Maraton przez różowe okulary

"To moja droga z piekła do piekła".

Wszystko, co mówili mi o maratonie bardziej doświadczeni i mądrzejsi ludzie, okazało się prawdą. Zmultiplikowaną. Tak - maraton zaczyna się po 30-35 km. Tak, biegnie się go w głowie. I tak - człowiek rozbija się wtedy o ścianę. Albo też może bardziej adekwatnie - mur. Warowny z fosą dookoła. I weź to człowieku przeskocz.

Tytułem wstępu chciałam zaznaczyć, że nie poszłam na maraton ot tak, z marszu. Coś tam biegam, ale też mam świadomość, że nie byłam najlepiej przygotowana i mogłam przed tą ostatnią wrześniową niedzielą zrobić znacznie więcej. Powinnam była zrobić znacznie więcej.

Na chłopski rozum przed startem (którym o dziwo nawet się zbytnio nie stresowałam w myśl zasady "i tak już nic nie zmienisz" i "jakoś to będzie") myślałam tak: "10 km przebiegnę spokojnie"  - nie to żebym z zamkniętymi oczami tyle śmigała i nie czuła zmęczenia, ale to taki klasyczny dystans biegowy. Dalej "połowę też dam radę", bo w końcu na wiosnę przebiegło się ten półmaraton, a i ostatnio kilka razy w okolicach 20 km biegałam, więc spoko. Potem dobiegnę do 30 km, bo przecież to kolejne 10 km, a jak wiadomo - co to 10 km? Z 30 do 32 to rzut beretem, a od 32 do 42 to już poniżej 10 km, a wszystko co poniżej 10 to już w ogóle małe piwo. Nie będę jednak głupia i założę, że każde kolejne 10 km przebiec będzie trudniej. Tyle teorii.

Praktyka:

10 km - spoko, lecimy, mięśnie nie bolą, gadamy, śmiejemy się. Tu biegnie facet z lwem na głowie, tam kelner z tacą, obok pan w piżamie, a za nim szwadron strażaków. Radość, rozprężenie i ogólna impreza. Kostka i kolano krzyczą co prawda, żeby ich już nie maltretować, ale krzyczały tak i przez cały tydzień przed maratonem - wtedy ich nie posłuchałam, pobiegłam, to i przecież w trakcie też słuchać nie będę.

21 km - połówka. Czas w porównaniu z półmaratonem wiosennym poprawiony o 6 minut, międzyczas w zgodzie z tym, co założyłam.

Przed 30 km zaczynam czuć zmęczenie, a po 30 km... wiecie, że kilometr między np. 31 a 32 km jest dużo dłuższy niż ten między 11 a 12? O kilometrze między oznaczeniem 36 a 37 nie wspominając. I jest tragedia. Wszystko cię boli, masz w tych nogach nieszczęsnych swoich te 30-kilka kilometrów i jeszcze, dajmy na to, 5 czy 6 przed sobą. Tak blisko, a jednak te 5 km to nagle cała wieczność. Nogi odmawiają posłuszeństwa, a ty złorzeczysz w myślach, chcesz wyć, krzyczeć, płakać, rzucić wszystko i iść do domu. Ale jednak ciągle biegniesz. Noga za nogą, krok za krokiem. Muzyka w uszach na pełny regulator. Nie patrzysz dookoła, bo nagle ci kibice, którzy na 10. km dawali tyle radości swoim dopingiem, teraz zaczynają cię niemiłosiernie denerwować. Jakie "dawaj!"?! Ja już nie chcę "dawać", ja chcę do domu! Jak jesteś babo taka mądra, to zapraszam na trasę i biegnij, a nie mi wołasz, że jestem dzielna. Nie jestem dzielna, jestem zła, wściekła, obolała i bezsilna. Mam milion kilometrów za sobą, milion przed sobą, a moje nogi odmawiają posłuszeństwa i nawet głowa zaczyna siadać i się poddawać.

I kiedy już plan zejścia z trasy krystalizował się w moich myślach, przede mną jak zbawienie wyrosła flaga z oznaczeniem, że 40 km za mną. Jeszcze tylko 2 km i 195 metrów. Jak ty dziewczę chcesz spojrzeć jutro w lustro, jeśli teraz zrezygnujesz? Jeszcze 15 minut i będzie po wszystkim, będą medale, jedzenie, odpoczynek i wieczna chwała radość. I ulga.

Kolejny maraton? Pogadamy, jak zapomnę o tym, co przeżyłam wczoraj. Na razie pamięć jest zbyt świeża, a ból zbyt silny.

Dziewczyny! Szczerze polecam!

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.