Gdy półtora roku temu właściciele Legii powierzyli zespół Henningowi Bergowi, Norweg nie miał żadnego trofeum w karierze trenerskiej. Nigdy nie przygotowywał drużyny do finału jakichkolwiek rozgrywek. Szczycił się 30 proc. wygranych meczów w lidze norweskiej. Od tego czasu zdobył mistrzostwo Polski, a w sobotę może dołożyć triumf w swoim pierwszym finale i potem znów wygrać ligę.
Każdego trofeum potrzebuje, aby w przyszłości zdobyć pracę w silniejszej zagranicznej lidze. Już pierwszy tytuł w karierze i dobre przygotowanie drużyny do rozgrywek europejskich wystarczyły, aby w Holandii plotkowano, że jest jednym z kandydatów do objęcia posady trenera Feyenoordu Rotterdam, a w Danii nazwano go idealnym następcą selekcjonera reprezentacji. Berg jednak dodatkowej motywacji do triumfu nie potrzebuje. Jako zawodnik Manchesteru United i Blackburn wyrósł w kulturze angielskiej, gdzie wzniesienie krajowego pucharu pielęgnuje się nie mniej niż triumf w rozgrywkach ligowych.
W Polsce dopiero od niedawna PZPN buduje prestiż tego trofeum. Jeszcze w 2008 r. Wisła i Legia kopały na stadionie w Bełchatowie przy 5 tys. widzów. Gdy poprzednio w finale mierzyły się Legia z Lechem, mecz trafił do Bydgoszczy na niefunkcjonalny obiekt z bieżnią lekkoatletyczną. W obu przypadkach spotkania były niewłaściwie zabezpieczone i poza rzutami karnymi oglądaliśmy zamieszki z udziałem kiboli. W sobotę, drugi rok z rzędu, finał zostanie rozegrany na Stadionie Narodowym i ma być inaczej. Wygraną przy mniej więcej 50 tys. kibiców Berg ma sobie z dumą wpisać do trenerskiego CV . O ten wpis będzie rywalizować z Maciejem Skorżą, dla którego będzie to już piąty finał, ale pierwszy w takich okolicznościach.