Ale na tym zakończmy te boskie analogie, bo, po pierwsze, żyjemy w kraju, gdzie spore wpływy ma Ojciec R., a po drugie - z szacunku do fanów Arsenalu, do których należy co najmniej pół ustroju piszącej. Tej połówce Leo Messi jawi się dziś jeśli nie jako diabelski podmiot, to chociaż jako chochlik przebrzydły.
Dla Kanonierów zaczęło się wprost pięknie, nie minęło bowiem jednak nawet dwadzieścia minut, kiedy już piłkę z bramki wyjmować musiał Victor Valdes. Nicklas Bendtner zastanowiłby się pewnie dwa razy strzelając tego pierwszego gola, gdyby wiedział, ze tak rozjuszy to małego człowieczka z Argentyny.
W dalszych częściach meczu serca coraz bardziej rosły fanom Katalończyków, natomiast malały panom przybyłym z Londynu w te nieprzychylne progi. Nieobecność Fabregasa, Van Persiego, Songa, Arszawina i innych nie mógł zresztą przejść bez echa. A to rozbrzmiało wczoraj symfonią Messiego, geniusza. I nie zakłócił jej nawet żaden tors Diaby.
Tegoroczną przygodę Arsenalu z Champions League Arsenal więc kończy. Na wysokiej nucie, po przejściach, ale dalej z najmłodszym chyba składem mogącym pochwalić się taką klasą.
Barca natomiast nie przestaje urzekać, imponuje pięknem gry i potwierdza stale najwyższy poziom. Oraz ma Messiego. MESSIEGO.
A czy Wy, patrząc w te oczy, cieszycie się z wyniku?
Jakbyście się wahały - zawsze są te oczy.