Maciej Gostomski: To był początek mojej przygody z piłką. Miałem 15 lat, zaczynałem liceum, to trudny okres dla młodego chłopaka, który dopiero wychodzi z domu. W szkółce spotkałem się z profesjonalną piłką, codziennym treningiem pod okiem fachowca - trenera Andrzeja Dawidziuka, wiele się nauczyłem, zwłaszcza podejścia do życia. Poznałem Łukasza Fabiańskiego, Radosława Cierzniaka, Łukasza Załuskę czy Jakuba Szmatułę. Wtedy nie mieli takiej marki, jak teraz.
Ile dały Ci staże w Anglii?
- Miałem ich cztery. Pierwszy w Southampton nie był udany. Nie miałem wtedy dużych umiejętności. To był bardziej wyjazd, by poznać ludzi i Anglię. W City i Fulham już się pokazałem i trochę wyniosłem. W Fulham chcieli nawet, bym został na jeden sezon. Wraz z trenerem Dawidziukiem zadecydowaliśmy wrócić do Polski. Z perspektywy czasu była to słuszna decyzja, bo szkolenie bramkarzy w Polsce jest na świetnym poziomie. Mogłem też spokojnie skończyć szkołę.
- Przyszedłem do Warszawy, jak "Fabian" miał pewną pozycję. Była duża konkurencja i zostałem numerem 3. Parę razy udało mi się tylko złapać na ławkę. Zdobyłem mistrzostwo Polski, ale to był epizod.
- Bo mają bardzo dobrego fachowca - Wesa Foderinghama. Każdy mecz w lidze chcieliśmy wygrać, a w Pucharze Szkocji doszliśmy do finału. W półfinale pokonując odwiecznego rywala - Celtic. Nie było zatem szans się pokazać, bo wszystkie mecze były ważne.
Wiedziałem, że trafiając do Rangersów, nikt mi nie da pozycji numer jeden. Trzeba było na szansę dłużej poczekać lub liczyć na przypadek - kartki lub kontuzja. Wyjazd do Szkocji nie był do końca mądrą decyzją. Co innego mi mówiono, a rzeczywistość okazała się inna. Mogłem zostać w Polsce i grać lub iść do innego klubu zagranicznego.
- Duże doświadczenie. Tam jest zupełnie inny tryb szkolenia niż w Polsce. Zobaczyłem fajną bazę treningową, całą otoczkę, począwszy od śniadania i kończąc na analizie taktycznej. Nigdy nie zapomnę też fantastycznych kibiców Rangersów. Na drugą ligę przychodziło po 45 tysięcy widzów na każdy mecz. To są protestanci, ale nie miałem żadnych niemiłych sytuacji. Byli dla mnie mili.
- To było dawno temu. Byłem wtedy w Bytowi, mieszkałem na miejscu, miałem sporo wolnego czasu. Chciałem trochę dorobić, bo nie było kokosów. Przecież np. jak grałem w Odrze Wodzisław, to przez pół roku nie dostałem nawet złotówki...
- Korona już kilka lat gra w ekstraklasie i ma sprawdzoną markę. A w życiu nie jest tak, że zawsze dostaje się oferty od najlepszych polskich klubów. Chyba, że jest się kozakiem (śmiech). A jak się nim jest, to się jedzie za granicę. Ostatnie pół roku miałem stracone i cieszę się, że trafiłem do Kielc. Tym bardziej, że trudno jest odbudować swoją pozycję i wrócić do ekstraklasy.
- Z Arką trenowałem dwa miesiące, ale nie dostałem konkretnej propozycji. Pytali się również o mnie w Lechii Gdańsk i miałem trzy bardzo dobre oferty z pierwszej ligi. Mogłem zostać u siebie w domu lub iść na Śląsk. Najbardziej konkretna była jednak Korona. Miałem dwa dni na zastanowienie i szybko się zdecydowałem.
- Zgadza się (śmiech). Lubię czuć się numerem jeden, wiedzieć, że wygrałem rywalizację. Nie lubię zbyt dużej presji ze strony drugiego bramkarza, trenera czy kibiców, takiej, że każdy mecz to walka o swoje. Z drugiej strony grając w Lechu kilka razy siedziałem na ławce i nic złego nie robiłem, nie mówiłem głupot do dziennikarzy, nie żaliłem się, że chcę bronić za wszelką cenę. Najważniejsze jest dobro drużyny i na pewno nie będę się obrażał, jak usiądę na ławce. Profesjonalizm jest najważniejszy.
- Zbyszek to uznana marka, wiele lat grał w ekstraklasie i za granicą. To bardzo doświadczony zawodnik. Jestem przygotowany na konkurencję. Jak przychodziłem cztery lata temu do Poznania jako trzeci bramkarz, nikt nie dawał mi szansy gry. A po dwóch miesiącach byłem podstawowym bramkarzem. Zrobię wszystko, by grać w Koronie, odbudować się i pokazać, że potrafię bronić.
- Dobrze. Jestem zadowolony, dopiero się poznajemy, ale widzę, że jego warsztat jest duży.
- Podoba mi się jego podejście. Ma luz, dobrze asekuruje obrońców. Jemu też zdarzają się błędy, wystarczy przypomnieć mecz z Polską, gdzie źle wyszedł do dośrodkowania i padł gol. Taki zawód bramkarza. Można obronić wszystkie piłki, karnego, ale puścisz szmatę w końcówce i jesteś przegrany. Trzeba mieć chłodną głowę i ciężko pracować. Po moich błędach zawsze robiłem analizę i wyciągałem wnioski.
- Gra na przedpolu jest ciężkim elementem. Nie jest doceniana przez kibiców czy piłkarzy. Najlepiej stać w bramce i zwalić winę na obrońców, ale ja tak nie umiem. Miałem pecha, bo w ubiegłorocznym finale Pucharu Polski wyszedłem do dośrodkowania, Legia zdobyła gola i ludzie mówią, że Gostomski jest słaby na przedpolu. A moim zdaniem Marek Saganowski mnie faulował.
- Naprawdę dużo. Przede wszystkim pamiętam go ze świetnie wykonanych stałych fragmentów gry. Bardzo dobrze uderza bezpośrednio nad murem. W Poznaniu uratował nam w ten sposób kilka punktów. To jego ogromny atut. Jest uniwersalny, potrafi grać nawet na prawej obronie. Choć dla mnie to typowa dziesiątka.