To był zdecydowanie dziwny mecz. Holandia otwarcie (z Robbenem i trenerem na czele) przyznawał się, że wcale nie chce się jej go rozgrywać i brąz ma gdzieś. Brazylia może i chciała jednak z jakimikolwiek medalami turniej u siebie zakończyć, ale jednocześnie najchętniej uniknęła dziewięćdziesięciu minutowej okazji do pogłębienia upokorzenia.
Atmosferę z cyklu "akward" dało się zauważyć już od pierwszego gwizdka i już od tego momentu wiedziałyśmy, że będą się męczyć sami piłkarze, jak i my same. Nie wiedziałyśmy tylko kto bardziej.
Choć na ławce Canarinhos pojawił się sam Neymar, by duchowo wesprzeć swoich kolegów, to wiele jednak jego obecność nie dała. Nie dość, że na boisko wyszli wciąż ze spuszczonymi głowami bo niemieckiej traumie, to na dzień dobry już przegrywali, bo karnym podyktowanym w 3 minucie i wykorzystanym przez van Persiego.
Kilkanaście minut później było już zresztą 2:0, a brazylijscy kibice już wiedzieli, że nie tylko ich drużynie nie uda się minimalnie pozytywnym akcentem zakończyć mundialu i siebie, ale, że jest zagrożenie upokorzeniem numerem dwa.
David Luiz i Thiago Silva bezradnie miotali się między holenderskimi napastnikami próbując bezskutecznie przerwać tworzone przez nich hurtowo akcje podbramkowe. Popełnili razem tyle błędów w tym meczu, że inni obrońcy mogliby nimi obdzielić wszystkie fazy mundialu i jeszcze by kilka w zapasie zostało.
Sneijder, Robben i Blind tylko więc korzystali z tak przyjaznych warunków w brazylijskim polu karnym i prawdopodobnie tylko dzięki zmasowanym modlitwom kibiców rywali nie zdobyli więcej bramek niż ta na zamknięcie spotkania na 3:0.
P.S. Dalej Bling, gdzie się podziewałeś przez cały mundial i dlaczego zacząłeś być moim guilty pleasure w ostatnim meczu?