Prezes Dolnośląskiego Związku Lekkiej Atletyki: Na igrzyskach w Rio de Janeiro Polacy zawiedli

Teraz Paweł Fajdek jest załamany, ale jestem przekonany, że wkrótce zaświeci dla niego słońce - mówi Zygmunt Worsa, prezes Dolnośląskiego Związku Lekkiej Atletyki

Dariusz Łuciów: 11 medali wywalczonych przez Polaków w Rio de Janeiro to dobry wynik?

Zygmunt Worsa: Najlepszy od 16 lat, ale uważam, że to cienizna. W kilku konkurencjach straciliśmy niepowtarzalne szanse medalowe. Pogubiliśmy kilka medali, m.in. Kamila Lićwinko, która w skoku wzwyż była dopiero dziewiąta, Konrad Bukowiecki w pchnięciu kulą nie został nawet sklasyfikowany, niewiele zabrakło Joannie Jóźwik w biegu na 800 m, która przybiegła piąta. Zawiódł także Adam Kszczot na 800 m. Życiową szansę zmarnowała Marina Andrejczuk, której do podium w rzucie oszczepem zabrakło tylko 2 cm. Blisko medali byli także nasi siatkarze i piłkarze ręczni. Niestety, nie udało się, taki jest sport. Oczywiście nie chcę narzekać i wyjść na pesymistę, ale proszę zobaczyć, na którym miejscu w klasyfikacji byli Węgrzy, którzy zdobyli osiem złotych medali, czy Chorwaci. To kraje, do których spokojnie powinniśmy się równać.

Brak medalu Pawła Fajdka też jest ogromnym rozczarowaniem. To tak jakby bez medalu z igrzysk wrócił Michael Phelps czy Usain Bolt.

- Sport uczy pokory. To, czy rzuci się 72 czy 71 m, to nie ma znaczenia, bo to niewiele zmienia. Był kiedyś taki australijski biegacz Ron Clark, jeden z najlepszych długodystansowców w historii. W 1964 roku na igrzyskach w Tokio zdobył brązowy medal. Rok później 12 razy pobił rekord świata na 10 km, ale na olimpiadzie już nigdy nic nie osiągnął. To pokazuje jedno - igrzyska olimpijskie to impreza, która ma to do siebie, że trzeba w niej przejść samego siebie i nie tylko od strony fizycznej, ale także psychicznej. Trzeba być odpornym.

W Rio Fajdek przegrał z samym sobą?

- Na pewno nie zgubiła go pewność siebie, bo i takie głosy słyszałem. Pewność siebie w sporcie jest akurat wskazana. Presja była duża. Rozmawiałem z Pawłem kilka godzin po tych nieszczęsnych eliminacjach. Tłumaczył, że kiedy wyszedł na stadion, przestał czuć cokolwiek - zabrakło bodźca w mięśniach, siły i szybkości. Igrzyska mają swoją specyfikę. To impreza, w której bardzo długo czeka się na start. Tendencja jest taka, że zawodnicy niechętnie opuszczają wioskę olimpijską. Wtedy może wkraść się znudzenie, a siedzenie w jednym miejscu może sportowca "zabić". Na pewno żadnym wytłumaczeniem nie jest pogoda i pora rozgrywania eliminacji, bo dla wszystkich zawodników warunki na stadionie były takie same. Uważam, że na miejscu zabrakło osoby, która wybudziłaby Pawła z tego letargu, i to wcale nie musi być trener. Takiej osoby jak Jola Kumor, która zna go przecież doskonale.

Fajdek nie wyciągnął wniosków z Londynu?

- W Londynie zadecydowały błędy techniczne. Pierwszy rzut Paweł posłał w siatkę. W tym czasie Angielka w siedmioboju skoczyła wzwyż wysoko i na stadionie podniósł się aplauz, co rozproszyło Pawła. Drugi rzut był poza strefę, a w trzecim nadepnął na obręcz.

Po eliminacjach Fajdek nagrał film dla kibiców, w którym szlochając, przepraszał kibiców za swój występ i prosił ich o wsparcie.

- Paweł pokazał olbrzymią klasę. Trzeba mieć jaja, żeby w takim momencie pokazać łzy. Oczywiście teraz Paweł jest załamany, ale jestem przekonany, że wkrótce dla niego zza chmur wyjdzie słońce. Powiedziałem mu zresztą, że kiedy 5 września przyjedzie na wręczenie stypendiów do powiatu do Świdnicy, gdzie chodził do Technikum Budowlanego, to tylko z podniesioną głową. Rio to był wypadek przy pracy, który będzie mógł naprawić już za cztery lata w Tokio.

Pojawił się pomysł, by Fajdek wrócił do Żarowa i tam trenował.

- Klub Zielony Dąb, który założyłem w 1996 roku, istnieje do dziś, ale nie prowadzi obecnie żadnego szkolenia. To może się jednak zmienić, bo w Żarowie powstała piękna pełnowymiarowa rzutnia, jest ładna hala, w której można trenować zimą, a pod koniec sierpnia otwarty zostanie basen z kompleksem saun i siłownią. Jest więc gdzie trenować. Decyzja należy do Pawła i do Joli Kumor, jeśli się zdecydują na taki ruch, to wtedy będziemy działać. Paweł odszedł do Agrosu Zamość, bo nie mieliśmy wówczas dla niego 1000 zł stypendium i 500 zł dla trenera. Teraz nie powinno być to problemem. Chcielibyśmy, żeby Paweł nie tylko u nas trenował, ale żeby przy nim rozwijało się pięciu-sześciu chłopaków, którym by służył pomocą.

W Rio nie zawiódł Piotr Małachowski, który zdobył srebro.

- Piotrek pokazał się z bardzo dobrej strony. Uzyskał przyzwoity wynik, wydawało się, że będzie upragnione złoto, ale znów sprzed nosa medal sprzątnął mu Harting, jednak tym razem nie Robert, a jego młodszy brat Christoph. Ogromny pech, ale przecież każdy medal wywalczony na olimpiadzie, bez względu na kolor, jest ogromnym sukcesem.

Małachowski żartował, że "każdy musi mieć swojego Hartinga".

- Przypomina mi się historia z igrzysk olimpijskich z 1956 roku w Melbourne i finał konkursu w rzucie oszczepem. Polak Janusz Sidło prowadził tam do ostatniej kolejki, ustanawiając po drodze nowy rekord olimpijski. W ostatniej serii rzutów Sidło pożyczył oszczep Norwegowi Egilowi Danielsenowi, który sprzętem Polaka uzyskał wynik ponad pięć metrów dłuższy, odbierając naszemu reprezentantowi złoty medal i ustanawiając nowy rekord świata. Sport naprawdę bywa przewrotny. Pamiętam, że później w szkole na języku polskim czytaliśmy opowiadanie na ten temat napisane piórem Bohdana Tomaszewskiego.

Małachowski zapowiedział, że wystartuje w Tokio. Będzie miał wtedy 36 lat. To nie będzie przeszkodzą, by włączyć się do walki o złoto?

- Fizjologia w ostatnich latach przesunęła się ogromnie, jeśli chodzi o uprawianie sportu wyczynowego, i nie chodzi tutaj tylko o lekkoatletykę. Posłużę się przykładem piłki nożnej - jeszcze kilkanaście lat temu piłkarz po trzydziestce to był wrak i był już u schyłku kariery, a teraz zawodnicy grubo po trzydziestce dopiero debiutują w reprezentacjach. Mało tego, mając na karku 38-40 lat, jak chociażby Buffon czy Totti, wciąż potrafią grać na wysokim poziomie. Byle tylko Piotrowi zdrowie dopisało, bo to, że można zdobywać olimpijskie medale, mając ok. 40 lat, udowodnili już w rzucie dyskiem Estończyk Kanter i Litwin Alekna. Techniki do tego czasu Piotrek na pewno nie zgubi.

Mimo wpadki Fajdka Polska jest potęgą w rzutach. Z czego to wynika?

- To zasługa przede wszystkim ludzi, którzy tym się zajmują, trenerów pasjonatów, którzy poświęcają temu całe swoje życie i wynajdują te talenty. Taka Jola Kumor poświęciła Pawłowi Fajdkowi dziesięć lat swojego życia, będąc nie tylko jego trenerem. Przez ten czas była dla niego jak mama, była jego przyjacielem. Lekkoatletyka opiera się na pasjonatach, a piłka nożna na pieniądzach.

Minister sportu zapowiedział po Rio zmiany. Chce, byśmy wyspecjalizowali się w dyscyplinach, w których mamy szanse na medal. Te dyscypliny byłyby wspierane z pieniędzy spółek skarbu państwa. Pana zdaniem to dobry pomysł?

- Zły. Uważam, że lekkoatletyka w Polsce jest dobrze finansowana. To, co można poprawić, to szkolenie najmłodszych od podstaw, zapewnić im pieniądze na obozy. W latach 90. program szkolenia dla uczniowskich klubów sportowych napisał Stanisław Paszczyk i dobrze to funkcjonowało. Powinniśmy do tego wrócić.

Jak oceni pan występy pozostałych Dolnoślązaków: sztafety czterystumetrowców, Rafała Omelki i Roberta Sobery?

- Sztafeta zajęła siódme miejsce, a mogło być dużo lepiej. Jeżeli w drużynie nie ma się dwóch zawodników biegających w granicach 45 sekund, to o walce o medale można tylko pomarzyć. Kiedyś mieliśmy Tomasza Czubaka i Roberta Maćkowiaka. Jeśli chodzi o Soberę, to jestem przekonany, że najlepsze skoki w karierze dopiero przed nim. To bardzo pracowity chłopak, ale żeby liczyć się walce o podium na igrzyskach, trzeba skakać regularnie 5,75 m, a wysokość 5,60, która dała mu na mistrzostwach Europy w Amsterdamie złoto, w Rio wystarczyła tylko do zajęcia 13. miejsca.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.