Za kilka lat wytłumaczenie przyszłym pokoleniom, co się właściwie wydarzyło przed meczem Lecha z Belenenses Lizbona i w jego trakcie, będzie bardzo trudne. Nikt nie pojmie, dlaczego mistrzowie Polski wpakowali się w taką kabałę, by w ośmiu meczach ligowych zdobyć zaledwie cztery punkty. Nie zrozumie, dlaczego trener Maciej Skorża dostał instrukcje, by całą energię skupić na odrabianiu tych żenujących strat, i dlaczego największe święto sezonu, jakim miał być start Lecha w fazie grupowej pucharów, zamienił się w farsę.
Trudno to bowiem wytłumaczyć racjonalnie. Trudno pojąć, dlaczego w Lechu doszło do takiej patologii.
Trener Maciej Skorża posłusznie posadził na ławce czołowych graczy - usiedli Kasper Hämäläinen, Barry Douglas, Szymon Pawłowski, Karol Linetty i Tomasz Kędziora. Cała śmietanka lechowa, która tak bardzo zawiodła w tym sezonie. Z tego grona zaraz po przerwie na boisko wszedł Karol Linetty, nieco później Kasper Hämäläinen i Szymon Pawłowski.
Lech odwrócił się od ligi, odwrócił od pucharów. Kibice odwrócili się od niego. Na pierwszy mecz fazy grupowej Ligi Europejskiej, który miał być wielkim świętem w Poznaniu, przyszła garstka widzów. Widok po wyjściu na trybuny był zatrważający - zaledwie 7934 osoby siedzące w grupkach w różnych miejscach, nietworzące żadnego jednolitego organizmu, z chaotycznymi reakcjami na wydarzenia.
Żeby dobrze uświadomić sobie, z jaką skalą upadku mieliśmy do czynienia, wystarczy powiedzieć - to była najniższa frekwencja, odkąd w 2010 roku otwarto nowy stadion. Niższa nawet od tej na rewanżowym meczu Pucharu Polski ze Zniczem Pruszków (po wygranej 5:1 w pierwszym meczu).
Cała ta atmosfera, straszna i ponura atmosfera tego meczu, nie była w stanie ani trochę pomóc piłkarzom Lecha, aby nawet w tym okrojonym składzie wygrać z Belenenses. A było od początku widać, że jest to możliwe, bo drużyna trenera Ricarda Sa Pinto nie pokazywała w Poznaniu nic wielkiego. Dla nich jednak ten występ był wydarzeniem historycznym. Belenenses nigdy nie grało w fazie grupowej, a w pucharach w ogóle występuje rzadko. Portugalscy piłkarze zatem przed spotkaniem zagrzewali się do boju okrzykami, obejmowaniem za ramiona w kółku i interakcją z kibicami z Lizbony, którzy przyjechali do Poznania, by być świadkami historycznego meczu.
Niewątpliwie był to mecz historyczny, także dla Lecha. Najbardziej niecodzienny pojedynek w europejskich pucharach w całej historii "Kolejorza".
W pierwszej połowie Portugalczycy trafili w poprzeczkę - strzelał Miguel Rosa. W drugiej połowie natomiast piłka po uderzeniu Carlosa Martinsa trafiła w słupek.
Portugalski komentator radiowy na trybunie prasowej podniecał się po każdej z tych okazji, przypominając, z jakim zaangażowaniem i emocjami należy traktować europejskie puchary, tę kwintesencję i sens ligi.
W 65. minucie Lech, już z Linettym i Hämäläinenem, był wyraźniej lepszy. Wtedy właśnie tuż pod bramką rywali znalazł się Denis Thomalla i jakimś cudem nie zdołał wepchnąć piłki do niemal pustej bramki.
- No tak - jęknęli kibice. - Denis Thomalla, zawsze nieskuteczny...
Szymon Pawłowski uderzył z kolei z pola karnego i bramkarz Ventura z trudem to obronił. Podobnie Dariusz Formella w krótki róg.
Trener Sa Pinto pokazywał już swym piłkarzom, by zawężali szyki, co znaczyło, że Belenenses chce się tylko bronić. Lech dominował i te ostatnie minuty meczu były nagrodą dla garstki najwierniejszych kibiców. I dowodem, że na ławce faktycznie siedział pierwszy skład. Po zmianach lechici grali bowiem coraz lepiej, drwiąc sobie ze spisywania pucharów na straty. Na wygranie meczu było to jednak wciąż za mało.