Orlen Warsaw Marathon przez ciachowe okulary

Widzicie... w życiu każdej ciachoredaktorki przychodzi taki moment, kiedy dochodzi do światłego, wiekopomnego i genialnego w swojej prostocie wniosku: "Trzeba wstać zza biurka i się ruszyć". Następnie ciachoredaktorka przekuwa postanowienie w czyn, po czym nie może wyjść z podziwu dla swojego własnego samozaparcia. A potem to już leci.

Powiedzmy to sobie od razu szczerze: nie startowałam w maratonie. Takie plany mam na koniec września. To nie tylko brzmi przerażająco - to jest przerażające, szczególnie, że klamka już zapadła.

I pomyśleć, że w podstawówce przebiegnięcie 600 metrów było wysiłkiem tak dużym, że zorganizowałam sobie lekarskie zwolnienie z biegów. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że za parę lat będę z własnej nieprzymuszonej woli biegać kilometry, umarłabym ze śmiechu. Na skutek pęknięcia.

Skupmy się jednak na niedzielnym biegu - w moim wypadku tym na 10 km. Z przykrością muszę stwierdzić, że cała uwaga organizatorów skupiła się na dzielnych maratończykach, w związku z czym my - ubodzy krewni startujący na lichym, czterokrotnie krótszym dystansie - mogliśmy poczuć się nieco zaniedbani.

No ale cóż... biegniemy. Sygnał do startu, ruszamy - marszem, bo tłum uniemożliwia bieg. Idziemy. Stajemy. Znów idziemy, mijamy linię startu. Idziemy dalej. Za chwilę mijamy oznaczenie "ostry start" - najpierw jedno, potem drugie. A my wciąż idziemy. Tak, IDZIEMY, depcząc sobie wzajemnie po piętach. Jak tak dalej pójdzie, to nie wyrobimy się w limicie czasu. W końcu tłum się rozrzedza i można zacząć biec. No to lecimy.

Największym niedopatrzeniem była zbyt mała ilość wody. Nie oszukujmy się, zbyt szybko to ja nie biegam, ale też nie wlokę się na szarym końcu. Powiedzmy, że biegłam w środku peletonu. Spotkała mnie więc przykra niespodzianka, kiedy okazało się, że na obiecanych stanowiskach po pięciu kilometrach zabrakło wody. Przebiegnięcie kolejnych pięciu kilometrów nie było oczywiście w tych warunkach niewykonalne, ale niesmak pozostał. Tym bardziej, że i po minięciu linii mety minęło kilkanaście minut nim znalazłam namiot, w którym były jeszcze jakieś pełne butelki. Dodatkowym minusem był też brak oznaczeń kilometrów na trasie. Niby człowiek wie, ile biegnie tę dychę i niby komórkę z endomondo ma uruchomioną, ale to zawsze jednak lepiej, kiedy na trasie migają mu kolejne pokonane kilometry.

Ale nie narzekajmy - kolejny medal do kolekcji jest.

Na szczęście o maratończyków zadbano lepiej, w związku z czym wypowiadali się o biegu w samych superlatywach. Swoją drogą niewiele brakowało, żebym sama zaliczyła maraton pół roku wcześniej niż planuję - oba biegi startowały jeden po drugim z dwóch pasów ruchu - trochę nieuwagi mogło więc skutkować ruszeniem nie do tego biegu, co sobie człowiek założył. Przynajmniej miałabym już ten maraton z głowy i mogłabym stawiać sobie kolejne cele.

Na plus muszę policzyć niezależną od organizatorów piękną pogodę (aż za piękną! Bogu dzięki, że nic mnie nie podkusiło, żeby biec w bluzie) i fajną trasę (byli tacy, co na nią narzekali - może na starcie było zbyt wąsko, przez co zrobił się, dosłownie, korek, ale poza tym mi się podobało). Wiem, że niektórym nie podobały się szczególnie podbiegi, ale cóż począć... nie wińmy organizatorów, ale przeklętą skarpę wiślaną. Tak to już w końcu jest, że jak się chce w Warszawie zorganizować bieg po lewej stronie Wisły, w miarę blisko Centrum, a do tego po przyzwoitych ulicach to niestety wcześniej, czy później jakiś podbieg się znajdzie, jak nie tu, to gdzie indziej. Tym razem padło na Tamkę zaraz po starcie, dzięki czemu mieliśmy przynajmniej podbiegi szybko załatwione. Choć ja, muszę przyznać, w jakiś masochistyczny, sobie niezrozumiały sposób lubię biegać pod górę - po treningu w górskich terenach w zeszłe wakacje mam do tego zwyczajną słabość.

Co do przyzwoitych ulic to w programie maratonu widniała wielkimi literami informacja o tym, że nawierzchnia na ulicy Podgrzybków jest uszkodzona. Słowo daję, że pierwszy raz zobaczyłam tę nazwę i nie mam zielonego pojęcia, gdzie te podgrzybki są, ale wiem, że nawierzchni dobrej to tam nie mają. A przynajmniej nie mieli, bo rankiem przed biegiem telewizje trąbiły, że nawierzchnia na ulicy Podgrzybków została naprawiona. I tak oto w niedzielę anonimowa do tej pory ulica Podgrzybków stała się najważniejszą arterią stolicy (normalnie chyba zaraz pojadę ją obejrzeć).

Ponieważ trasa na 10 km biegła miejscami równolegle do trasy maratonu (choć biegliśmy w przeciwne strony), więc mogłam się miejscami przyjrzeć tamtejszym biegaczom i zobaczyć (z przerażeniem) swoją przyszłość. Zapadły mi w pamięć wyżyłowane dzielne panie w wieku naszych babć (widok skutkował mocnym postanowieniem, że nie będę się zbytnio poświęcać biegom; jednak nie jest to mój ideał urody) i pan zamykający stawkę. Biegł daleko, daleko w tyle, a pochód zamykała podążająca za nim jak cień karetka. Aż szkoda, że nie zapamiętałam jego numeru startowego, bo naprawdę chciałabym wiedzieć, czy dotarł do mety o własnych siłach. Dostał od nas - biegaczy krótkodystansowych - wielką owację, gdy się mijaliśmy.

Podsumowując mój bieg: cel minimum wykonany (czas z Run Warsaw poprawiony o 7 minut), choć chciałam poprawić go o więcej. Ale cóż... tak to jest, jak się człowiek nie przygotuje. Taka to już moja tradycja chyba: do Run Warsaw się nie przygotowałam, pobiegłam chora, to i wynik był kiepski. Do półmaratonu przygotowałam się na pół gwizdka i dotrwałam do mety w idealnie zamierzonym czasie. Do biegu Orlenu znów się nie przygotowałam, bo co to dla mnie te 10 km po półmaratonie? Toż to pikuś... i tak trochę się mi biegło, lajtowo i nim człowiek się obejrzał, już był na mecie.

I tylko powiem Wam, że panowie z Afryki są niesamowici. Niby człowiek wie, że mają genetyczne predyspozycje do biegania szybciej niż tacy np. Europejczycy, ale kurczę... ja tu sobie dobiegłam, ledwo tę wodę znalazłam, ledwo medal odebrałam, odetchnęłam, przebrałam się i w kierunku domu zaczęłam niespiesznie zmierzać, a tu mi spiker zapowiada, że pierwszy maratończyk będzie na mecie za 20 minut. WOW!

A tutaj podsumowanie biegu na 10 km Adama Małysza (nieco bardziej zwięzłe niż moje), który też startował (niestety nie udało mi się go zobaczyć, ale słyszałam, jak wywiadu na mecie udzielał, więc mogę potwierdzić, że rzeczywiście był):

Dzisiaj wziąłem udział w Orlen Warsaw Marathon. Muszę szczerze przyznać, że bieganie nie jest moją dyscypliną ;) Ciężko było złapać i utrzymać właściwe tempo. Ostatecznie doleciałem do mety i z tego się cieszę. 10 kilometrowy bieg ukończyłem z czasem 51 minut i 32 sekundy. Wynik może nie jest imponujący, ale było to dla mnie duże wyzwanie, tym bardziej bez żadnego treningu. 17 lat nie biegałem wcale, bo ten sport nie sprzyjał skokom narciarskim. Bieganie sprawia, że mięśnie robią się wytrzymałe, ale tracą swoją szybkość. W skokach chodzi właśnie o tę szybkość. Najważniejsze, że dotarłem do mety o własnych siłach :)

Jak już przebiegnę ten maraton to w następnej kolejności wygrywam Wielkiego Szlema. Sukienkę już kupiłam. Różową.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.