jeśli hiszpański bramkarz Ricardo Zamora bezczelnie bronił wszystkie strzały, to trzeba było połamać mu nogi.

Jak mówią Włosi, którym w Niemczech reporterzy zadawali mnóstwo niewygodnych pytań, nie jest łatwo być fanem calcio. Czasem nęka cię obawa, że wielki triumf złagodzi wyroki za futbolową korupcję, czasem trochę wstyd, czasem sumienie podkłuwa moralny niepokój, a czasem trzeba wytrwać pod presją, czyli znieść to, co tak lubią znosić piłkarze "Squadra Azzurra". Presja i tak przecież nieco zelżała. Przed finałem mistrzostw świata w 1938 roku trener Vittorio Pozzo otrzymał od swego duce telegram: "Wygraj albo umrzesz". Wygrał.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.