To był pierwszy mecz u siebie Wisły z nowym właścicielem. Jakub Meresiński na trybunach jednak się nie pojawił. Wszystko było niby tak samo, ale jednak inaczej. Akredytację odbiera się w tym samym miejscu, konferencja po meczu też była tam, gdzie zawsze, ale czegoś jednak brakowało. Pierwsze, co rzuciło się w oczy, to koszulki piłkarzy bez logo Tele-Foniki, które przez lata (z przerwami m.in. na Erę, Tyskie czy bet-at-home) było znakiem firmowym Bogusława Cupiała. Tym razem przód koszulki świecił pustką.
Może to wina wakacji, ale na trybunie prasowej zasiadło mniej dziennikarzy niż zwykle. A do tego nie było blondwłosej, zwykle uśmiechniętej steward z nr 001 na zielonej kamizelce. W przerwie nie trzeba było stać w długiej kolejce po kawę czy herbatę. Spiker też był nowy.
Kibic Wisły, który z jakichś przyczyn przez półtora miesiąca nie przeglądał internetu i nie czytał gazet, mógł być zdziwiony, gdy przyszedł pod stadion przy Reymonta. Tam bez żadnych obaw o bezpieczeństwo przechadzali się kibice Ruchu Chorzów i Widzewa. To efekt zerwania przez fanów Wisły tzw. zgody ze Śląskiem Wrocław (datowanej od 1988 roku) i Lechią Gdańsk (z lat 70. XX wieku). Podczas meczu z Ruchem zamanifestowali nową przyjaźń z kibicami z Chorzowa. Jeszcze do niedawna sympatycy śpiewali "Wisła i Śląsk", a w niedzielę repertuar zmienił się na "Wisła i Ruch". Ciekawe ilu z nich pomyliło się i śpiewało pod nosem starą wersję. Nieco zmienił się też repertuar obrażania. Co prawda tradycyjnie obrzucano wyzwiskami Cracovię, ale nowością było "J....ć ŁKS", bo kibice tego klubu nienawidzą tych z Widzewa (ma zgodę z Ruchem).
Podobno wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Tak się mówi, więc Sebastian Steblecki, kiedy tylko podpisał kontrakt z Cracovią, też tak powtarzał na każdym kroku. W końcu wracał do klubu, w którym się wychował i gdzie znał każdy kąt. Kiedy grał tu przed laty, wydawało się, że przed nim duża kariera. Być może jeszcze wtedy nie rzucał na kolana, ale było widać, że w przyszłości może namieszać. Zbigniew Boniek, prezes PZPN-u, powtarzał, że "ten chłopak ma potencjał".
Ale kto myślał, że to będzie wielki powrót, bardzo się przeliczył. Za nami pięć kolejek, czyli do rozegrania było 450 minut, a Steblecki biegał po boiskach ekstraklasy przez 13 minut. Nawet w meczu Pucharu Polski, kiedy szansę często dostają rezerwowi, wszedł na boisko dopiero w końcówce. To dowód, że 24-letni pomocnik nie jest nawet blisko pierwszego składu i na razie potencjał jest jakby uśpiony. Oby go wybudził.
Piłkarskie powiedzonka bywają naiwne, ale to chyba ma sens. Trenerzy często powtarzają, że "drużynę buduje się od tyłu". Innymi słowy: jeśli w obronie jest słabo, to dobry atak może do wygrywania nie wystarczyć. A mecz z Lechem pokazał, że Cracovii brakuje kogoś, kto defensywę trzymałby w ryzach.
Wzmocnienie obrony miało być jednym z celów transferowych, ale w kadrze nie ma nikogo, o kim śmiało można by było powiedzieć: stoper z prawdziwego zdarzenia. Hubert Wołąkiewicz miewa przyzwoite występy, ale tym razem w drugiej połowie zachował się tak nieodpowiedzialnie, jakby był trampkarzem. Minęło więc dopiero pięć kolejek, a każdemu z trzech środkowych obrońców (jeszcze Piotr Polczak i Robert Litauszki) przytrafił się co najmniej jeden błąd na tym poziomie niewybaczalny.
źródło: Okazje.info