Dobra wiadomość: wrócił Paulus Arajuuri. Pojawił się na boisku po raz pierwszy od czerwcowego meczu z Wisłą Kraków, który decydował o mistrzostwie dla Lecha Poznań. Podobnie zresztą jak Maciej Gostomski, który zastąpił w bramce Jasmina Buricia. On też ostatni raz w lidze bronił wtedy, z Wisłą (później jeszcze w Pucharze Polski z Olimpią Grudziądz).
Zła wiadomość: zabrakło Karola Linettego. Zachorował, a jego brak jest w szeregach Lecha bardzo istotny. Bardziej, czy może raczej porównywalnie widać jedynie nieobecność Kaspra Hämäläinena. Tym razem Fin jednak grał i to on miał znakomitą okazję bramkową w pierwszej połowie. Jeżeli podanie Szkota Barry'ego Douglasa nazwać możemy ciasteczkiem... powiedzmy wuzetką, to okazja Fina była już Złotą Patelnią. Kasper Hämäläinen trafił jednak w bramkarza Jakuba Szmatułę. Były bramkarz Lecha i Warty Poznań był niewątpliwie czołową postacią tego meczu. Obronił piłkę po tym strzale w sposób trudny do uwierzenia.
Podobnie jak i okazja, którą Lech zmarnował kilka chwil później. Procedura tej akcji była standardowa: Lech szukał miejsca z boku boiska, by dośrodkować mógł Barry Douglas (niekiedy zastępował go w tym Gergo Lovrencsics), ten wrzucał w pole karne mniej lub bardziej precyzyjnie, ale z reguły znajdował tam kogoś z kolegów. Tym razem nie był to Kasper Hämäläinen, ale Denis Thomalla. Niemiec uderzył, ale piłkę znów odbił Jakub Szmatuła. Pytanie, czy sprzed linii bramkowej, czy już zza niej. Powtórki telewizyjne nie rozwiały wątpliwości do końca, ale wygląda na to, że sędzia słusznie gola nie uznał.
Lech próbował podobnych akcji jeszcze kilkakrotnie, ale jego siłę ofensywną stanowili jedynie Denis Thomalla i Kasper Hämäläinen. Taki Abdul Aziz Tetteh miał poważne wątpliwości, czy i on może strzelać, oddawał piłkę kolegom z zespołu. Zresztą nie tylko im, bo w samej końcówce pierwszej połowy oddał też piłkę rywalom i tym samym przyczynił się do gola dla lidera ekstraklasy, jakim jest Piast Gliwice.
Piłkę od Ghańczyka z Lecha dostał Martin Nespor, wyróżniający się piłkarz gliwiczan, odpowiedzialny za przyspieszanie ich akcji ofensywnych, całkiem płynnych i dynamicznych. Zagrażały one bramce Lecha kilkakrotnie. Tym razem Martin Nespor zagrał do Marcina Pietrowskiego, ten z kolei pod bramkę do Kamila Vacka, a on w mgnieniu oka wpakował piłkę do siatki.
Lech przegrywał u siebie, potwierdzając że do formy z wiosny brakuje mu dzisiaj tyle, ile do Piasta Gliwice na czele tabeli.
Publiczność kiepsko to znosi, bo mistrzowski szampan wciąż jeszcze szumi w głowie. Lech jednak, choć sprowadził kilku piłkarzy, jest gorszy niż był, a owe wzmocnienia Kolejorza nie przyczyniają się do poprawy sytuacji. Niekiedy, jak w wypadku błędu Abdula Aziza Tetteha, wręcz przeciwnie.
Kiedy więc w 50. minucie jeden z tych nowych Denis Thomalla spudłował okropnie w dogodnej sytuacji i posłał piłkę jak piłkarski laik nad poprzeczką, odezwały się gwizdy. To nie były umiejętności, których wymaga się przy Bułgarskiej, gdzie widownia nie zadowala się byle czym.
W 55. minucie mieliśmy znów irytującą akcję. Piłka przeleciała nad głową Marcina Kamińskiego, gracza Piasta Gerarda Badie próbował zatrzymać Paulus Arajuuri w padzie po trawie, ale Hiszpan się przedarł. Zagrał piłkę, Maciej Gostomski pofrunął w jedną stronę, piłka w drugą. Lechowi jakoś udało się opanować ten chaos, ale tego typu sytuacje powodowały, że to Piast sprawiał wrażenie drużyny solidniejszej.
"Jesteśmy najlepsi" - zaczęli wołać przybyli do Poznania kibice z Gliwic. Do polemiki brakowało argumentów na boisku.
Na boisku zresztą brakowało argumentów, by w ogóle uznać mecz za wart tej niedzieli. Poznaniacy przywykli do tego, iż w niedzielę je się słodkie, tutaj dostawali gorzki zakalec, pełen kiksów, błędów, niedokładności, walenia głową w mur, zrywania się z podniecenia, gdy ktoś wreszcie coś... i siadania z jękiem, że jednak nic z tego. Przez pół godziny beznadziejnej drugiej połowy mistrzowie Polski oddali jeden strzał! Niecelny. Niedzielny rosół byłby ciekawszy od tego meczu, nawet bez makaronu i kawałków marchwi. Gdy spiker powiedział "druga część meczu potrwa jeszcze minimum dwie minuty", zabrzmiało to jak groźba.
Groźba została spełniona. Rzeczywiście, trzeba się było jeszcze męczyć te dwie minuty, by zobaczyć, jak znów Lech robi z siebie głupka w lidze.