Ekstraklasa dla masochistów [WYWIAD Z ORESTEM LENCZYKIEM]

- Nie piję piwa, bo nie lubię. Ale wcale nie uważam, że wypicie butelki jest dla piłkarza grzechem. Wiem natomiast doskonale, że nieraz na jednym piwie się nie kończyło - Rozmowa z Orestem Lenczykiem, byłym trenerem m.in. Cracovii i Wisły

Damian Gołąb: Która drużyna ekstraklasy grała najpiękniej?

Orest Lenczyk: Nie można wskazać jednej i nie docenić innych. W każdym meczu są piękne fragmenty. Do takiej gry potrzeba jednak odpowiednich wykonawców. Do filmu czy w teatrze najczęściej zatrudnia się wybitnych aktorów. Gdyby w ten sposób spojrzeć na piłkę, to w ekstraklasie jest ich niewielu.

Dzięki mediom możemy oglądać najlepsze drużyny Europy i świata. I tam widać artystów. A u nas nawet jeśli sprowadza się piłkarza za duże pieniądze, to raczej kogoś, kto nie mieści się w składzie przeciętnych drużyn za granicą.

W dzisiejszej piłce, gdzie coraz większą rolę odgrywa przygotowanie fizyczne, jest miejsce dla artystów?

- Jest, bo oni też są pod tym względem przygotowani. Inaczej szybko przegraliby z tymi, którym brakuje techniki, a "podpierają się" tylko przygotowaniem fizycznym. Widać, że artyści nie odbijają się od rywali, a mają ogromną przewagę techniki, dryblingu, szybkości. To ich odróżnia od rzemieślników. Za granicą, choćby w Anglii, są tacy artyści. Tam każda drużyna niesiona dopingiem potrafi rozegrać wspaniały mecz. Nie ma spekulacji: strzelamy jedną bramkę i czekamy na ostatni gwizdek. Teraz gra się do końca, nawet wynik 0:2 nie przesądza o porażce.

W Polsce też widać taką zmianę?

- Tak. Nie wiem, czy nie stało się tak dzięki reformie ekstraklasy. Teraz kibice mają więcej dla siebie. Przeklinają to tylko drużyny, które nie zakwalifikowały się do pierwszej ósemki i muszą walczyć o utrzymanie.

Podoba się panu ten system?

- Jako kibicowi tak. Kiedy dwa lata temu dotyczyło mnie to jako trenera Zagłębia Lubin, to przeklinałem podział. Ale jako kibic widzę, że to ma sens.

Wracając do artystów - mówił pan, że są coraz lepiej przygotowani fizycznie. Pan dużo pracował z piłkarzami nad ich sprawnością. Gdyby postawić obok siebie dzisiejszego zawodnika ekstraklasy i gracza sprzed 30 lat, to właśnie to najbardziej by ich różniło?

- Wychodziłem z założenia, że piłkarz robi na boisku nieprawdopodobne rzeczy: przewroty, wyskoki, upadki. Musi być więc usprawniony pod każdym względem. Przygotowywałem się w tym kierunku w wojsku, w komandosach, więc wiem, o czym mówię. Udawało mi się przekonać piłkarzy do takiej pracy i mam satysfakcję, że niektórzy nawet teraz dzwonią i dziękują. Przyznają mi rację, choć na początku wyzywali od nauczyciela wuefu. Nigdy się tego nie wstydziłem, bo byłem i jestem nauczycielem wuefu ze specjalizacją piłki nożnej. Chociaż taki Patrik Mraz, którego trenowałem w Śląsku Wrocław, powiedział, że z treningów Lenczyka zapamiętał tylko skoki przez kozła. Jeżeli poznał mnie tylko z tej strony, to bardzo mi przykro.

Którzy piłkarze byli więc sprawniejsi - ci sprzed 30 lat czy obecni?

- Mimo wszystko uważam, że obecni. 20-30 lat temu za dużo było w klubach kopaczy. Taki dobrze kopał piłkę, ale gorzej było z jego sprawnością, dbaniem o kondycję. Byli tacy, którzy zwracali na to uwagę, ale i tacy, dla których ważniejsze było piwo po meczu.

Teraz piłkarze mają większą świadomość tego, co powinni robić?

- Nie piję piwa, bo nie lubię. Ale wcale nie uważam, że wypicie butelki jest dla piłkarza grzechem. Wiem doskonale, że nieraz na jednym piwie się nie kończyło. Starsi zawodnicy wciąż są wierni tej tradycji. Kiedyś w czasie jazdy autobusem przychodzi do mnie piłkarz i pyta: panie trenerze, możemy zatrzymać autobus na stacji benzynowej i kupić sobie piwo? Odpowiadam: policz, ilu jest chłopaków i kup tyle piw. Potem się okazało, że wziął cztery razy tyle. I jak traktować to inaczej niż jak brak szacunku? Ale proszę nie pytać, gdzie to było.

Ale to było po meczu czy przed?

- To nie ma znaczenia. Jeżeli piłkarz pije przed meczem, to mogę go nazwać tylko pewnym określeniem z psychologii: idiota.

Mieszka pan w Krakowie. Gdzie w hierarchii piękna gry są Wisła i Cracovia? Nawiązują w jakiś sposób do "krakowskiej piłki"?

- Niech mi pan podpowie: ilu dzisiaj krakusów gra w pierwszej drużynie?

Tylko kilku.

- W takim razie przepraszam, ale pańskie pytanie jest niedorzeczne. Jako młody chłopak wiedziałem, że istnieje tzw. krakowska piłka, polegająca na setkach króciutkich podań, utrzymaniu się przy piłce i dryblingu. Przetrwała do momentu, w którym zastąpił ją futbol totalny, czyli do czasów reprezentacji trenera Górskiego. A teraz w drużynach jest pięciu czy siedmiu piłkarzy z zagranicy, którzy w dodatku grali w różnych ligach, więc trudno mówić o krakowskiej piłce.

Niektórzy np. Wisłę trenera Kazimierza Moskala uważali za zespół, który grał w ten sposób.

- On nie jest aż taki stary, by pamiętać krakowską piłkę. A to, że tak się mówiło, wynikało z umiejętności technicznych piłkarzy, które wyróżniały się na tle naszej ligi.

Czyli krakowska piłka to od kilkudziesięciu lat tylko porzekadło?

- Niektórzy to określenie odnoszą nawet do czasów międzywojennych. Dziś w ekstraklasie często wymienia się dwa podania, trzecie jest do bramkarza, a ten wali do przodu. I kończy się stratą. Tak się czasem zastanawiam: piłkarze wolą biegać za piłką i ją odbierać niż rozgrywać? To są masochiści: wolą być poniewierani, często nawet wyśmiewani. Przecież kibice przeciwników potrafią wyliczać: ole, ole, ole... A piłkarze patrzą jak w tenisie: piłka w prawo, piłka w lewo. Czasem z tego pada bramka, więc może ktoś pomyśli, że tak trzeba?

Ekstraklasa zmierza w kierunku ligi dla masochistów?

- Pewnie tak. Widać to na tle rozgrywek w Hiszpanii czy Anglii. U nas ściąga się zawodników z Afryki, Brazylii czy Portugalii, ale można wśród nich znaleźć tylko kilku "bajtli": niewysokich, szybkich, z dobrym dryblingiem. Większość to wielkie chłopy, dwa metry to minimum. Dla nich to luksus, kiedy piłka fruwa. Jak taki nie trafi w piłkę, to trafi w rywala. Sam pamiętam, że jak miałem przeciwnika o głowę wyższego, to już przed meczem czułem do niego respekt.

W Cracovii i Wiśle są piłkarze, którzy wolą piłkę mieć, niż za nią biegać?

- Dobrze zapowiadał się Michał Chrapek, który teraz gra w Lechii Gdańsk. Cieszę się, że Mateusz Cetnarski stał się wiodącym piłkarzem w ekstraklasie, bo kiedyś ściągałem go do GKS Bełchatów. Długo musiałem czekać, aż eksploduje, i fajnie, że to się stało u mnie, w Krakowie.

Podobnym piłkarzem był Deniss Rakels. Trenowałem go w Zagłębiu Lubin. Wielu go nie doceniało, ale po dwóch treningach zauważyłem, że umie grać w piłkę. W Cracovii eksplodował formą. Gdyby nie jego bramki, nie byłoby tej drużyny w pucharach. Kto wie, czy gdyby został w klubie, Cracovia nie miałaby szansy powalczyć z Legią o mistrzostwo.

Zgadza się pan, że gra w Europie to dla trenera "pocałunek śmierci"?

- Dawno mówiłem, że to dla trenera koniec pracy. Z kilku powodów. Zasadniczy: po udanym sezonie wszyscy wyobrażają sobie, że będzie jeszcze lepiej. Drugi: nie docenia się przeciwników. Trzeci: presja mediów, dla których wygrana z zespołami z Azerbejdżanu czy Mołdawii jest pewna. A dziś w pucharach już nie ma słabych drużyn.

Cracovia ma szansę na coś więcej, czy jej przygoda z pucharami skończy się na jakiejś wyprawie do Kazachstanu?

- Trzeba wrócić do jesieni. Nie wiem, czy jest w stanie sprowadzić napastnika, który przypomniałby Rakelsa. Nie wiadomo też, czy zostaną najważniejsi gracze. Wszystko jest podporządkowane jednemu: gdy ktoś wydaje własne pieniądze na klub i piłkarzy, chce je później odzyskać.

Zanosi się na to, że pierwszym do odejścia będzie Bartosz Kapustka.

- Radziłbym mu trasę Roberta Lewandowskiego: najpierw przejście do bardzo dobrego klubu walczącego o mistrzostwo Polski, a dopiero potem za granicę. Ale pewnie znów główną rolę odegrają pieniądze. Menedżerowie mają w nosie, co będzie działo się z piłkarzem. Chcą na nim tylko zarobić.

Może odejście Kapustki da Cracovii pieniądze, by uzupełnić skład?

- Jeśli klub chce się pozbyć najlepszego piłkarza po to, by kupić następnego czy jeszcze dwóch albo pięciu, to nie wzmacnia składu, tylko robi przeciętną drużynę.

Lepiej mieć dwóch dobrych niż pięciu przeciętnych?

- Widać to po Legii, która kupiła Nemanję Nikolicia i Aleksandara Prijovicia, a oni zrobili mistrzostwo Polski. Kilka lat temu podobnie było z Danijelem Ljuboją, wcześniej ze Stanko Svitlicą.

Chciałbym jeszcze zapytać o Wisłę...

- Wie pan, ja nie lubię o niej rozmawiać. To, co tam się dzieje, nie za bardzo mnie interesuje. Przede wszystkim dlatego, że niewiele z tego rozumiem. Ta drużyna miała szansę rządzić w polskiej lidze, być poważnym konkurentem dla Legii, a skończyło się tak, że niedawno przez moment była w strefie spadkowej. Chociaż jeśli wzmocni skład, znów ma szanse na coś więcej.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.