FC Basel ma problem z meczami pucharowymi. O ile w lidze na stadion w Bazylei przychodzi blisko 28 tysięcy ludzi, o tyle w rozgrywkach europejskich frekwencja nie chce przekroczyć 20 tysięcy. Lech Poznań, choć zostawił tu po sobie dobre wrażenie po swoim sierpniowym występie, też nie okazał się magnesem, który przyciągnąłby fanów. Na St. jakob Park przyszło 17567 osób, czyli kilkaset mniej niż w wakacje.
Tamten mecz zapamiętał jednak trener Szwajcarów Urs Fischer i nakazał swoim graczom naciskać na lechitów właściwie od początku. Mistrzowie Polski natomiast za nic nie byli w stanie przyjąć tak dzielnej postawy, jak wtedy, w sierpniu, gdy mieli inicjatywę przez większość meczu. Teraz wystarczył jeden czy drugi agresywniejszy atak piłkarza w ciemnej koszulce i w szeregach poznaniaków gościła panika. Po niej pojawiały się niecelne podania (cała masa) czy proste straty, że miejscowi kibice mogli się zastanawiać, czy to na pewno ten sam zespół, który był tu dwa miesiące temu.
Inna sprawa, że w porównaniu z tamtym spotkaniem w Lechu zagrało sześciu innych zawodników. Mieszanie w składzie nie pomogło. Bo mylili się i ci, którzy dostali w czwartek szansę, ale i ci, którzy mają żelazne miejsce w jedenastce - Paulus Arajuuri i Marcin Kamiński.
Gdyby Szwajcarzy skrzętniej wykorzystywali pomyłki poznańskiego zespołu, prowadziliby już do przerwy, bo dobre szanse mieli Birkir Bjarnason, Breel Embolo, a w samej końcówce, chyba najlepszą, Mohamed Elneny. Poczynania ofensywne mistrzów Polski zamknęły się zablokowanym uderzeniem Macieja Gajosa, niecelnym Dawida Kownackiego i akcją Darko Jevticia, po której podał piłkę pod bramkę, ale pod nogi rywala. Żadnej z tych sytuacji nie można było nazwać szansą na gola.
W drugiej połowie do przewagi w wyszkoleniu piłkarskim Szwajcarów, ich większej zadziorności doszła jeszcze przewaga liczebna. Bardzo szybko, bo już w 49. minucie sędzia pokazał drugą żółtą kartkę Karolowi Linettemu (faul na Birkirze Bjarnasonie raczej do tego nie uprawniał) i było jasne, że "Kolejorza" czeka ciężkie kilkadziesiąt minut.
Trener Maciej Skorża szybko zareagował i wprowadził do gry Łukasza Trałkę, kapitana i człowieka od ratowania Lecha z problemów, albo raczej zapobiegania nim. Zanim jednak wracający po kontuzji lider drużyny ogarnął, co i jak, było już 1:0 dla FC Basel.
Bramka padła w banalny sposób. Odkurzony przez Ursa Fischera Walter Samuel, kiedyś jeden z najlepszych obrońców świata, podał piłkę przez ponad pół boiska, Birkir Bjarnason łatwo przyjął ją, bo nikt go nie pilnował, a następnie pokonał Macieja Gostomskiego.
Pozostało jeszcze 35 minut gry, ale emocje właściwie się skończyły. Miejscowi fani gwizdali na swoich piłkarzy, że ci nie atakują, nie chcą podwyższyć prowadzenia. Widzowie dostali, czego chcieli w 90. minucie. Marc Janko pięknie przyjął piłkę, a zanim upadła na ziemię, odegrał ją do Breela Embolo, który natychmiastowym uderzeniem zaskoczył Macieja Gostomskiego.
"Kolejorz" nie był w stanie zrobić rywalom żadnej krzywdy - dopiero w samej końcówce Paulus Arajuuri oddał jedyny celny (ale zupełnie niegroźny) strzał Lecha tego wieczoru.
Po dwóch występach w grupie I Ligi Europejskiej piłkarze Macieja Skorży mają jeden punkt, ale wciąż nie strzelili gola.