Po wywiadzie, jakiego Grzegorz Waranecki, jeden z najważniejszych ludzi w nowym Widzewie, udzielił "Wyborczej", stał się wrogiem numer jeden kibicowskiej elity. Zarzucił jej bowiem to, że nad dobro klubu przedkładają własne interesy. "To grupa ludzi, którzy nie mają Widzewa w sercu, tylko Widzew służy im do robienia interesów, do zarabiania pieniędzy" - mówił. Przypominał, że złamali umowę w sprawie pirotechniki podczas meczów, przez co burmistrz Aleksandrowa wycofał zgodę na organizację spotkań w tym mieście, ujawnił, że sprzedawali bilety drożej, niż przekazał im klub, chcieli własnej ochrony na meczach i prowadzenia punktów gastronomicznych. Przypomniał też motto Zbigniewa Bońka, że "miejsce kibiców jest na trybunach".
Waranecki jak mało kto miał prawo to powiedzieć. Bez niego latem Widzew nie powstałby w ciągu czterech dni. To on zorganizował spotkanie, na którym zapadła decyzja o utworzeniu stowarzyszenia, to on przekonał do szaleńczej - jak się wówczas wydawało - idei kilkudziesięciu zamożnych kibiców. Wreszcie wyłożył pieniądze, m.in. sponsorował Princewilla Okachiego. Śmiał jednak zadrzeć z widzewską elitą, za jaką uważa się grupa kibiców. W rewanżu musiał oglądać bazgroły ze swoim imieniem, a na stadionie usłyszał "jak mu na imię".
Dla mnie dziwna jest reakcja szefów Widzewa, a właściwie jej brak. Kuriozalne było już zamieszczenie na oficjalnej stronie klubu oświadczenia, w którym kibice atakują Waraneckiego. A prezesi milczeli. W końcu zabrali głos, jednak nie stanęli w obronie swojego kolegi. Czyżby obawiali się reakcji "prawdziwych widzewiaków"? Może bali się, że w kolejnym meczu usłyszą obelgi pod swoim adresem? Waranecki nie wytrzymał i wycofał się z Widzewa, któremu została do zapełnienia spora dziura budżetowa.
Skoro główna przeszkoda zniknęła, tzw. elita błyskawicznie dogadała się z szefami Widzewa. Efektem jest oświadczenie wydane przez zarząd Reaktywacji Towarzystw Sportowych i "Fanatyków Widzewa" (całość na lodz.sport.pl). Wynika z niego, choć nie zostało to napisane wprost, że Waranecki miał rację. Że "prawdziwi widzewiacy" chcieli sprzedawać na stadionie kiełbaski (i to robią), że zamierzali wystawiać swoją ochronę, na co na szczęście nie zgodziła się policja, wreszcie, że sprzedają pamiątki, a "zysk przeznaczają na cele statutowe stowarzyszenia", kibicowskiego oczywiście, choć łaskawie podzielą się z klubem.
Najbardziej bulwersujący fragment oświadczenia przytoczę w całości: "Nikt nie kwestionuje wkładu Grzegorza Waraneckiego w reaktywację Widzewa czy też potrzebę jego działania na rzecz klubu. Wspólnie z zarządem RTS-u doszliśmy jednak do przekonania, że najlepszym rozwiązaniem dla nas wszystkich będzie sytuacja, w której w życiu klubu Grzegorz Waranecki zajmować się będzie innymi rzeczami, mogącymi przynosić wymiernie korzyści, a nie próbował zajmować się budowaniem relacji pomiędzy RTS-em a jego kibicami". Wynika z tego, że w Widzewie można działać, pod warunkiem że nie wejdzie się w drogę "prawdziwym kibicom". Jeśli nie: won. I jeszcze jedno, forma wskazuje, że to "prawdziwi kibice" redagowali pismo. Czyli "Widzew to oni".
PS Prezesom Widzewa proponuję przypomnieć sobie, co działo się przez lata w Lechu Poznań. Tam też kibole zajmowali się ochroną, prowadzili catering i do jakiej doszło patologii.