No bo generalnie tak: spodziewałyśmy się pogromu Nigerii przez "dysponowaną jak nigdy" reprezentację Argentyny, szalonej bratobójczej walki Anglików z Amerykanami zakończonej wynikiem co najmniej dwucyfrowym, i nudnego meczu Kora Płd - Grecja. Tymczasem stało się zupełnie inaczej, i pojedynek pingwinów Koreańczyków z Grekami był - jeśli nie najciekawszym meczem, to najbardziej przekonywującym zwycięstwem dzisiejszego dnia:
Spodziewałyśmy się więcej po Argentynie, zwłaszcza, że sytuacji mieli mnóstwo, ale ta okropną nieskuteczność - no cóż, wierzymy, że się rozkręcą i boski Diego nie będzie musiał przeżywać takich dramatycznych uniesień. Chociaż w sumie - Diego, bez emocji? Wyobrażacie to sobie?
Najwięcej jednak obiecywałyśmy sobie po wieczornym meczu Anglia - USA. Gęsto od ciach - dość, że neimal cała Premiership reprezentowana w dwóch drużynach, wojna psychologiczna przed meczem, milion podtekstów sięgających jeszcze XVIII wieku, zaczepki konsula amerykańskiego w RPA, który zawodników Anglii nazwał "chłopcami", piłkarzy Stanów zaś "mężczyznami", amerykański szpieg w Anglii w postaci Tima Howarda, i angielski a Ameryce w postaci Davida B. (w przepięknym zresztą dziś garniturze....).
I kiedy w 4. minucie Stevie Gerrard strzelił pierwszą bramkę - oszalałyśmy ze szczęścia i przeniosłyśmy się do futbolowego raju. I wcale nas nie załamało kiedy Amerykanie wyrównali. O tak, pomyślałyśmy, teraz to się dopiero rozkręci... Ale się nie rozkręciło. To znaczy - Anglicy atakowali jak szaleni, ale w przeciwieństwie do Roberta Greena Tim Howard jest dobrym bramkarzem, frustarcja Anglików (i nasza) więc rosła i rosła....
Podsumowując: drodzy Anglicy, my Wam odpalimy któregoś z naszych super - ekstra bramkarzy, których mam y w nadmiarze, a którzy nie mają gdzie grać, a Wy nam wypożyczycie Lamparda z Terrym na wakacje w naszej redakcji. Zgoda?
Ale Anglosasi jeśli nie grą, to przynajmniej ciałkiem błysnęli: