GKS Katowice. Marcin Janicki: Złapałem się za głowę. Jak można było tak zarządzać klubem? [WYWIAD]

- Jak tak rozmawiam z ludźmi z innych stron Polski, to często słyszę, że brakuje im w ekstraklasie Arki Gdynia, Zawiszy Bydgoszcz i właśnie GieKSy. Mówią, że z nami atrakcyjność tej ligi byłaby większa - mówi Marcin Janicki, wiceprezes GKS Katowice.

Zostań najlepszym managerem w lidze!

W ostatnich miesiącach o GKS-ie Katowice mówi się zazwyczaj z dwóch powodów: udanych akcji marketingowych i nieudanych akcji na boisku. Autorem tych pierwszych jest Marcin Janicki, wiceprezes klubu.

Kamil Kwaśniewski: Na razie klub jest atrakcyjny przede wszystkim medialnie. Przykładowo, o zatrudnieniu Aidy Belli, o której wcześniej głośno było za sprawą sesji w "Playboyu", poinformowały niemal wszystkie media. Inna sprawa, że rozstaliście się szybko.

Marcin Janicki: - Problemem okazało się to, że Aida jest z Opola. Była u nas dwa-trzy dni w tygodniu. Trudno funkcjonować w ten sposób. Wiem po sobie - kiedy pojawiłem się w GKS-ie, prowadziłem własną agencję marketingową i dodatkowo byłem zaangażowany w kilka innych projektów. Po pół roku musiałem te projekty zakończyć, a niedługo potem również rozstać się z agencją. Żeby realizować się w klubie na 120 procent, trzeba po prostu w pełni mu się poświęcić. Aida natomiast nie zakładała pracy w GieKSie na pełen etap, bo miała też inne zobowiązania. Postanowiliśmy więc, że podziękujemy sobie za współpracę.

Jedni wasze pomysły chwalą, inni uważają, że ściągnięcie do klubu Belli czy boksera Grzegorza Proksy na stanowisko dyrektora to cyrk.

- Gdyby wyniki sportowe były dobre, wszystkie takie pomysły byłyby określane jako rewelacyjne, innowacyjne. Cyrk? Mocne słowo. Medialnie wyszło to bardzo dobrze. GKS takich pozytywnych sygnałów potrzebuje... Wrócę jeszcze do Aidy. Widzieliśmy dużą szansę na to, że zostanie z nami na długo. To fajna osoba, bez choćby cienia gwiazdorskiego podejścia. Chciała się uczyć, wkomponować w zespół. Dzisiaj wiemy już, że nie wyszło, ale jestem pewien, że nawet teraz moglibyśmy kandydaturę Aidy obronić. Poza tym, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. To samo dotyczy zresztą Proksy. Jasne, mogliśmy podejść do sprawy sztampowo i wziąć któregoś z byłych piłkarzy, ale czy prawdopodobieństwo, że to wypali, byłoby większe? Nie sądzę.

Marketing to działka, na którą rzeczywiście trzeba mieć duże pieniądze?

- Kiedy trzy lata temu przyszedłem do GKS-u, klub był w zdecydowanie gorszej sytuacji finansowej, a środki przeznaczane na marketing traktowano jako coś, co się nie zwróci. Założyliśmy sobie więc, aby efekty pracy działów marketingu i komunikacji refinansowały poniesione koszty i wychodziły nawet na plus. Początkowo było bardzo trudno. Mówiąc wprost - rok po rządach panów Króla i Krysiaka nie był rokiem dobrym. Wiele osób odwróciło się od klubu. Udało się nam jednak na nowo zarazić je optymizmem i w ten sposób koszty marketingu finansować pieniędzmi uzyskanymi od naszych partnerów biznesowych. Tak to wygląda do dziś. Oczywiście, część tych ludzi daje pieniądze na klub z czystej sympatii do niego, ale wielu po prostu podobają się nasze akcje. Chociażby GieKSik, klubowa maskotka. A odpowiadając na zadane pytanie - dobrze prowadzony marketing przynosi zyski, ale w polskich klubach ta działka nie jest specjalnie promowana. Wychodzi się z założenia, że i tak najważniejszy jest wynik sportowy. To prawda, ten wynik "robi" 80 albo nawet 90 procent frekwencji na stadionie. Reszta to już jednak działka marketingu, a szkoda byłoby przecież te 10-20 procent najzwyczajniej w świecie odpuścić.

Wspomniał pan o Królu i Krysiaku. Zostawili ten klub w katastrofalnym stanie.

- Kiedy zobaczyłem to wszystko z bliska, złapałem się za głowę. Zastanawiałem się, jak można było zarządzać klubem w taki sposób. To była droga donikąd. Teraz natomiast stawiamy na wzrost, tak to nazwijmy, organiczny. Wiem, że kibice chcieliby już zobaczyć na koszulkach logo sponsora strategicznego, ale - właśnie z powodu tych bardzo słabych poprzednich lat - musieliśmy zacząć od tych najmniejszych partnerów. Nawet wpłaty w wysokości 200 złotych na miesiąc były dla nas istotne.

Posprzątaliście już po poprzednikach?

- Jeszcze długo zdarzało się nam usłyszeć "Nie pomożemy, bo Król, bo Krysiak...". Jakby oni wciąż mieli jakiś wpływ na sprawy GKS-u. Tak było przez pierwsze 1,5 roku. Dopiero od tamtego momentu GKS na dobre zaczęto postrzegać jako klub, którym rządzą Cygan i Janicki. Przede wszystkim jednak była to już GieKSa miejska.

Ale Król wciąż jest właścicielem akcji klubu. Ba, spłacono długi, których narobił.

- Związana z panem Królem firma Trust Trading posiada niewielki pakiet akcji spółki, ale nie ma i nigdy już nie będzie miała wpływu na zarządzanie GKS-em. Żaden jej przedstawiciel nie zasiada we władzach klubu. Sytuacja właścicielska spółki jest jasna - jej większościowy akcjonariusz to miasto Katowice. Ono gwarantuje stabilność.

Bez względu na to, kto rządzi klubem, na boisku GKS wciąż odstaje. Ile razy pomyślał pan sobie: "To ja się tu staram, wymyślam akcje marketingowe, a zespół wszystko psuje"?

- To deprymuje, choć na początku naszej pracy wyniki sportowe nie były na pierwszym planie, bo każdy zdawał sobie sprawę, jaka jest sytuacja finansowa klubu. Proszę mnie jednak źle nie zrozumieć - ja piłkarzy nie usprawiedliwiam. Chodzi mi o to, że w tamtym okresie ważniejsze dla przyszłości GKS-u były inne kwestie. Ale że dzisiaj ta stabilizacja w klubie już jest, to nie brakuje niczego, by drużyna osiągała dobre wyniki.

Po wiosennym 0:5 z Zagłębiem Lubin nie miał pan ochoty, by rzucić to wszystko?

- Tych momentów zawahania trochę już było. Szczęście w nieszczęściu, że z Wojciechem Cyganem mamy je... naprzemiennie. Jak on zaczyna powątpiewać, to mówię mu: "Słuchaj, rzeczywiście nie jest najlepiej, ale wyjdziemy z tego". A on na to: "OK, działamy". Następnym razem role się odwracają. Ważny moment nastąpił po przegranej w Grudziądzu, gdy obaj - ze względu na złe wyniki - postanowiliśmy oddać się do dyspozycji rady nadzorczej. Miasto i jego przedstawiciele w radzie uznali jednak, że nasza misja ma być kontynuowana. Ale jeśli kiedyś nastąpi moment, że poczujemy zniechęcenie, to będzie znaczyło, że czas już dać sobie spokój. Działamy przecież jako zarząd dwuosobowy. I nie jest tak, że ja koncentruję się wyłącznie na marketingu, a prezes Cygan na tematach sportowych. On udziela się w mojej działce, ja zgłaszam pomysły w jego. Wzajemnie się uzupełniamy.

Który z was był bardziej zrezygnowany po meczu z Rozwojem Katowice? Chodzi nie o sam wynik, ale o sceny pod szatnią, gdzie zebrali się kibice.

- Frustracja kibiców dotyczyła przede wszystkim piłkarzy, ale przecież to my ich zatrudniamy. Czuliśmy się więc odpowiedzialni. Wiedzieliśmy, że musimy wyjść do kibiców. Mniej więcej tydzień później odbyło się natomiast kolejne spotkanie. Tym razem nie było to już jednak spotkanie spontaniczne, ale umówione znacznie wcześniej - jeszcze przed meczem z Rozwojem. Po prostu stwierdziliśmy, że potrzebujemy go i my, i kibice. Przyszli w grupie 60, może 80. Byli bardzo aktywni, pytali o właściwie każdy aspekt działalności klubu. A my mieliśmy okazję, by rozwiać pewne mity, które narosły ostatnimi czasy.

Jako człowiek, który nie jest odpowiedzialny za dział sportu, wychodzić do kibiców po meczu z Rozwojem pan nie musiał.

- Kilka osób powiedziało mi nawet, że wtedy było im mnie żal. Kiedyś, gdy pełniłem w klubie rolę dyrektora marketingu, zgodziłbym się z tym, ale dzisiaj już nie. Tak jak wspomniałem, większość decyzji sportowych jest ze mną konsultowana. Tak było chociażby przy wyborze trenera Jerzego Brzęczka i menedżera Dariusza Motały.

Gdyby stwierdził pan, że - powiedzmy - któregoś z nich nie chce, to GKS takiego człowieka by nie zatrudnił?

- Gdybym postawił stanowcze weto, kandydatura by nie przeszła.

Motała to pański pomysł? Obaj jesteście mocno związani z Poznaniem.

- Wcześniej nie miałem z nim kontaktu, ale pomyślałem, że zrobię rozeznanie. A że w Lechu Poznań mam wielu znajomych, to nie było to żadnym problemem. I okazało się, że opinie na temat Dariusza Motały są bardzo pozytywne. To człowiek, który na piłce naprawdę się zna, ale - co ważne - nie jest przeżarty tym polskim bagienkiem, nie wchodzi w żadne menedżerskie układy. Do tego ma coś do udowodnienia. To również istotne, bo GKS jest dziś klubem właśnie dla takich osób. Sam przecież ma sporo do udowodnienia. Jak tak rozmawiam z ludźmi z innych stron Polski, to często słyszę, że brakuje im w ekstraklasie Arki Gdynia, Zawiszy Bydgoszcz i właśnie GieKSy. Mówią, że z nami atrakcyjność tej ligi byłaby większa.

Więcej o: