O ile w przypadku panów turniej zabetonował dominację Wielkiej Czwórki (Nr 5, David, who? Ferrer odpadł w ćwierćfinale), o tyle w przypadku pań zakończył się małą rewolucją. A właściwie, to całkiem sporą.
Karolina Woźniacka miała szansę na wygranie swojego pierwszego Szlema, obronienie "jedynki" i przynajmniej chwilowe zamknięcie ust krytykom, zarzucającym jej, że jej panowanie jest symbolem raka, który toczy kobiecy tenis. Nie skorzystała z niej. Odpadła w ćwierćfinale z Kim Clijsters tracąc pozycję liderki.
Już wcześniej natomiast, po porażkach Samanthy Stosur i Na Li wiadomo było, że poniedziałek po zakończeniu turnieju Agnieszka Radwańska rozpocznie jako szósta rakieta świata - to największy sukces w karierze naszej Isi, która jednak w Wielkim Szlemie znów zatrzymała się na ćwierćfinale, przegrywając z późniejszą triumfatorką Wiktorią Azarenką. Wcześniej jednak w wielkim stylu pokonała Galinę Woskobojewą i Julię Goerges, a jeszcze wcześniej... strasznie męczyła się w pierwszej rundzie z dużo niżej notowaną Bethanie Mattek-Sands. Cała Isia.
Pojedynek z Goerges rozbudził nasze nadzieje na coś więcej niż ćwierćfinał, znowu jednak okazało się, że głowa jeszcze nie ta, i siły trochę brakuje. A może to po prostu złe czasy dla filigranowej, niebanalnie grającej zawodniczki w epoce dominacji tenisistek spod znaku: "lutuj po skosie ile fabryka dała"?
Celowe lub przypadkowe łamanie rakiet to nie nowina w przypadku turniejów tenisowych. Ot, choćby nasza kochana Isia zasłynęła w zeszłym roku nie tyle z połamanej rakiety, co z miny, jaką przyjęła ową niesubordynację sprzętu, ale Marcosowi Bhagdatisowi trzeba przyznać ekstra punkty za ilość i szybkość.
Zdenerwowany niepomyślnym przebiegiem meczu ze ze Stanislavem Wawrinką pokazał rakietom co myśli o ich braku współpracy, stosując przy tym naganne praktyki odpowiedzialności zbiorowej:
Najlepsze jest to, że chociaż rakiety Baghdatisa zapamiętamy na długo, to już teraz prawie zapomniałyśmy z kim grał wściekły Cypryjczyk i co się potem stało z jego pogromcą. Morał? Jeśli nie możesz wygrać, rozwal tyle sprzętu żeby cię zapamiętano.
Fun fact no. 284: za swój niszczycielski popis Baghdatis dostał 1250 dolarów kary.
Sam mecz Davida Nalbandiana z Johnem Isnerem w II rundzie turnieju godny jest zapamiętania - 4 godziny 41 minut, do historii przejdzie jednak z powodu sędziowskiej kontrowersji i wściekłości Argentyńczyka.
W końcówce spotkania przy stanie 4:6, 6:3, 2:6, 7:6 (7-5) i 8:8 serwował Isner, zmagający się z kontuzją. Przełamanie Nalbandiana pozwoliłoby mu przejąc kontrolę nad losami meczu i być może go wygrać. Isner posłał piłkę w aut - zdaniem sędziego liniowego - ale sędzia główny Kader Nouni uznał serwis za prawidłowy i przyznał asa dla Isnera. Nalbandian poprosił o challenge. Sędzia się nie zgodził argumentując, że za późno. Nalbandian przegrał gema, a chwilę później cały mecz. I dał wyraz swojej wściekłości - schodząc z kortu pchnął butelki z wodą oblewając obsługę.
Kara? 8 tysięcy dolarów.
Fun fact no. 285: Jeszcze przed ćwierćfinałami kary za "niesportowe zachowanie" dostało aż 19 zawodników!
Kolejna kontrowersyjna sytuacja z turnieju panów. W ćwierćfinale Nicolas Almagro i Tomas Berdych toczyli ze sobą zacięty i wyrównany pojedynek. W ostatnim secie Hiszpan zrobił coś takiego:
Fakt, że Berdych upadł nieco teatralnie, ale faktem jest też, że Almagro zdobył punkt, gdy rywal leżał na ziemi. Ale natychmiast przeprosił. To jednak nie wystarczyło Berdychowi, który tak się wściekł, że a) raz dwa skończył ten wyrównany pojedynek b) po meczu nie podał ręki rywalowi. Publiczność wybuczała Czecha, a w półfinale Rafa Nadal pomścił swojego rodaka.
Na Li, która dość nieoczekiwanie wygrała zeszłorocznego Roland Garrosa stając się Pierwszą Nadzieją azjatyckiego tenisa, wiąże z tym sezonem wielkie oczekiwania. Nie jest już najmłodsza i chce ugrać jak najwięcej przez zakończeniem kariery. Dlatego tak ciężko zniosła porażkę w IV rundzie z Kim Clijsters.
Z Kim, która po raz kolejny w karierze pokazała wielką klasę i hart ducha. Na początku meczu zwichnęła sobie kostkę, przegrała pierwszego seta i wydawało się, że będzie skreczować, ale "Kobieta Lwie Serce" jak nazwały ją australijskie media, powróciła z bardzo dalekiej podróży, obroniła cztery meczbole i pokonała Chinkę.
Ta zaś, nie wytrzymała trudów konferencji prasowej, rozpłakała się, i trzymając twarz w dłoniach opuściła bezlitośnie nagabujących ją chińskich dziennikarzy.
W ćwierćfinale Kim pokonała Karolinę Woźniacką, a w półfinale uległa przyszłej triumfatorce, Wiktorii Azarence.
Półfinał Nadal - Federer był po prostu długi i nie dorównywał najlepszym pojedynkom tej pary. Genialne zagrania Federera ginęły pod stosem niewymuszonych błędów, a Nadal po raz kolejny okazał się nadludzkim cyborgiem.
Ale mecz Djokovicia z Murrayem był niesamowitym widowiskiem. Andy, który nie wygrał jeszcze szlema pokazał, że w pełni zasługuje na etykietkę "Radwańskiej męskiego tenisa". Grał błyskotliwie, genialnie, niestandardowo, po czym popełniał szkolne błędy, tracił zimną głowę i robił Novakovi serdeczne prezenty.
Djoko wyglądał momentami na jego tle jak panzerfaust przy flecie piccolo, ale też dominował tym, czego brakło rywalowi: nieludzką wytrzymałością i niezłomną psychiką, która dała mu w końcu finał Australian Open.
Poza tym: wymiany po czterdzieści odbić, miliony minut spędzonych na korcie, plejada emocji na twarzach ślicznej Kim i jeszcze śliczniejszej Jeleny, i w końcu wielka radość Novaka...
Po drodze odpadła Woźniacka, Kvitova, Stosur i Serena Williams. Azarenka była faworytką do wygrania turnieju, i po dwugemowym "rozruchu" znokautowała Marię Szarapową. Ale mecz był dość przygnębiającym widowiskiem. Reklamowany jako "pojedynek krzykaczek" nie przyniósł nawet zbyt wielu okazji, abyśmy mogły sobie na te, tak osławione jęki, ponarzekać, bo prawie nie było tam wymian, a zwłaszcza długich wymian.
Azarenka pokazała trochę bardziej urozmaicony tenis i chwała jej za to, bo Marysia nie potrafiła wyjść poza schemat: "mocno i po skosie", zupełnie nie patrzyła na to, co robi rywalka, nie antycypowała jej zagrań, i sprawiła Azarence o wiele mniej problemów niż nasza Isia. Nie było w tym meczu wiele finezji, czy chociażby sprytu. Tylko siła i festiwal niewymuszonych błędów.
Niestety, sytuacja w kobiecym tenisie nie wygląda zbyt różowo, i chyba nie zmieni się to dpoóki Isia nie przypakuje na siłce dominować będzie styl siłowy i defensywny, a nie techniczny i finezyjny.
Przy okazji: po raz pierwszy w historii triumfatorkami wszystkich czterech turniejów Wielkiego Szlema są cztery różne tenisistki, z których każda zwyciężała po raz pierwszy. Tak wygląda bezkrólewie.
5 godzin 53 minuty. Najdłuższy finał w historii Australian Open. Finał, który zaczynając się trochę niemrawo, ostrożnie, bojaźliwie, rozkręcał się z gema na gem, stając się pojedynkiem godnym tej prestiżowej imprezy. Obserwowaliśmy dwóch wielekich tenisistów walczących zaciekle i do upadłego ze sobą nawzajem i z własnymi słabościami. Punktów zwrotnych było mnóstwo - choćby tie-break po czwartym secie, który był już, już prawie rozstrzygnięty na korzyść Djokovicia, a który wygrał Rafa, ciesząc się, jakby wygrał już turniej:
Piątego gema Nole zaczął wyraźnie podłamany, wydawało się, że słania się na nogach, a po niewiarygodnej, 31-odbiciowej wymianie (którą przegrał) padł wycieńczony na kort.
W ostatnim secie panowie szli łeb w łeb - zresztą, sam krótki rzut oka na tablicę wyników daje pojęcie o zaciętości i wyrównaniu tego meczu:
Potem było jeszcze 30:30 i 40:40. A potem... kilka centymetrów taśmy, które dały Djokoviciovi upragniony tytuł...
To był wielki mecz, na miarę finału Wielkiego Szlema. Mecz pieczętujący prowadzenie Serba w rankingu ATP, ale też świadczący o tym, że ma on tuż za sobą godnych rywali, których oddechu na swych plecach powinien być świadomy.
I jeśli w tenisie kobiecym mamy bezkrólewie, to w męskim co najmniej triumvirat, z Andy Murrayem bardzo mocno pukającym do klubu Świętej Trójcy. I to jest bardzo dobry prognostyk na ten sezon tenisowy.