Chcesz wiedzieć szybciej? Polub nas
Radosław Cierzniak: Bliżej jest w Szkocji. To właściwie ta sama ulica. Nie wiem, czy będzie 200 metrów. Jest tradycja, że tę drogę się przechodzi. Komicznie to wyglądało, bo kamery szły za nami, nie było to naturalne. Na początku było dziwnie, ale potem się przyzwyczaiłem.
- Tak i to dość duży [przepuścił piłkę między nogami - przyp. red.], ale cały zespół zagrał słabo. Mieliśmy zły okres, bo odeszło dwóch najlepszych zawodników i nie mogliśmy się pozbierać. Ale w ostatnich derbach wygraliśmy 3:0.
- Zmienia się. Jest coraz więcej młodych trenerów, który preferują grę po ziemi, a nie kopanie i bieganie.
- Nigdy nie bałem się wychodzić do dośrodkowań i na początku były z tym przykre przeżycia. Wyjścia kończyły się na ziemi. Tam bramkarz się nie liczy. Trzeba było się przestawić. Gdy wychodziłem do piłki, musiałem brać pod uwagę, że ktoś mnie zdemoluje. Nie mogłem się bać, bo wtedy nie pomógłbym drużynie. Trener mnie wspierał, mówił, żebym był odważny, bo sam był obrońcą i wie, ile to znaczy dla zespołu. Wiedział, że może popełnię dwa błędy, ale kilkadziesiąt dośrodkowań wyłapię.
- W Szkocji jest bardzo dużo meczów, nie ma przerw, czasu na regenerację. Zdarzały mi się błędy, nie jakoś dużo, ale były. Trener powtarzał, że każdy ma do nich prawo, ale najważniejsze jest to, jak się po nich podniosę. To mi utkwiło w pamięci. Po derbach powiedział, że nie wyobraża sobie, bym nie zagrał. Ten następny mecz był ważny, bo gdybyśmy nie wygrali, to moglibyśmy się nie znaleźć w grupie mistrzowskiej, a to duża różnica finansowa. Udało mi się kilka strzałów wybronić i w szatni poczułem, że zmazałem plamę.
- W ostatnim sezonie? Może dwa, trzy razy. To niedużo. Pewnie pyta pan o nasze przedmeczowe zawody. Zawsze dzień przed meczem na treningu liczyliśmy wszystkie zagrania. Komu wypadła piłka, tracił bramkę - miał liczone punkty. Potem ten, który miał ich najmniej, stawiał wszystkim bramkarzom i trenerowi kawę.
- Ale to już co innego (śmiech). O kawę zakładałem się też z chłopakami, gdy ćwiczyliśmy karne. Czasem mogłem wypić dwie za darmo dziennie. W United była bardzo fajna ekipa. W tamtym sezonie zdałem sobie sprawę, jakie to ważne, że gdy gra się o coś, nawet o głupi zakład. Trzeba iść po tę kawę, czekać w kolejce. Ta myśl pomogła i trochę rzutów karnych obroniłem.
- Zawsze gram dla rodziny. Moja córeczka ma 14 miesięcy, kiedy były te rzuty karne [październik 2014 roku - przyp. red.], była malutka. Powoli zbliżało się do tego, że niedługo ja będę strzelać i zaczęło to do mnie docierać. Nie chciałem strzelać, więc musiałem coś obronić i pomyślałem, że zrobię to dla córki. To pomogło.
- Cały czas wierzyłem, że się uda. Były zapytania. Wszyscy mówią, że Anglicy są flegmatyczni i to może się ciągnąć. Gdy zadzwoniła Wisła, to nie było co się zastanawiać, bo takiej oferty mógłbym już nie dostać. Dlatego to trwało tylko dwa dni. Gdybym odmówił i nie trafił do Anglii, byłbym głupkiem. Choć zawsze mnie ciągnęło na Wyspy. Pogoda jest tam taka piłkarska. No i ludzie. W Dundee było bardzo rodzinnie. Przykro mi było odchodzić i wciąż jestem w kontakcie ze sztabem. Szkoci to przyjaźni ludzie.
- Po maturze grałem już w I lidze i nagle Wołyń Łuck potrzebował bramkarza. Byli w Polsce na obozie, zaprosili mnie i Jakuba Szmatułę na treningi. Wypożyczyli mnie, więc nie było ryzyka, gdyby coś nie poszło. Pojechałem i się przeraziłem, więc po trzech miesiącach odszedłem do Karpat Lwów. Tam było trochę lepiej, jeśli chodzi o infrastrukturę i boiska, ale nie płacili. Szybko wróciłem do Polski, a o Ukrainie już nie chciałem myśleć. Było tam tak "sowiecko". Nie było boisk treningowych. Po prostu nawarstwiło się wiele szczegółów, które w profesjonalnym klubie nie powinny mieć miejsca.
Rozmawiał Jacek Staszak