Łuczak prezesem Turowa był od 2011 roku. Za jego kadencji przygraniczny klub zdobył mistrzostwo i Superpuchar Polski, dwa srebrne medale, a także zadebiutował w Eurolidze. Wybudowana została także nowoczesna hala na 3,5 tys. widzów, która została oddana do użytku w tym roku. Te wydarzenia w sposób szczególny wpisały się w historię Turowa, Zgorzelca i całego regionu.
A mimo to Łuczak stracił swojego stanowisko. Jednym z powodów miały być zaległości, jakie powstały w klubie po poprzednim sezonie. Budowa zespołu na miarę Euroligi i obrony tytułu, spowodowała spore dziury w klubowej kasie. Z kolei zespół budowany w tym sezonie - już za dużo mniejsze pieniądze - zawodzi na całej linii. Turów wystartował w lidze najsłabiej od momentu powrotu do ekstraklasy w 2004 roku - wygrał tylko jedno z sześciu dotychczasowych spotkań o punkty i zajmuje odległe 15. miejsce w 17-zespołowej stawce Tauron Basket Ligi.
Nowym prezesem zarządu został Jan Michalski, który przez ostatnie cztery lata był senatorem. Praca w Turowie nie będzie dla niego zupełnie nowym wyzwaniem, bo kierował już zgorzeleckim klubem w latach 2008-2011. Pod jego sterami zespół wywalczył dwa wicemistrzostwa i doszedł do finału Pucharu Polski.
Michalski liczy na to, że w obecnych rozgrywkach klub włączy się do walki o czołowe lokaty, jak w ostatnich latach. To jednak nie jedyne wyzwanie przed jakim staje.
- Klub w tym sezonie stanął przed zadaniem spłaty powstałych zaległości. To wymusiło konieczność zbudowania zupełnie nowej drużyny, z dłuższą perspektywą na odnoszenie sukcesów. Nie znaczy to jednak, że rezygnujemy ze sportowych ambicji - podkreśla Michalski. - Wierzę, że drużyna musi mieć w zarządzie wsparcie i ja to wsparcie deklaruję. Ale oczekuję też dowodu, że wspieramy się wzajemnie. Wtedy możemy budować przed sobą najwyższe cele - dodaje.
- Problem polega na tym, że potrzebujemy czasu, żeby ten zespół - zbudowany całkowicie od nowa - zaczął funkcjonować - podkreśla Ignatowicz, który mimo falstartu w lidze, póki co nie musi obawiać się o swoją pozycję.
Z drużyny, która w poprzednim sezonie zajęła drugie miejsce w TBL zostało tylko czterech zawodników - Filip Dylewicz, Jakub Karolak, Michael Gospodarek i Mateusz Kostrzewski. Ignatowicz w pewnym sensie też jest "nowy", bo dopiero debiutuje w roli pierwszego szkoleniowca na poziomie ekstraklasy.
- Potrzebujemy trochę czasu i pracy nad tym, żeby pozostałych zawodników troszeczkę podciągnąć, żeby ta dyscyplina była lepsza i żeby zaangażowanie, jakie pojawia się momentami, utrzymać przez całe czterdzieści minut. Tu jest największy problem. Płaci się duże pieniądze za jakość zawodników, ale nie chodzi tylko o to, jak koszykarz potrafi rzucać czy bronić. Liczą się cechy charakteru - dodaje 42-letni szkoleniowiec.
Ignatowicz uważa, że przy odrobinie szczęścia Turów mógłby mieć teraz dużo bardziej korzystny bilians.
- Są momenty dobre, niestety przeplatane momentami słabymi. Pomysł jest, ale trzeba więcej czasu i być może cierpliwości - powtarza jak mantrę trener Turowa. - Nie ukrywam, że na zawodnikach ciąży presja. Narzucają ją sobie sami, ale wpływa na nich również atmosfera wokół zespołu. Jak już wcześniej powiedziałem, jesteśmy aktualnymi wicemistrzami, jesteśmy w Turowie. Tu zawsze grało się o najwyższe cele. Ta presja też nie pomaga, ale na pewno w każdym meczu walczymy o zwycięstwo - kończy.
Najbliższe ligowe spotkanie Turów rozegra 21 listopada, kiedy to podejmie u siebie MKS Dąbrowę Górniczą. Wcześniej, bo w środę czekach ich mecz w ramach FIBA Europe Cup, w którym zmierzą się na wyjeździe z Pieno Zvaigzdes.