W oczekiwaniu na zmagania Wielkiej Trójki mieliśmy w sobotę okazję oglądać mini szlagier w postaci derbów Andaluzji. Okej, Sevilla może podobnie jak koledzy z Athleticu jedzie w tym sezonie głównie na opinii z poprzednich, ale Malaga... Malaga to dopiero urządza sobie dzikie szaleństwa z wygraniem gruby CL włącznie.
W przeciwieństwie jednak do nas, Ciachoredaktorek, gospodarze wcale nie chcieli się poddać i oddać w formie jeńców Maladze, gdy piękniejący chyba z każdą minutą Isco wyszedł na murawę.
Wręcz przeciwnie, Alvaro Negredo wyglądał nawet jakby chciał coś w tym meczu ugrać, z uporem prawie w pojedynkę ostrzeliwując bramkę rywali. Rywale przy udziale Santa Cruza (ach te nasze oldschoolowe crushe) i Eliseu nie pozostali dłużni i pierwsza połowa byłą całkiem widowiskowa połową.
Na bramki jednak poczekać musiałyśmy aż do drugiej połowy, kiedy to ostatecznie do akcji wkroczył Demichelis i co się dziwić obronie Sevilli, same bałybyśmy się go zatrzymać. To jednak jeszcze nie załamało Sevillistas i nie zasmuciło pięknych oczu Navasa, zrobiła to dopiero sytuacja z 70. minuty, gdy jego kolega sfaulował w polu karnym Eliseu i temu nie zadrżała noga przy wykonywaniu rzutu karnego podyktowanego przez sędziego. Wynik już się nie zmienił, ale piękne obrazki pozostały z nami do końca.
http://25.media.tumblr.com/c29bea880bc6620660b15aadc19e934a/tumblr_mf4ryy1gUj1qj45zro1_500.jpg
Sevilla 0 Málaga 2 przez jordixana
To był jednak weekend, gdzie dwa piłkarskie wielkie miasta Madryt i Barcelona mierzyły się ze sobą, a zanim mieliśmy hit kolejki na kolację, przystawką miało być spotkanie Królewskich z drugą drużyną z Barcelony, Espanyolem. Piszemy specjalnie "miało być", bo po spotkaniu a) liczącego każde ćwierć punktu b) pragnącego krwi po przegranym meczu pucharowym, Realu z ubogim spadkowiczem nie mogło wyniknąć więcej niż rzeź niewiniątek i poprawienie strzeleckiego rekordu Ronaldo w jednym. A jednak. Przystawka się zbuntowała.
Choć na początku wcale się na to nie zanosiło. Zrelaksowany Real rozgrywał sobie spokojnie piłkę na połowie rywala, mając mecz pod kontrolą i zastanawiając się tylko od której strony uderzyć. Im dłużej jednak się zastanawiał, tym pomysły były mniej kreatywne, a po jednym z nim rozpoczął się kontratak Espanyolu, który zaskoczył tym samym rozespaną obronę i Casillas musiał schylić się po piłkę. Było 1:0 po strzale Garcii i ktoś tu był w tarapatach.
No i ten ktoś strasznie się takim stanem wkurzył i to z Cristiano na czele, który wciąż wierzył w te nasze przepowiednie o rzezi i jego rekordach. Mieliśmy wyrównanie. W przerwie jednak jeszcze Mou musiał dołożyć swoje trzy grosze do motywacji zespołu i ledwie Espanyol zdążył na nowo postawić stopę na murawie, już dostał drugą bramkę. Nie autorstwa Ronaldo, a przynajmniej nie bezpośrednio, bo to on dośrodkowywał do strzelającego Coentrao.
Teraz Królewscy już wygrywali i mogli spokojnie kontynuować rozgrywanie meczu, mając na powrót: mecz, piłkę i dominację w swoim posiadaniu. No i się ten relaks znowu niestety zemścił. Po rzucie rożnym Albin umieścił piłkę w bramce zaskoczonego Ikera.
I tutaj nie pomogła już nawet mobilizacja w postaci ramion Sergio, bo też pomóc nie mogła - gol wyrównujący padł w 89 i Real nie zdążył nawet powiedzieć "O mamo" jak sędzie zakończył mecz.
Żeby było jeszcze mniej optymistycznie, rozwścieczony Mou zszedł do szatni jeszcze przed gwizdkiem sędziego: "To już "mission impossible" - stwierdził na spokojnie, kiedy dziennikarze zapytali się go po meczu o zdobycie przez Real Mistrzostwa Hiszpanii. Zgadzacie się z nim?
Po epic fail na Santiago Bernabeu, Atletico miało znowu szansę pokazać, że sobie w tym sezonie wcale żartów nie stroi, ale ma ambicje poważnie zamieszać w czołówce Primera Division. Same osobiście nastawiałyśmy się na mecz meczów, z wielkimi emocjami i naprawdę wyrównanym pojedynkiem i tak rzeczywiście było w pierwszej połowie.
Falcao na spółkę z Costą co rusz straszyli defensywę Barcy groźnymi kontratakami, która nie pozostawał dłużna, a my omal nie dostałyśmy oczopląsu próbując nadążyć za tempem gry. Zrobiło się jeszcze ciekawiej, kiedy po błędzie Sergio B. Falcao aka "Tygrys" ruszył na bramkę Valdesa i z zimną krwią ugryzł ofiarę. Atletico wygrywało na Camp Nou!
O mamo, czyżbyśmy miały tutaj "surprise surprise"? Hmmm... Adriano stwierdził, że nie. Buski podtrzymał jego zdanie w tej kwestii. 2:1 dla gospodarzy.
Jeśli jednak możemy mówić, że napięcie spadło wraz z rozpoczęciem drugiej połowy, to chyba gol Messiego był owego napięcia śmiertelnym postrzałem. Najwyraźniej nawet najgroźniejszy tygrys zamknięty w klatce wiele nie zdziała, a 79% posiadania piłki po stronie Barcy to wyjątkowo szczelna klatka, prawda Falcao? A może po prostu piłkarze ze stolicy wiedzieli, że Messi w tym sezonie się nie rozdrabnia i strzela przynajmniej dublet, więc czekali spokojnie na wykonanie wyroku, który już zapadł tam w głowie Leo.
Chociaż nie można powiedzieć, że kolega Godin mu nie pomógł, że jego superhiper widowiskowe zagranie piętą w swoim własnym polu karnym było konieczne. Było za to na pewno niecelne i nieświadomą asystą w drugiej bramce Leo.
"Surprise surprise" jednak nie było, Atletico znowu obeszło się smakiem jeśli chodzi o pokonanie giganta, a jego największa gwiazda schodziła do szatni z kwaśną jak nigdy miną. Czyżby Radamel już układał w głowie listę klubów w których może walczyć o wyższe cele i to zaczynając od lata?
P.S. Już jakby sam Tito Vilanova nie wystawiając Villi nie przyczyniał się do naszej długookresowej depresji, tak jeszcze komentatorzy musieli się przyłączyć i przez 3/4 drugiej połowy opowiadać jak to najprawdopodobniej będę oglądać na przyszłej jesieni Davida w Liverpoolu. WIELKIE DZIĘKI.