Lech Poznań - Arka Gdynia 0:0. Prawie 40 tysięcy widzów nie doczekało się radości

Bez mała 40 tysięcy spragnionych dobrze grającego Lecha Poznań kibiców przyszło na mecz z Arką Gdynia. Fenomen! I takiej widowni Kolejorz zafundował najsłabszy mecz pod wodzą trenera Nenada Bjelicy oraz bezbramkowy remis

Biada temu, kto wyszedł z domu zbyt późno, bez odpowiedniego zapasu i nie był jednym z 18 tysięcy dzieci, których na mecz Lecha Poznań dowoził niekończący się sznur autokarów. Biada, bo takie mecze jak ten to rzadka ostatnio okazja, by przetestować najtrudniejszą logistykę związaną ze stadionem przy Bułgarskiej - taką przy komplecie widzów.

Kierowcy pokornie stali na skrzyżowaniach, wpatrując się z zafascynowaniem nie tyle w kierujących ruchem policjantów, co w te pochody dzieci i kibiców sunące na mecz. Był to widok nawet w Poznaniu niecodziennie spotykany. Piesi szli, szli i szli w przemarszu, by zapełnić ponad 40-tsyięczne trybuny poznańskiego obiektu.

Na 45 minut przed początkiem meczu Lech poinformował, że w kasach zostało ostatnie 500 biletów. A na placykach przed stadionem gromadziły się coraz większe tłumy. 40 tysięcy ludzi sunących w stronę stadionu było widokiem bardzo budującym - nadawało bowiem piłce nożnej sens.

Co się właściwie wydarzyło w Poznaniu w tę niedzielę?

Historia tego zwyczajnego, ligowego meczu z Arką Gdynia, który nie miał przecież teoretycznie prawa zgromadzić na trybunach takich tłumów, pokazuje nie tylko jak wielu jest ludzi z Lechem Poznań w sercu i jak wielki stanowią oni potencjał. Pokazuje także, jak łatwo można w Poznaniu doprowadzić do tego, by Lech był fenomenem i ekscytacją, a nie tylko powodem do zmartwień i narzekania. Kilka dobrych meczów pod wodzą nowego trenera Nenada Bjelicy rozpaliły w wygłodniałych dobrej piłki ludziach ogień. Oni po prostu chcieli Lecha, którego ogląda się z przyjemnością. Tak jak teraz.

Na Arkę Gdynia zespół Lecha ustawił się w nieco podobnie jak w pierwszym ligowym meczu Nenada Bjelicy z Pogonią Szczecin. Jedynym defensywnym pomocnikiem był Abdul Aziz Tetteh, na skrzydłach tym razem zagrali Darko Jevtić i Szymon Pawłowski, a Radosław Majewski i Maciej Gajos atakowali środkiem, za Marcinem Robakiem. Wyglądało to zatem obiecująco, ale w meczu z Arką asy atutowe Kolejorza nie dawały mu tyle, ile w poprzednich pojedynkach. Podania Darko Jevticia nie znajdowały odbiorców, a piłka po jego chytrym strzale z rzutu wolnego w krótki róg minęła bramkę. Szymon Pawłowski, kilkakrotnie zatrzymany przez gdynian, robił więcej zamieszania. To po jego strzale w 23. minucie piłka trafiła w poprzeczkę.

Lech był przy piłce niemal cały czas. Szył, tkał swoje akcje, przeplatał je podaniami wzdłuż, wszerz, od nogi do nogi. Arka jednak uważnie się broniła i do większego zagrożenia pod swoją bramką nie dopuściła, może poza dobrą pozycję Marcina Robaka, w której spudłował on z bliskiej odległości.

Natomiast Arka pod koniec pierwszej połowy była bliska strzelenia gola po akcji Marcina Warcholaka z Pawłem Abbottem. Mniej jej wówczas zabrakło niż Lechowi we wszystkich poprzedzających tę sytuację akcjach.

Przy tak niespotykanej widowni, w tak podniosłej i nadzwyczajnej atmosferze Lech Poznań nie mógł zrobić tego, co udawało mu się ostatnio - strzelić w miarę szybko gola. To nie był już ten impet, z jakim Kolejorz pokazał się widowni w meczach z Pogonią Szczecin, Ruchem Chorzów czy nawet w przegranym pojedynku z Lechią Gdańsk. A mecz obserwowało 39 539 widzów, z czego 18 393 dzieci w ramach "Kibicuj z klasą". To był gigantyczny kapitał na przyszłość. Trzeba go było tylko wykorzystać, nakłonić do tego, by pozostał z Lechem.

39 539 osób - tylko siedem miast w Wielkopolsce miało więcej mieszkańców. Stadion Lecha stał się miastem ósmym, pokazującym że nic w Poznaniu nie budzi takiego zainteresowania jak Lech.

Lech dobrze grający i skuteczny. Ten z meczu z Arką już skuteczny nie był. Po przerwie lechici mieli jeszcze większe problemy z dochodzeniem do sytuacji bramkowych. Okopana, broniąca się kurczliwie drużyna z Gdyni była nie do przejścia niczym zasieki.

Na ostatni kwadrans do gry wszedł Dawid Kownacki, który zmienił Marcina Robaka. Po nieudanym występie przeciwko Ruchowi Chorzów dostał kolejną szansę. To jednak nie on, ale Maciej Makuszewski był o krok od strzelenia gola w końcówce meczu. Reszta piłkarzy Lecha wyglądała pod bramka tak, jakby pomyliły im się kombinacje klawiszy. Ostatecznie pozostał jednak ctrl+alt+delete. Gol nie padł. Prawie 40 tysięcy ludzi nie zobaczyło tego, po co przyszło - ani bramek, ani wystrzałowej gry.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.