Jose Mourinho jednak jest cudotwórcą czyli środa z Ligą Mistrzów

Skoro wydawało się, że jeśli nie Jose to nikt, to jednocześnie było to tak pewne, że aż niemożliwe do uwierzenia i na miejscu kibiców i zawodników Realu nie przestawałybyśmy się szczypać od wczorajszego końcowego gwizdka. My same zaś nie przestawałybyśmy pogwizdywać pod nosem z podziwem szepcząc nabożnie "Wooow, Joseee, you did it" gdyby nie to, że zupełnie nie umiemy gwizdać.

Ale przyznajemy się, przyznajemy się otwarcie do niewiary i powątpiewania w Jego boskość w Jego cudowność, w Jego wszechmocność, i oto nasze maluczkie serca, nasze niedowiarstwo i sceptycyzm zostały wydane na pastwę miraculum dziejącego się na naszych olśnionych oczach... Teraz wiemy już, że gdyby Jose kazał nam chodzić po wodzie, biegłybyśmy po niej niczym Usain Bolt, a gdyby zechciał objąć ławkę trenerską Huraganu Wołomin zaczęłybyśmy już dziergać szaliki z napisam "Huragan Wolomin Champions League Winners", a gdyby kazał nam dyszkantem i falsetem śpiewać stare piosenki Myslowitz, śpiewałybyśmy dyszkantem i falsetem stare piosenki Myslowitz, a zwłaszcza tę , albowiem On Tego Dokonał.

Po 40 latach na pustyni 1/8 przeprowadził Naród Królewski przez Morze Czerwone (zwane dla niepoznaki Olympique Lyon) i wprowadził do Ziemi Obiecanej ćwierćfinału. I nawet jeżeli na tym poprzestanie, to i tak będzie wielki. A zresztą, nie chodzi tylko o to, że Real wreszcie nie odpadł z Lyonem, ale o to, że nie odpadł w sposób bardzo przekonujący. Ekwilibrystyczny drybling Marcelo zakończony pionierską bramką, a potem strzały Karima Benzemy i Angela Di Marii, a przecież, parafrazując stary kawał o dobroci Stalina - "mógł zremisować". I może w innych warunkach byłoby nam żal Lyonu, może pochylałybyśmy się nad niedolą Lisandro Lopeza i darły szaty nad kondycją piłki francuskiej, ale teraz, kiedy na naszych oczach dzieje się Historia.

Powagę chwili wyczuli nawet Londyńczycy i pragnąc uczcić pamięć Twórcy Swojej Potęgi nie wychylali się za bardzo z gradem goli. Właściwie to w ogóle się nie wychylali, nie było zresztą po oc - pracę domową odrobili dwa tygodnie temu w Kopenhadze, teraz zaś mogli oczyma duszy w niemym podziwie przypatrywać się temu, co działo się tysiące kilometrów od nich i radować kieszenie przebiegłych Ciachoredaktorek, które tknięte różową intuicją obstawiły u bukmacherów remis. Ale tak w ogóle, to hazard to zło, pamiętajcie.

A Bezimienni Duńczycy, których mamy nadzieję jeszcze kiedyś poznać bliżej mają plus dziesięć do sympatii za kolor swoich koszulek.

AP/Tom Hevezi

rybka

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.