Zaczynamy bez zbędnych wstępów od powrotu dawno nie widzianej, wyczekanej i wytęsknionej Bundesligi, której twarzą w tym tygodniu zostaje Mario Gomez (choć chciałybyśmy, żeby został też trochę jej klatą...) zdobywca trzech bramek w meczu Bayernu z Kaiserslautern, które to bramki stanowiły jednak zaledwie trzy piąte ogólnego wyniku, a w zwycięskim Bayernie jest coś takiego, co dodaje nam energii, radości i siły do życia na cały tydzień. Hell yeah:
A żeby było jeszcze weselej, dwa gole dla Kolończyków zdobył nasz kochany Lu-lu-lu Lukas Podolski:
Bundesliga FTW!
Czyli nasz 'nie-tak-znowu-secret' crush, nasza guilty pleasure, regularny gość najniegrzeczniejszych naszych fantazji, i najseksowniejsze zakola sportu - znów pokazał, że Manchester United zależy w durzej mierze od jego długich, pięknie rzeźbionych nóg. I podobnie jak w przypadku Mario Gomeza, koledzy dołożyli jeszcze dwie bramki, także całe spotkanie Diabłów z Birmingham City zakończyło się piątkowym pogromem.
Co sprawia, że pomimo całej naszej (a jeszcze bardziej Waszej) sympatii dla Arsenalu, czujemy się jednak bezpieczniej, i uważamy, że świat jest bardziej poukładany i silniej osadzony w swoich podstawach, jeśli to Man United jest na czele tabeli Premier League. Wiecie, to trochę jak aksjomat: David Villa robi biczfejsy, Szarapowa jęczy na korcie, woda wrze w 90 stopniach, a Diabły pod wodzą Fergusona... - no, wiadomo co.
Dwa punkty za United w ligowej tabeli i dwie bramki mniej w sobotnim spotkaniu - to sytuacja egzystencjalna Arsenalu. Głównym egzekutorem kanonierskiej salwy okazał się tym razem Robin van Persie, który pozwolił sobie nawet na luksus nie strzelenia karnego - a co, stać go:
Fernando strzelił wprawdzie tylko dwa gole, ale w kontekście pierwszego ligowego (w dodatku wyjazdowego!) zwycięstwa Czerwonych pod wodzą legendarnego trenera Kenny'ego Dalglisha smakują one dla fanek Liverpoolu jak podwójny hat-trick. Zwłaszcza, że Nando celebrował tak pięknie, a nad Anfield Road (tak, wiemy, że to mecz wyjazdowy, ale nie psujcie nam retorycznej koncepcji) wiał taki wiatr odnowy, że w połaczeniu ze zwycięstwem Bayernu starczy nam energii chyba na, bez kozery, półtora tygodnia:
W obliczu germańsko-niemieckich hat-tricków i pół hat-tricków (nie pytajcie nas w jaki sposób dwa z trzech goli dają pół hat-tricka, jesteśmy kobiecym i różowym serwisem sportowym) hiszpańskie perypetie wypadają trochę blado. Real wygrał skromniutko 1:0 po bramce Karima Benzemy, ale za to trener Mallorki, Michael Laudrup strzelał jakieś uberbiczfejsy z zupełnie innego wymiaru biczfejsowatości...
Barcelona - jak na siebie - też niezbyt oszałamiająco, bo ''zaledwie'' 3:0, najsłodszym elementem spotkania była natomiast ta część, w której Leo Messi zrobił to:
Awwwwwwwww... ktoś tu jest megasłodziakiem...
Największych emocji sportowych dostarczyła chyba jednak Sevilla wygrywając 4:1 z Levante i jej własnie skrót pokażemy, przełamując madrycko-barceloński monopol na nasze iberyjskie westchnienia. Poznajcie hat-tricka numer 4 - pan Luis Fabiano!