Rafał Sonik. Dakar z pończochą na twarzy [WYWIAD]

- W tym roku jadę w Dakarze, by poprawić wynik - zaskakuje Rafał Sonik, zwycięzca tego rajdu w poprzednim sezonie

Andrzej Klemba: Co pan chce osiągnąć na Dakarze?

Rafał Sonik: Poprawić wynik.

Poprawić zwycięstwo?

- Da się, bo wynik nie składa się tylko z miejsca. W przypadku Dakaru trasa rok do roku jest nieporównywalna, więc chcę popełnić jak najmniej błędów. Jeżeli mogę przejechać 100 km zgodnie z regułami nawigacji w 80 minut, a po drodze zgubiłem się i straciłem trzy, cztery minuty, to właśnie tyle dzieli mnie od ideału. W Dakarze w 2014 roku zabrakło mi do niego trzy i pół godziny. Rok temu udało mi się zejść do półtorej godziny. A w tym roku jadę poprawić ten wynik. Czyli będę starał się zbliżyć do granicy ok. godziny sumy błędów.

Gdyby to się udało, ale nie byłoby wygranej, to byłby pan zadowolony?

- Tak. Dlatego że obok wyniku rajd zapisuje się w historii moich umiejętności, moich startów, zmagania się z samym sobą. Jeśli przy zejściu do godziny nie wygram, to na pewno za rok to zrobię. Tylko trzech zawodników w historii Dakaru - Stéphane Peterhansel, Marc Coma i Cyril Depres - jeździło w Dakarze na poziomie godziny sumy błędów. Tylko trzech!

Pan będzie zadowolony z godziny błędów, ale w Polsce kibice i komentatorzy będą bez litości, gdy zabraknie triumfu.

- Zawodowy sportowiec musi sobie zdawać sprawę z tego, że sukces jest zawsze jego trampoliną, ale i szubienicą. Mam do tego bardzo spokojne podejście. Historia moich startów w Dakarze pokazuje, że wdrapałem się na ten szczyt właśnie konsekwencją i długoterminowym myśleniem. Oczywiście każdego kolejnego roku chciałem go wygrać. Zajęło mi to siedem lat. Ta historia była najpiękniejsza, jaką mógłbym sobie wymarzyć. Byłem trzeci, piąty. Później miałem wypadek. To też w jakimś sensie piękno motosportu, ale po tej lekcji byłem czwarty, trzeci, drugi i w końcu pierwszy. Nawet jeśli nie wygram tego Dakaru, to wewnętrznie nie będę zawiedziony. Nie będę miał problemu, by stanąć twarzą w twarz przed dziennikarzami i kibicami. To będzie oznaczało, że podróż na szczyt zaczynam może nie od nowa, bo tego bym nie chciał, ale od jakiegoś pułapu. Każdy sportowiec, który był na topie, Adam Małysz, Kamil Stoch czy Justyna Kowalczyk, powie mniej więcej coś podobnego. Ci, którzy rozumieją sport, zdają sobie sprawę, że bycie ciągle na topie jest niemożliwe. Świadczyłoby o poziomie konkurencji niż o zawodniku.

Trasa jest trudniejsza niż w poprzednich latach?

- Doszedłem do wniosku, że zapominamy szczegóły, jak było na poprzednim Dakarze. Wygładza się nam to w pamięci. To jest tak jak w życiu. Jak mówimy o tym, co się dzieje, widzimy szczegóły dobre i złe. Ale jak wspominamy, co było rok, dwa, trzy czy pięć lat temu, to cechą człowieka jest, że było fajnie. Pamiętamy raczej te lepsze momenty. Kiedy więc mówimy o tym najbliższym Dakarze, to jest takie poczucie, że będzie trudniejszy. Największą chyba taką zauważalną różnicą jest właśnie to, że będziemy długo na dużych wysokościach.

Zobacz wideo

Ale nie pojedziecie tym razem przez wyschnięte słone jezioro Salar de Uyuni, które w tamtym roku było piekłem dla wielu uczestników.

- Ale za to pojedziemy dookoła. Jak uwielbiam ścigać się w terenie, to ta droga jest wymagająca, ale niedająca wielkiej radości. Dakar na tym też polega, by pokonać swoje wszelkie słabości. W tym taką, że nie zawsze jazda sprawia przyjemność. W ubiegłym roku to była zmora. Zaczął lać deszcz i jak dojeżdżałem do wyspy na 65. czy 66. kilometrze, to nagle spostrzegłem, że tylne koła ślizgają się po podłożu, a opór wody jest tak duży, że już w ogóle się nie posuwam. Musiałem się wycofać i szukać, gdzie jest płytko, by objechać.

Za to wyjedziecie na wysokość ponad 4500 m n.p.m...

- Organizm człowieka, który nie mieszka w górach, nie jest przyzwyczajony do takich wysokości. Powyżej 3500 m zaczyna odczuwać coraz mocniej każdy wysiłek. Ma na twarzy coś jak pończochę między percepcją a rzeczywistością. Rodzaj filtra, który nas oddziela od tego, co się dzieje. Im wyżej, tym jest mocniejszy. Nie bardzo kontrolujemy wszystko, co się dzieje, niby uczestniczymy w jakiejś akcji, ale to już nie jest pełna świadomość. Wszystko dochodzi z opóźnieniem, dzieje się w zwolnionym tempie. To będzie wielkie wezwanie, którego jeszcze wcześniej w takiej skali na Dakarze nie było. Spałem w namiocie tlenowym od dłuższego czasu, cały czas podnosiłem sobie symulację wysokości, ale to nie jest jeszcze gwarancja, że na tych wysokościach będę w stanie normalnie funkcjonować.

A sprzęt w takich warunkach?

- Jest coraz mniej tlenu w powietrzu, a to powoduje, że możliwości quada są gorsze nawet o 30 proc. Słaby człowiek, słaby sprzęt, a do tego zmęczenie pojawia się dużo szybciej. Na przełęczach w Andach zdarza się, że ludzie nie mają siły zmienić koła.

W tym sezonie na takich wysokościach się pan nie ścigał ani nie trenował...

- Organizator dość długo utrzymywał w tajemnicy, którędy pojedzie rajd. Dotychczas byliśmy wysoko, ale wyjeżdżaliśmy i najdalej następnego dnia zjeżdżaliśmy. A tym razem będzie to kilka dni w górach. Dopiero niedawno się o tym dowiedzieliśmy, więc wszyscy się rzucili na treningi wysokościowe i na namioty tlenowe.

A jak się przyzwyczaić. Żuć liście koki?

- Koka w tamtym rejonie jest czymś zupełnie naturalnym, tak jak aspiryna u nas. Oczywiście nie proszek, tylko liście. Kokainą staje się dopiero po odpowiedniej obróbce. A liście są tylko naturalnym, dopuszczalnym energetykiem. Do tego stopnia, że herbata z liści koki jest dostępna w restauracjach. Myślę, że większość lub wszyscy zawodnicy będą się takim naparem wspomagać.

Południowoamerykańscy zawodnicy znają teren. A co będzie pana atutem?

- Przede wszystkim najwięcej przejechanych kilometrów w 2015 roku. Nikt nie jeździł tyle co ja, bo startowałem we wszystkich rajdach w sezonie, w których przejechałem wszystkie odcinki specjalne i zawsze dojechałem do mety. A więc to doświadczenie powinno zaprocentować. Jednym z najgorszych zjawisk na Dakarze są emocje, kiedy zawodnicy jadą niemal bark w bark. W takich sytuacjach pokusa jazdy na maksa jest ogromna. A przecież najważniejsza jest nawigacja. Kiedy zawodnik z powodu emocji o tym zapomina, popełnia brzemienne w skutki błędy, np. uszkadza sprzęt lub ma wypadek. Więc atuty to: liczba przejechanych kilometrów, coraz większa wiedza i umiejętności nawigacyjne poparte tym, że wiem, kiedy trzeba odpuścić.

Góry, pustynie, błoto, słone jeziora. Jak się do tego przygotować?

- W większości pokonamy najbrzydsze pustynie Argentyny, czyli przerośnięte trawami, krzewami, kaktusami. Jak patrzysz na to z daleka, to się wydaje: "Ale piękne". Później wjeżdżasz, a to kolce długości 10 cm. Wystarczy, że się otrzesz o krzew, a już są powbijane. Miałem taką sytuację, że w oponach było mnóstwo tych kolców. Wbijają się do środka i na dojazdówce miałem poprzebijane koła. Przy drodze znalazłem prymitywnego wulkanizatora i facet mówi, a raczej pokazuje na migi: "niech pan tego nie dotyka. Te kolce są jak kołki, zatykają dziury, znajdźmy te po kamieniach, które załatamy, ale kolce niech zostaną". One paradoksalnie uszczelniały, bo były trochę jak harpuny. To jest wiedza, którą trzeba dopiero zebrać, by zdawać sobie sprawę, jak różny jest to teren.

Można pana formę jakoś porównać z poprzednim startem?

- Jeżeli fani, znajomi i przyjaciele powierzają mi swoje sportowe emocje, to muszę dać im w zamian przekonanie, że warto było mi zaufać. Dlatego zrobiłem wszystko, by uczciwie przygotować się i walczyć na Dakarze. Nie mam poczucia, bym nieuczciwie zaciągnął kredyt u kibiców. Każdego dnia od rana ćwiczyłem, przygotowywałem się mentalnie, każdego dnia robiłem krok, by zwyciężyć.

Nie da się za bardzo porównać przygotowania. Jak zmierzyć doświadczenie w tym i w tamtym roku, jak zmierzyć siłę mentalną wynikającą z wygranej. Jest ogromna, a przecież przed rokiem startowałem jako drugi zawodnik Dakaru 2014. Mogłem wtedy być zdenerwowany, bo jeszcze go nigdy nie wygrałem. Teraz wiem, jak smakuje zwycięstwo, i mam większą wiedzę. Mam też poczucie, że im jestem starszy, a w tym roku kończę 50 lat, tym więcej tego treningu potrzebuję.

Do tej pory kibice lokalnych zawodników pokazywali panu gołe tyłki lub próbowali zmylić. Nie ma pan obawy, że teraz jako zwycięzcy będą chcieli mocniej napsuć krwi?

- Nie chcę o tym za bardzo mówić. Dakar to jednak konkurencja we wszystkich możliwych aspektach. Na mecie przed rokiem miałem szczególną satysfakcję, że wygrałem go uczciwie. Co roku przekonuję się coraz mocniej, co oznacza, że ściany pomagają gospodarzom. Argentyńczycy gol strzelony przez Diego Maradonę nazywają ręką Boga, a przecież to było po prostu oszustwo. Tak samo robią na Dakarze. Bracia Patronelli nie są największym wyzwaniem, ale ich sposób organizacji teamu. Dwóch zawodników obsługuje około 30 osób. Są wszędzie. Nigdy nie zapomnę, kiedy na etapie maratońskim dojechaliśmy na biwak, gdzie nie mogło być żadnego serwisu dla kierowców, bo niby nikt nie wiedział, gdzie to jest. Patrzę, a tu samochody serwisowe i kempingowe właśnie braci Patronellich. Pytam ich, jak to możliwe, że teoretycznie mogą tu być tylko zawodnicy i sędziowie, a wy jesteście. Co słyszę? "Ja jestem ich bratem" i koniec dyskusji. Oni nawet nie mieli poczucia, że to nie jest fair play. To był jeden z wielu przypadków potwierdzających, że im jako gospodarzom należą się specjalne przywileje. By wygrać Dakar, mogą zrobić wszystko. Kropka! Zdarzyło się też, że dostali kilkugodzinne kary, czyli musieli coś poważnie przeskrobać. I co zrobili? Nie poszli do sędziów, tylko na biwak zaprosili argentyńskie media. Powiedzieli, że jeśli kary zostaną utrzymane, to wycofają się z rajdu. 15 minut później były już anulowane. Zapytany przeze mnie sędzia powiedział, że ci, którzy widzieli łamanie przepisów, mają teraz wątpliwości, czy faktycznie do tego doszło. Wtedy byłem wściekły i bezsilny, ale w perspektywie takie sytuacje hartują. Jeżeli wiesz, że przeciwnicy mogą grać dowolnymi kartami, to zwycięstwo wtedy smakuje jeszcze lepiej.

Zobacz wideo

źródło: Okazje.info

Kto z Polaków stanie na podium Rajdu Dakar?
Więcej o: