Przed Wami jak zawsze mocno subiektywny zestaw obrazów, które pierwsze przyjdą nam do głowy na hasło sezon 2010. A jakże ekscytujący był to sezon.
Wszystkie ciągnące się przez cały sezon kwasy w Red Bull Racing zaczęły się od majowego GP Turcji, w którym Sebastian Vettel wjechał bezpardonowo w tył bolidu Marka Webbera, po czym wysiadłszy z samochodu wykonał gest sugerujący, że to Mark, a nie on oszalał.
A później było już tylko gorzej. Vettel coraz częściej wdawał się w kolizje na torze, regularnie odbywał kary przejazdu przez aleje serwisowe, został ochrzczony crashkidem, a Mark Webber już bez ceregieli publicznie zaczął wyrażać co sądzi o faworyzowaniu młodszego kolegi w zespole.
I kto by wówczas pomyślał, że ten sezon się tak szczęśliwie dla Red Bulla zakończy.
No dobra, słabe żarty. Wypadek Webbera w Walencji, gdzie po uderzeniu z bolidem Kovalainnena wzbił się wysoko w górę i leciał i leciał, wyglądał na prawdę nieciekawie. Całe szczęście Mark wyszedł z niego bez szwanku, a kamera z jego kokpitu dostarczyła jednych z najbardziej zapierających dech obrazków z kokpitowych kamer w historii.
GP Niemiec to bez wątpienia najbardziej kontrowersyjny wyścig tego sezonu z najpaskudniejszym team order i słynnym komunikatem radiowym inżyniera wyścigowego Massy, Roba Smedleya:
Z perspektywy czasu powiedzieć możemy: dobrze im tak.
W bardzo nieprzewidywalnym sporcie jakim bez wątpienia jest Formuła 1, bywa i tak, że przypadek i wielki pech zmienia się w niesamowite i piękne przeżycia. Tak właśnie stało się w Singapurze, gdzie Robert po nieplanowanym pit stopie powrócił na tor za całym pociągiem kierowców, z którego sześcioma wagonami poradził sobie w trakcie ośmiu zaledwie okrążeń.
Chciał, czy nie chciał, musiał. Za każdym razem gdy widzimy płonący w Singapurze bolid Lotusa, Heikki'ego wyskakującego z niego w pośpiechu i bez zastanowienia chwytającego za gaśnice i ginącego później w kłębach dymu, w głowie wygrywają nam najbardziej dramatyczne melodie z filmów katastroficznych z superbohaterem ratującym świat przed żywiołem, a całość widzimy w zwolnionym tempie.
To bez wątpienia jeden z bardziej epickich momentów tego sezonu.
Witalij Pietrow jest przekomiczny. Kiedy na palcach jednej ręki policzyć było można wyścigi, których nie ukończył w żwirku, bandzie czy ogonie stawki, on z szelmowskim uśmiechem ogłosił, że zupełnie nie widzi powodu, dla którego Renault miałoby się go pozbywać. Wkrótce potem obwieścił, że jest najlepiej startującym kierowcą w całej formułowej stawce. No to przypomnijmy sobie kozacki start Witii w Japonii, gdzie ruszył z impetem Apollo 12, staranował po drodze kilku przeciwników i wylądował na poboczu nie zdążywszy nawet przekroczyć linii startu.
Na poprawę reputacji Rosjanin mocno zapracował w ostatnim wyścigu, ale, mimo wszystko, jeśli po tym sezonie uda mu się zachować posadę w Renault, będzie to ostateczny tryumf budżetu nad umiejętności w Formule 1.
Wyścig w Japonii zapamiętamy z jeszcze jednego, bardzo smutnego powodu. Zaczęło się od przekładanych z sobotniego świtu na niedzielną noc kwalifikacji. Całkowite rozregulowanie naszych zegarów biologicznych było jednak warte fantastycznie wywalczonego trzeciego miejsca. Sam wyścig zaczął się jeszcze cudniej od wyprzedzenia Marka Webbera na starcie i zapowiedzią ekscytującej walki przed kolejne półtorej godziny. Wszystko brutalnie zakończyło się po półtorej minucie odpadniętym kołem.
O tak, muzyka w tle filmiku idealnie oddaję nastrój tego najbardziej dla nas frustrującego wyścigu w sezonie.
Młody kierowca Williamsa ma za sobą sezon raczej średni i jeśli już się wyróżniał, to raczej negatywnie. W kwalifikacjach do przedostatniego wyścigu w sezonie w niewiarygodnym stylu skradł show pretendentom do tytułu i już na zawsze będzie mu to również przez Ciacha zapamiętane.
Sensacja na Interlagos! Sensacja na Interlagos! No co, też sobie chciałyśmy jak Pan Borowczyk zakrzyknąć.
Jak on to zrobił, no jak? Wciąż nie możemy uwierzyć, że to nie Fernando opuszczał Abu Zabi z tacą i mistrzowskim pucharem, od którego dzieliło go ledwie wyprzedzenie Pietrowa. Taka frajerska porażka musiała boleć, ale dla faktu, że Alonso, nie po raz pierwszy zresztą udowodnił, że nie potrafi przegrywać z klasą usprawiedliwienia nie znajdujemy.
Kiedy Sebastian Vettel przekraczał linię mety jako świeżo upieczony mistrz świata i gdy ekran telewizora zasygnalizował, że usłyszały zaraz przekaz radiowy z bolidu kierowcy, zgodnie z radą Pana Borowczyka ściszyłyśmy telewizor i oczekiwałyśmy tradycyjnej "waki waki", okrzyków, wrzasków, pisków i innych niesubordynowanych dźwięków. A tymczasem Sebastian zaczął płakać. A my razem z nim.
I płakać będziemy do marca.
ruby blue