Czyli zaczynamy od przypominania tych emocji, które mamy nadzieję przeżywać za nieco ponad miesiąć w Soczi. Do Val di Fiemme jechaliśmy (jeśli możemy tak sobie, szerokim gestem, szerokim, użyć pierwszej osoby liczby mnogiej z wielkimi nadziejami, związanymi przede wszystkim z Justyną i Kamilem. Justyna wywalczyła srebro, Kamil złoto, ale zanim to zrobił już spadła na niego lawina krytyki, że zmarnował swoją pierwszą szansę na złoto. Zrobiło się trochę nieprzyjemnie, na szczęście wszystko poszło w zapomnienie po konkursie na dużej skoczni i po... pierwszym w historii drużynowym medalu skoczków, który sprawił nam chyba najwięcej radości, zwłaszcza, że dorga do niego była kręta i wyboista.
No a potem był już tort, rąbanica, białe konie, góralska muzyka i ogólnonarodowa radość.
I tylko Maciek Kot zostawił w Val di Fiemme miłość swojego życia i może dlatego jest od tamtej pory taki melancholijny....
Jednym z głównych (acz nieprzyjemnych) "hajlajtów" sezonu formułowego 2013 było narastające napięcie w zespole Red Bull Racing. Jego kulminacja nastała podczas marcowego wyścigu o GP Malezji w trakcie którego Sebastian Vettel, nie dostosowawszy się do polecania zespołowego, wyprzedził Webbera na ostatnich okrążeniach. Na domiar złego podczas tego samego wyścigu Nico Rosberg błagał szefostwo o pozwolenie na wyprzedzenie jadącego wolniej Lewisa Hamiltona, którego nie otrzymał. W rezultacie podium wyglądało mniej więcej tak:
internet
Sebastian Vettel zaczął się tłumaczyć i przepraszać, przeprosiny odwoływać, Mark nabrał wody w usta i starał się nie dać ponieść za bardzo emocjom, padok opanowały plotki o jego rychłym rozbracie Red Bullem, które ten szybko zdementował, ale...
Pod koniec czerwca Webbo ogłosił, że to kończy swoją przygodę z Formułą w ogóle i jest to jego ostatni sezon. Po drodze zapytany o to, czy będzie tęsknił za swoim kolegą zespołowym wyglądał mniej więcej tak:
Ale gdy w listopadzie przyszło do ostatniego wyścigu i wielkiego pożegnania, waśnie zostały odłożone na bok, a panowie okazali sobie nawzajem sporo szacunku. Ach, co to było za pożegnanie!
Pamiętacie jeszcze te wszystkie smutne, jesienne wieczory, gdy komentatorzy TVP i dziennikarze sportowi desperacko, zbolałym głosem liczyli Polaków grających w klubach grających w LM, a tak naprawdę, zazwyczaj, siedzących gdzieś w trzecim rzędzie ławki rezerwowych, lub wpuszczanych na końcowe minuty? No cóż, Robert Lewandowski udowodnił, że liczy się jakość, a nie ilość, że Polal potrafi grać na światowym poziomie, i co więcej "robić różnicę".
Droga Borussii do finału była pełna gwałtownych zwrotów akcji, pojedynków do ostatniego tchu i łutów (czy tak się to odmienia?) szczęścia, ale to co zrobił Robert w półfinale z Realem... Nigdy tego nie zapomnimy.
Cztery gole strzelone Realowi zapoczątkowały oczywiście Robertomanię (porównywalną chyba tytlko z Małyszomanią w swoim apogeum), w której dzielnie wybijali się nasi koledzy ze Sport.pl.
Szkoda tylko, że potem Robertomanię po zwycięstwie nad Realem przesłoniła saga transferowa pt. "Przejdzie do Bayernu czy nie przejdzie" z gwiazdorską rolą drugoplanową niejakiego Cezarego K., i to niestety też zapamiętamy z wiosny i lata 2013, ale tych czterch goli w półfinale nikt nam nie odbierze.
Na zielonych londyńskich kortach pisała się Historia Polski w białych trykotach, że zaczniemy tak patetycznie, ale było patetycznie, choć najpierw było ekstatycznie i radośnie, a potem wzruszająco i trochę smutno. Pierwszy raz w historii szlachetnego szlema w ćwierćfinale spotkało się dwóch Polaków, co oznaczało, że pierwszy raz w historii Polak zagra w półfinale Wimbleodnu.
Łukasz Kubot i Jerzy Janowicz nie żałowali sobie serdeczności przed i po, ale w trakcie meczu obserwowałyśmy twardą, poważną walkę - świetne serwy Jerzyka i magiczne popisy Łukasza przy siatce. Lepszy okazał się Janowicz, a potem były uściski, łzy, wzruszenie i piękne gesty.
Wimbledon 2013 był historyczny nie tylko dla Polaków, ale także dla Brytyjczyków, a już na pweno dla pewnego neurotycznego Szkota. Jeden z najbardziej utalentowanych tenisistów, od niepamiętnych czasów w pierwszej czwórce, nasz ukochany nieco zagubiony, nieco pokręcony, nieco ciapowaty i bardzo genialny Andy Murray wygrał wreszcie swój pierwszy turniej wielkoszlemowy, po drodze, to znaczy w półfinale, pokonując naszego Dżej Dżeja.
W finale Andy zmierzył się z Novakiem, czego świadkami byli chyba basolutnie wszyscy sławni ludzie świata, wygrał w trzech setach i dał poddanym Królowej temat na okładki wszystkiego i wszędzie, oraz stał się bohaterem narodowym nr 1, przynajmniej do czasu narodzin dziecka Williama i Kate.
A my się po porstu bardzo z tego cieszyłyśmy.
Po raz kolejny nabrałyśmy podejrzeń, że włodarze Plusligii czytują Ciacha, bo w tym sezonie transferowym naściąganych zostało mnóstwo obiektów z naszej listy życzeń. Najgłośniej było o pozyskaniu argentyńskiej gwiazdy Facundo Conte, który do Bełchatowa przybył w pakiecie z Nico Uriarte...
Zaksa Kędzierzyn Koźle pozyskała Dicka Kooya, cały zagraniczny zaciąg przybył do Jastrzębskiego, młody talent z Bułgarii i weteran z Węgier zasilili szeregi mistrza Polski, Bruno Romanutti dołączył do zespołu z Kielc, i wreszcie, już w trakcie sezonu, w Bydgoszczy pojawił się Carson Clark.
Sporo działo się również na rynku krajowym. Andrzej Wrona dołączył do swojego przyjaciela Karola Kłosa na środku siatki w Bełchatowie, Dawid Konarski przywdział pasiak Resovii, z wojaży zagranicznych do Gdańska powrócił Kuba Jarosz.
Niestety sporo było również migracji w drugą stronę, które witałyśmy w mniejszą radością. Swoich sił w Rosji postanowił spróbować Michał Winiarski (Fakieł Nowy Urengoj), Zibi Bartman nie zagrzał długo miejsca w Rzeszowie (Modena), ze Skrą pożegnały się serbskie loczki, z Jastrzębskim piękny Russell Holmes, z Zaksą Antonin Rouzier i żegnany najbardziej rzewnie Felipe Fonteles.
7 siatkarzy, z których przybycia do Plusligi cieszymy się najbardziej>>
Stało się to, co stać się musiało i nadchodziło wielkimi krokami, a jednak miałyśmy nadzieję, a jednak wydawało się nam, że nie stanie się nigdy. Albo przynajmniej - jeszcze nei teraz. Może za rok. Może jeszcze za sezon. Może po wygranej w Lidze Mistrzów... Może gdy Ryan Giggs zakończy karierę piłkarską... Ale nie oszukujmy się - czy Sir Alex Ferguson mógł wybrać lepszy moment na zakończenie 26-letniej kariery trenerskiej przy Old Trafford, niż po wywalczeniu 20. mistrzostwa?
W glorii chwały, w splendorze, otoczony podziwem, szacunkiem i legendą? I mogący sobie teraz, kiedy chce, robić meksykańską falę na trybunach?
Sir Alex Ferguson był trenerem United przez całe nasz życie i jego odejście na emeryturę było dla nas naprawdę jak abdykacja, jak zmiana króla, jak koniec epoki - bo innego Manchesteru niż Manchester Fergusona nigdy nie znałyśmy.
Teraz już znamy i nie jesteśmy pewne, czy tak bardzo nam się podoba.
Ale nie tylko z Legendą Manchesteru United przyszło nam się w tym roku pożegnać. Karierę piłkarską zakończył jego (czasem trudny) wychowanek - David Beckham....
....co nie obyło się bez naszych łez, zgrzytania zębów i wspomnień...
...i jeszcze jedno cudowne dziecko Sir Alexa, jeszcze jednak legenda Man Utd - Paul Scholes...
Z Liverpoolem pożegnał się Jamie Carragher...
...a wracając jeszcze do tematu piłkarskich miłości i dziecięcych fascynacji - na emeryturę przesedł także Michael Owen.
Tak, wiosną 2013 roku zdecydowanie poczułyśmy się stare.
W Polsce buty na kołku zawiesił Tomasz Frankowski, legendarny snajper Ekstraklasy i reprezentacji, znów, jedna z naszych pierwszych (no, może drugich) piłkarskich miłości i wspaniały, skromny, prawy i wielki człowiek.
Radosław Sobolewski i Kamil Kosowski ze łzami w oczach pożegnali się z Wisłą....
Piotr Reiss z Lechem...
...a Michał Żewłakow i Dickson Choto z Legią.
I już miałyśmy kończyć, gdy okazało się, że ostatni kamyczek do tego smutnego imelancholijnego slajdu dorzuca nam - Alessandro Nesta, również bywalec naszych ścian w dziecinnym pokoju, posiadacz cudownych ust, lśniących włosów i wspaniałego swetra, piękny, zawsze nieco smutny, nieco na uboczu Sandro - wychowanek Lazio, gwiazda Milanu, dopalająca się w MLS, gdzie właśnie kilka dni temu zakończył się sezon, a wraz z nim kariera włoskiego piłkarza.
Niestety siatkarski sezon reprezentacyjny przyniósł same porażki. Zaczęło się od Ligi Światowej, podczas której okazało się, że regularnie ogrywać mogą nas takie zespoły jak Francja, a obrońców tytułu (tak, to my!) po raz drugi w historii rozgrywek zabrakło w turnieju finałowym.
Na wrześniowych mistrzostwach Europy w Polsce i Danii miało być lepiej, i rzeczywiście, Polacy przed turniejem sprawiali wrażenie świeższych i natchnionych nową energią i wiarą. Pierwszy mecz grupowy z Turcją wygraliśmy w bólach, Francja po raz kolejny okazała się za mocna (ale walczyliśmy, momentami grając bardzo dobrze), dramatyczny bój ze Słowacją podbudował morale drużyny, wykreował nowych bohaterów (świetne zmiany dali Fabian Drzyzga i Michał Kubiak), aż wreszcie nadszedł pamiętny baraż z Bułgarią. Porażka 2:3 bolała okrutnie, bo polska kadra grała najlepszy mecz od lat, iskra znowu się pojawiła, drużyna Anastasiego mogła się odrodzić, niestety, po pechowym tie-breaku pożegnaliśmy się z Euro po czterech zaledwie meczach.
Trzy przegrane imprezy z rzędu wyczerpały cierpliwość PZPS-u i Andrea Anastasi musiał pożegnać się z posadą. Na tę decyzję musieliśmy czekać jednak prawie miesiąc, pojawiały się głosy, że Włoch zachowa posadę z braku alternatyw, w międzyczasie w prasie krążyły wielkie zagraniczne nazwiska, eksperci zastanawiali się czy postawienie na polskiego szkoleniowca to taki znowu beznadziejny pomysł, aż wreszcie nadeszła sensacyjna wiadomość, że reprezentację siatkarską powierzono w ręce wciąż jeszcze aktywnego zawodnika Skry Bełchatów z zerowym doświadczeniem trenerskim, Stephana Antigi.
Czy w tym szaleństwie jest metoda? Przekonamy się w przyszłym roku!
Zanim siatkarska Polska żyła tematem nowego trenera reprezentacji, w środowisku burzę wywołała decyzja o skreśleniu z kadry tuż przed Euro jej dwóch dotychczasowych filarów - Krzyśka Ignaczaka i Zbyszka Bartmana. A jeszcze większą spekulacje prasy o domniemanych przyczynach takiej decyzji Anastasiego. Igła spotkał się z paskudnym posądzeniem o problemy alkoholowe, Zibi, według słynnej już analizy Pawła Papka, miał psuć atmosferę w kadrze.
Cała trójka szybko zdementowała te plotki, ale niesmak pozostał. Nie da się też ukryć, że ten rok pod względem sportowym Zibi ani w klubie ani w reprezentacji nie może zaliczyć do udanych. Trzymamy kciuku za lepszą formę w 2014!
Miniony sezon formułowy dostarczył nam również (oczywiście poza fascynującym ściganiem) fascynujące doniesienie transferowe. Najgłośniejszym z nich była oczywiście wieść o wielkim powrocie Icemana do Ferrari (mimo wcześniejszych spekulacji o negocjacjach z Red Bullem), która obiegła padok we wrześniu.
Kimi zdołał zmącić jeszcze sporo wody po podpisaniu kontraktu. Pod koniec października w trakcie wyścigu o GP Indii kierowca pokłócił się przez radio z dyrektorem operacyjnym Lotusa, padły bluzgi i prawie doszło do rękoczynów...
W końcu, przy okazji listopadowego Grand Prix Abu Zabi, Iceman wyznał, że od początku roku nie dostał od zespołu ani złotówki i to głównie względy finansowe przesądziły o jego rozbracie z Lotusem. W rezultacie w przyszłym roku w Ferrai będziemy oglądać jedno z bardziej interesujących "sparowań" w Formule od lat.
Ten sezon miał być dla wciąż zmagającego się z ograniczeniami zdrowotnymi Kubicy czasem nauki i zbierania doświadczeń. Nauki i doświadczeń było sporo, wypadków i przygód na trasie również, ale w końcowym efekcie, pod koniec października, Bobby mógł cieszyć się ze zwycięstwa w klasyfikacji generalnej cyklu WRC2.
Niezłomność i wciąż niegasnący talent Kubicy został doceniony przez dziennikarzy z całego świata, którzy w grudniu przyznali mu tytuł osobowości roku FIA. Kilka dni później przyszły jeszcze lepsze wieści: Robert w przyszłym sezonie będzie rywalizował wśród najlepszych w cyklu WRC!
Jak już pewnie zdążyłyście zauważyć 2013 nie był najlepszym rokiem dla polskich sportów zespołowych, a chyba najsmętniej wypadli właśnie piłkarze człapiący po zielonych murawach. Heroiczne zwycięstwa nad San Marino i jeden wymęczony triumf nad Mołdawią to zdecydowanie za mało, żeby móc choć marzyć o awansie na Mistrzostwa Świata
Cóż, jeśli do tego dodamy marny styl, zatęchłą atmosferę wokół kadry, nieładnie niekiedy zachowania samych kadrowiczów i jeszcze gorsze kibiców (gwizdy przerywane milczeniem na niemal każdym meczu), najniższe w historii miejsca w rankingu FIFA i zmianę trenera, która nie wróży nam w przyszłości wielu powodów do radości - no jeśli to wszystko zbierzemy razem, to wyjdzie nam, że biało-czerwoni są być może w największym dołku w historii.
Aha, no i jeszcze San Marino strzeliło nam gola. Niby nic, a jednak zgniła wisienka na zepsutym torcie.
Trudno uwierzyć, że jeszcze 1,5 roku temu cała Polska trzymała za nich kciuki przed meczem z Czechami na Euro. Ale żeby nie kończyć w tak bardzo minorowych nastrojach, pocieszamy się, że po nocy przychodzi dzień, poza tym gorzej już być nie może.
Pośród gromadnych porażek wszystkich chyba ważnych polskich reprezentacji w tym roku (piłkarze ręczni, koszykarze, tudzież polskie kluby w europejskich pucharach, included) niczym diament z popiołów wyrosła nikomu wcześniej nie znana żeńska reprezentacja Polski w piłce ręcznej i dotarła do półfinału! I choć przegrała mecz o finał, oraz o trzecie miejsce to jesteśmy niesłychanie dumne z naszej czwartej drużyny na świecie!
Bo nie dość, że nikt za bardzo o nich przed mistrzostwami nie słyszał, nie dość, że mało kto wiedział, że są jakieś mistrzostwa w piłce ręcznej kobiet, to jeszcze ci, co wiedzieli, zadowoliliby się wyjściem z grupy, bo na więcej nie dawali szans podopiecznym duńskiego (ach, duńskiego!) trenera Kima Rassmusena.
Tymczasem one nie tylko z tej grupy wyszły, ale pokonały też Rumunię i Francję docierając do półfinału i dopiero tam ulegając gospodyniom turnieju, przy fanatycznym dopingu serbskiej publiczności. Przegrały też mecz o brązowy medal, choć wygrywały po pierwszej połowie, ale i tak jesteśmy z nich szalenie dumne i dziękujemy za poprawę humoru na koniec roku.