Blog Pawła Wilkowicza

Blog Pawła Wilkowicza

  • poniedziałek, 04 sierpnia 2014
  • KONKURS ROZSTRZYGNIĘTY!

    Lepiej późno niż wcale: weekend zaskoczył drogowców i nie udało się rozstrzygnąć konkursu w sobotę ani w niedzielę. Ale zdążyłem przed końcem trzeciej kolejki. Zwycięzcą został... Albo nie, jeszcze moment.

    Przypomnę: szukałem najlepszej pary limeryk-lepiej, nie pojedynczych sztuk. Lepieje udawały się Wam dużo lepiej niż limeryki, czego się zresztą należało spodziewać. Gdyby chodziło tylko o lepieje, pachniałoby dogrywką, a może i karnymi. Moje ulubione:

    Lepiej walczyć z długiem greckim

    niż na szachy iść z Małeckim

    autorstwa Bartka Wasilewskiego.

    Lepiej jest posiedzieć w ciszy

    niż obejrzeć mecz Zawiszy

    autor: adingo

    Lepiej złapać kleszcza w parku

    Niż Możdzenia mieć na karku

    autor: aljas1905

    Lepsza mowa jest germańska,

    niż ojczysta ma słowiańska.

    autor: widomek95

    Lepiej pieprzu rozgryźć ziarno

    niż w Górniku grać za darmo

    autor: jupikajejmdf

    Lepiej w trabancie zamontować haka,

    niż na konferencji słuchać Rumaka

    autor: kijoszek89

    Ale najlepszą parę, z zachowaniem reguł gatunków, itd., stworzył Bartek Wasilewski, który do wspomnianego wyżej lepieja dołożył taki limeryk:

    raz wychowanek Wigier Suwałki

    obraził Smudę po litrze gorzałki

    "zmienię trenera

    zacznę od zera"

    by przez Wdowczyka, dojść do Nawałki

    a do tego uaktualniał, dopisywał, krótko mówiąc, reagował pozitiwnie. I dostaje koszulkę.

    Uczciwego znalazcę proszę o kontakt: pawel.wilkowicz@agora.pl

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • piątek, 25 lipca 2014
  • Lepiej z ekstraklasą. Limeryk też. Czyli: UWAGA KONKURS!

    Też Was nudzi ciągłe narzekanie na polską ligę? To do dzieła. Ponarzekać oczywiście też możecie, zrozumiem, byle kreatywnie. Do wzięcia jest koszulka Arsenalu na nowy sezon. Dostałem od Pumy, nie czuję, żebym zasłużył, a @jzvrawski zapronował na Twitterze: niech będzie nagrodą w konkursie. I będzie. Niby obca, a biało-czerwona. Nada się.

    Co trzeba zrobić, by wygrać? Zabawić się słowem. Podwójnie. Ułożyć dwa wiersze: limeryk i lepiej. O ekstraklasie, o klubach ekstraklasy, o piłkarzach ekstraklasy. Dlaczego limeryk i lepiej - pewnie się domyślacie. Inspiracji ostatnimi wydarzeniami i sekretarzem Noblistki się nie wypieram. Wprawdzie Wisława Szymborska mówiła, że od kiedy Szombierki Bytom wypadły z pierwszej ligi, przestała interesować się futbolem, ale nie miałaby chyba nic przeciwko. Wszystko ku chwale poezji i ekstraklasy.

    Więc układajcie, wpisujcie w komentarzach na blogu, a jednoosobowe jury oceni i nagrodzi. Ale uwaga, przyjmuję tylko pary: limeryk-lepiej. Kusiło mnie żeby wprowadzić też moskaliki, kolejną z zabaw Noblistki, ale po pierwsze, zrobiłoby się już bardzo trudno, poza tym, ostatnio pogoda na moskaliki kiepska.

    Kto nie wie co to limeryk i lepiej, co taki wierszyk mieć musi itd., ma gdzie sprawdzić. Ja na wszelki wypadek informuję:

    Limeryk musi mieć bohatera, miejsce, określoną budowę, np.:

    Pewien Japończyk ze Szczecina,

    wybrał Ufę nim wybiła godzina

    Bolał go paluszek, główka

    Najlepszy lekarz? Gotówka!

    Tak go będą w Pogoni wspominać?

    Lepiej jest krótki:

    Lepszy lepiej z ekstraklasy,

    niż zdradzieckie rarytasy.

    Albo:

    Lepiej sprzątać cały Kraków,

    niż kryć strefą braci Maków

    I tak dalej

    Wy walczcie, ja poczytam. Nie muszą być grzeczne. Byle się nadały do cytowania przed 23.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • piątek, 04 lipca 2014
  • Felipao, otwórz bramę!

    HTC One

    Ostatni trening Brazylii przed ćwierćfinałem z Kolumbią w Fortalezie. Na małym stadionie imienia prezydenta Vargasa, żeby oszczędzać trawę na Castelao. Pod stadionem blisko trzy tysiące kibiców. Niczego im nie obiecywano poza tym, że zobaczą wjeżdżający autobus kadry. Ale przyszli, rozstawili grille, przynieśli bębny, tańczą capoeirę.

    Trener Luiz Felipe Scolari przyjechał na trening razem z Thiago Silvą prosto z absurdalnej konferencji prasowej. Trener musiał podczas niej tłumaczyć, dlaczego umawia się na spotkania z gronem zaufanych dziennikarzy (- Jest grupa, z którą jestem zaprzyjaźniony i będę z nią rozmawiał, w Korei i Japonii w 2002 też tak robiłem. Dajcie spokój z tą zazdrością. Komu się nie podoba, niech idzie do diabła - odpowiadał). A kapitan tłumaczył, dlaczego płakał podczas karnych w meczu z Chile (- Nie potrzebuję psychologa. Tak czasem jest, gdy robisz coś co kochasz. Oddajesz temu duszę i ciało). Do pytań o futbol też w końcu doszli. Scolari uważa Kolumbię za przeciwnika, który ma lepszych piłkarzy niż Chile, bo siłą Chilijczyków była przede wszystkim organizacja. Wszystko wskazuje na to, że miejsce zawieszonego Luiza Gustavo zajmie dziś Paulinho, wystawiony ze składu przed poprzednim meczem. Ale Scolari dał do zrozumienia, że to może nie być koniec eksperymentów.

    Scolari był podminowany, wielu pytań nie dał nawet dokończyć. Kontrast z Jose Pekermanem, który wieczorem w tej samej sali odpowiadał na każde pytanie z niezmąconym spokojem, był niesamowity.

    Presja rośnie. Ale w tym tłumie, który stał pod stadionem im. Vargasa nikt nie krzyczał: wygrajcie z Kolumbią, ani: chcemy mistrzostwa. Tylko: Ei, Felipao, libera o portao!". Felipao, otwórz bramę. Było też histeryczne: Neymaaar! I wołanie Davida Luiza, tego który podczas mundialu zyskał najwięcej sympatii. Również tym, że - tak to ludzie czują - gdyby akurat on przechodził po drugiej stronie krat, to by otworzył. A tak to kibice zza krat odśpiewali hymn, a cappella i do końca, zgodnie z nową tradycją, która się zaczęła rok temu właśnie w Fortalezie, podczas Pucharu Konfederacji.

    Kolumbię traktuje się tu jak brata, tylko mówiącego po hiszpańsku. Scolari mówi, że pod tym względem na pewno będzie jego piłkarzom łatwiej: Kolumbia chce z Brazylią grać w piłkę, a nie robić jej wojnę, jak Urugwaj, Chile i Argentyna. Więc kibice zajęli się tą ostatnią, śpiewając jej, żeby spokojnie czekała, bo i na nią przyjdzie pora. I że Neymar jest lepszy od Messiego.

    To akurat oni dwaj mogą sobie wyjaśnić dopiero w finale. Do niego jeszcze dwa kroki. Scolari zostawił nas wczoraj z wrażeniem, że jeszcze się waha, w którą stronę następny krok zrobić.

    I że czasem warto otwierać bramy.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • wtorek, 01 lipca 2014
  • Leo Messi i jego Caniggia

    Arena Corinthians, niedługo mecz ze Szwajcarią, Argentyńczycy znów zaczynają. Są ich tu dziesiątki tysięcy, a hymn jeden. - Brasil, decime que se siente, tener en casa a tu papa... Najprościej: Brazylio, powiedz jakie to uczucie, jak ktoś ci się panoszy w domu. A dalej jest o tym, że Argentyna nigdy nie zapomni 1990 roku, gdy Maradona na mundialu Brazylijczyków przedryblował, Caniggia im strzelił, a Brazylia płacze do dzisiaj. Zobaczycie tutaj Messiego, jak zdobędzie puchar. A Maradona jest większy od Pelego. I tak w kółko. Wolontariuszka z megafonem nadstawia w imieniu Brazylii drugi policzek i intonuje: - Vamos, vamos Argentina, dzisiaj musimy wygrać. Ale oni swoje. Potem jeszcze wchodzą w szczegóły inicjacji seksualnej Pelego, ale tego już może sobie oszczędźmy.

    Brazylia ma na tym mundialu do Argentyńczyków anielską cierpliwość, nie zaczepia, śpiewa swoje: - Eu seu brasileiro, com muito orgulho, com muito amor - jestem Brazylijczykiem, z wielką dumą, wielką miłością. Póki Brazylijczyk ma pięć mistrzostw świata, sam Pele trzy, a Argentyńczyk tylko dwa, nie ma co się denerwować. Wielu miejscowych szczerze kibicuje Messiemu, zakładają jego koszulki, bo uważają, że to talentem Brazylijczyk, a wielkiego piłkarza zawsze docenią. Tak jak doceniali wielkość Maradony i to w jaki sposób poprowadził Argentynę do mistrzostwa w 1986. Ale przecież nie powiedzą, że to była wielka drużyna i grała wielki futbol. Nie, była drużyną wodzowską, Maradona był wodzem na boisku, Oscar Ruggeri w szatni. Diego dokonywał cudów, oni mu pomagali, czasem cel uświęcał środki.

    W meczu z Belgami Argentyna miała szansę pokazać, że na śpiewach się nie skończy i rzeczywiście chce się na mundialu panoszyć. Że oprócz wielkiego Messiego i jego wielkiego pomocnika Angela di Marii przywiozła też do Brazylii wielką drużynę. Bo na razie Argentyńczycy idą w poprzek tego mundialu: z futbolem dość staroświeckim, przewidywalnym. Czekając na Messiego, na di Marię. Albo wreszcie na jakiegoś rywala, który będzie chciał z nimi pograć w piłkę. Może gdy się taki trafi zobaczymy wreszcie w Argentynie zespół, a nie tylko eskortę Leo. Ważne akcje Argentyny wyglądały dotychczas tak, że Messi przyspieszał, patrzył kto za nim nadąża. Jeśli nikt nie nadążał, załatwiał sprawę sam. W Sao Paulo nadążył di Maria, jego Caniggia.

    W innych drużynach, które tu zwyciężają, gra też bywa przyziemna, ale jak już są wzloty - to zbiorowe. To jest zresztą mundial fascynujący również pod tym względem, że futbol jest tu wielki, ale nie ma wielkich drużyn. Każdy ma swoje ograniczenia, chwile słabości, każdy już cierpiał. Momentami to jest po prostu futbolowy flash mob: gdy tylko ktoś traci piłkę jego wyczekujący rywal nagle doskakuje, już skrzyknięty i zorganizowany, całą grupą, i z planem co zrobić z piłką, a potem wrócić do wyczekiwania. Takie akcje uwielbia Holandia, tak drażniła Niemców Algieria.

    Coś takiego jest na razie poniżej argentyńskiej godności, ona woli swoje przechadzki z piłką i czekanie na Messiego. Ciekawe, jak daleko da się tak dojść.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • poniedziałek, 23 czerwca 2014
  • Brazylia sama między braćmi

    - Bracia z Chile, tędy! - krzyczy przez megafon brazylijski wolontariusz pod Areną Corinthians, kierując kibiców na mecz z Holendrami. Brazylijskie gazety z Minas Gerais o mieszkających w tym stanie reprezentacjach Chile, Urugwaju i Argentyny piszą tak samo: bracia dziś robią to, bracia robią tamto. Nawet o Argentyńczykach - bracia, choć za nimi, zwłaszcza tymi z Buenos, niespecjalnie się na kontynencie przepada. Była wprawdzie bójka argentyńsko-brazylijska w Belo Horizonte. Ale poza tym - sielanka. Tyle że powoli się kończy. Dziś się okaże czy Brazylia - bo zakładamy, że jednak nie przegra z Kamerunem i wyjdzie z grupy - w drugiej rundzie spotka się z Chile, braćmi z sąsiedztwa, czy może z braćmi w zamiłowaniu do ładnego futbolu, Holendrami:

    HTC One

    Holendrów Brazylijczycy boją się bardziej, z wiadomych powodów: to oni ich odesłali do domu cztery lata temu. Po meczu który dobrze by się wpisał w obecny mundial: Brazylia prowadziła, ale utrzymanie prowadzenia ją przerosło. Felipe Melo stracił rozum i wyleciał z boiska, Wesley Sneijder był w niesamowitej formie, itd. Mecze z Holendrami na mundialu, nawet zwycięskie, jak w 1998, bywały dreszczowcami. Z Chile szło łatwo, ostatnio było 4:1 w 1998. Ale Ivan Zamorano, zasypany pytaniami w biurze prasowym, gdy szedł na stanowisko komentatorskie, mówi że ta seria może się skończyć. - To pokolenie uwierzyło, że stać je na coś więcej niż zbieranie pochwał, że ładnie gramy. Oni mają marzenia, ale mają też plan. I jak trzeba będzie zagrać z Brazylią, choć wolałbym jednak z kimś innym, to będą mieli plan również na Brazylię - mówi Zamorano.

    Dotychczasową grę Brazylii na tym mundialu Zamorano nazwał przeciętną, ale już wolę walki gospodarzy - nie. - Są bardzo zdeterminowani, Luiz Felipe Scolari świetnie umie zarządzać emocjami - mówi była gwiazda chilijskiej kadry. Ale powtarza, że na Chilijczyków to tym razem może nie wystarczyć, nie przestraszą się. - Serce, odwaga i plan, plan, plan - mówi Zamorano. Chile widzi się daleko.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • niedziela, 22 czerwca 2014
  • Brazylia 2014: wielkie lato futbolu

    HTC One

    Środek nocy, powtarzają mecz Niemcy-Ghana, Klose właśnie setny raz robi salto na powtórkach, nie można się oderwać. Jeszcze się nawet faza grupowa nie skończyła, pewnie się jeszcze futbol popsuje, bo trudno będzie takie tempo utrzymać, żeby codziennie był najlepszy mecz turnieju. Ale cokolwiek się stanie na boisku, już jest jasne, że ten mundial to najpiękniejsze co futbol mógł sobie zafundować. Najlepsze mistrzostwa od Niemczech 2006, pewnie najlepsze na lata. Z mundialem w RPA ten mundial wygrywa przez nokaut, mimo że tam też była kusząca egzotyka, fantastyczna przyroda, a wiele rzeczy było w Afryce zorganizowanych lepiej. Telefony w przeciwieństwie do brazylijskich nie żyły własnym życiem autostrady były lepsze od niemieckich. Tylko co z tego, jak ducha nie było. Nie chodzi mi o jakiegoś wydumanego ducha futbolu. Tylko ducha wspólnoty

    Dziś, patrząc na tłumy świętujące futbol na Copacabanie, w barach Vila Madalena w Sao Paulo, czy w Savassi w Belo Horizonte (na zdjęciu), gdzie się w nocy po meczu Argentyna-Iran bawiły razem z Brazylijczykami dziesiątki tysięcy Argentyńczyków, Urugwajczyków, Chilijczyków - w Belo i okolicach mieszkają te trzy reprezentacje - trudno uwierzyć, że był cztery lata temu taki turniej, podczas którego napicie się po zmroku piwa w barze było trudniejsze niż dziś zorganizowanie wyprawy na drugi koniec Brazylii. Bo barów mało, szybko zamykane, zupełnie inny rytm życia miast. To był w ogóle dziwny turniej. Zupełnie wykoślawiony przez psychozę strachu, rozpętaną przez media, zwłaszcza angielskie. Znam angielskich dziennikarzy, którzy do końca tamtego mundialu niechętnie wystawiali głowy zza krat swoich wynajętych domów i wszędzie widzieli jakichś wydumanych napastników.

    Przez ten strach przed odkrywaniem, podróżami, wszyscy stłoczyli się w Johannesburgu, mieście dwóch stadionów - i trzeciego niedaleko w Pretorii. Tak powstał mundialowy potwór, w którym załatwienie czegokolwiek w fazie grupowej zajmowało mnóstwo czasu. Kibiców w innych miastach było tak mało, że gdy drugi raz przyleciałem na mecz do Durbanu, panie na lotnisku krzyknęły: Wróciłeś!!! To był też mundial, na którym niemal każda przysługa została podliczona. Nawet porządkowy na stadionie po podprowadzeniu we właściwe miejsce wyciągał czasem rękę i mówił, jakie ma trudne życie. Brazylijczycy pomagają tutaj na wyścigi, i bez wyciągania ręki - chyba że po numer, i potem jeszcze przez kilka dni dopytują w esemesach czy wszystko w porządku.

    Niech żyje mundial. I niech szybko do Ameryki Południowej wróci.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • środa, 18 czerwca 2014
  • Zebra! Czyli: nie rozjeżdżajmy Hiszpanów

    Codziennie rozprawiamy o czarnych koniach mundialu, a ani słowa nie było o zebrze. Najsłynniejszym futbolowym zwierzęciu w Brazylii. Zebra znaczy: sensacja. Bo w bardzo popularnej w Brazylii grze towarzyskiej były obrazki z różnymi zwierzętami, ale akurat na zebrę nie można było trafić.

    To jest mundial niespodzianek, m.in. tej sprawionej Urugwajowi przez Kostarykę...

    ...ale odpadnięcia HIszpanii pewnie nic już w rundzie grupowej nie przyćmi.

    Rządy w futbolu, choćby się nie wiem jak potężne wydawały i trwały latami, kończą się czasem właśnie tak, szybkim nokautem. Tak się skończyły poprzednie, Francuzów, którzy pojechali na mundial 2002 jako mistrzowie świata, Europy, źródło inspiracji dla innych w szkoleniu młodzieży. I bum, nie było co zbierać. Przez lata się po tej nagłej klęsce nie mogli podnieść.

    Każde imperium musi kiedyś runąć. I nie od razu musi się urodzić coś nowego, wielkiego. Hiszpania przyszła sześć lat po Francuzach. I ich przerosła. Nie ma chyba sporu, że przerosła wszystkich. Nawet jeśli są spory o styl. Hiszpania z 2008 roku była tak piękna, że nie miała wrogów. Tej z 2010 zdarzało się przynudzać, ta z 2012 nudziła już niektórych straszliwie, bo pojawiła się naturalna tęsknota za odmianą. Ale o ile o stylu trzeba dyskutować, to z trofeami już się nie da. Trzy wielkie turnieje z rzędu wygrał w historii futbolu tylko Urugwaj, przed wojną. W czasach gdy turnieje były kadłubowe, a igrzyska olimpijskie równe mundialowi, dlatego je Urugwajowi zaliczamy to tej trójki.

    Cokolwiek się z Hiszpanią stanie, nie rozjeżdżajmy jej. To było sześć lat odświeżająco ładnej gry i odświeżającej zmiany zasad. Hiszpanie dawali innym przykład, jak to niedawno nazwał Zbigniew Boniek, kultury bycia razem. Pokazywali, że można być wielkim, bogatym, z sukcesami, a ciągle lubić kibiców, nawet dziennikarzy też. To była przez te sześć lat najmilsza drużyna ze stref wywiadów. To Hiszpanie z ligi angielskiej częściej chodzą na spotkania z angielskimi kibicami niż piłkarze angielscy. Bo dla hiszpańskich to przyjemność, dla angielskich obowiązek. Mirosław Trzeciak ujął to swego czasu najlepiej: hiszpańska ulica każdego dnia wychowuje piłkarza na lepszego. Angielska ulica każdego dnia swojego piłkarza psuje.

    Jeśli to nie mogło dalej trwać, niech chociaż nie przestanie być doceniane.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • środa, 11 czerwca 2014
  • Przypadki człowieka serdecznego

    - Wy skąd? - Z Polski. - Ale Polska tu nie gra, tak bez reprezentacji na mundial przyjechaliście? - Wiesz, mamy to przećwiczone. - Aaa... My tu w Brazylii nie wiemy, co to znaczy nie mieć drużyny w mundialu - mówi wolontariusz na stadionie w Sao Paulo. Ale zaraz się mityguje, żebyśmy się przypadkiem nie obrazili. - I nam może się kiedyś zdarzyć ten pierwszy raz, nigdy nie wiadomo... - próbuje się solidaryzować.

    Zaczęliśmy rozmawiać, bo przyszedł mnie i Darka Wołowskiego ponaglić. Żebyśmy już zbierali rzeczy, bo zaraz biuro prasowe będą zamykać. Ale kariery jako karbowy nie zrobi. Od początku szedł w miękką perswazję: gdyby to ode mnie zależało, to moglibyście całą noc zostać, itd.. A jak się jeszcze dowiedział, że ma przed sobą ludzi pokrzywdzonych reprezentacyjnym futbolem, to zamiast ponaglać, chętnie by pomógł. Żeby mu nie było przykro, nie mówiliśmy, że już raz Brazylia próbowała pomóc, Rogerem Guerreiro, i średnio wyszło.

    Takich chętnych, do pomocy i do rozmowy, spotykamy tu na każdym kroku. Wystarczy zawiesić na szyi akredytację a już ktoś w metrze próbuje zgadywać gdzie chcesz dojechać, radzi gdzie wysiąść a nawet gdzie w wagonie stanąć, żeby było najwygodniej. Kierowcy pozdrawiają z samochodów. Kelner w barze już przy drugiej wizycie wita cię jak przyjaciela.

    Alex Bellos w wydanej wreszcie w tym roku po polsku książce „Futebol” cytuje zdanie historyka Sergio Buarque de Holanda, że Brazylia dała światu człowieka serdecznego. Z tej serdeczności zrobiła swój znak firmowy, jak z kawy i futbolu. I niby to wszystko oczywiste, ale gdzieś ginie w przedmundialowych historiach, których teraz pełno. Czytasz i widzisz kraj na wojnie, wprawdzie domowej, ale jednak. Same protesty, strajki, korki, bezdomni, fawele, płonące autobusy i zablokowane metra, a ludzie tylko kombinują, jak by tu nie dopuścić do mundialu. Strach powiedzieć, że przyjechałeś na mistrzostwa, bo jeszcze i ty dostaniesz. Dziennikarki Associated Press do swojej historii o piekle brazylijskich lotnisk, gdzie wszystko może pójść nie tak, dodały wczoraj ostrzeżenie, żebyś turysto nie liczył na tradycyjną brazylijską gościnność, bo z sondaży wynika, że większość ludzi jest przeciw mistrzostwom.

    Tak, z sondaży tak wynika. Tak, są gdzieś tam protesty, na które możesz trafić, jak się postarasz. Będą na pewno organizacyjne potknięcia, bo tu się wiele rzeczy puszcza na żywioł. Ale człowiek serdeczny ciągle tu jest, jest w przytłaczającej większości i ma się dobrze. Musi sobie ponarzekać, taki klimat. Ale nie wierzcie, że nie czeka na mundial.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • wtorek, 10 czerwca 2014
  • Szkoda, że nas tu nie ma

    HTC One

    Mundial już widać. Trzeba się przedrzeć przez chaos, korki, kolejki, ale widać. Nawet w Sao Paulo, w którym kibice niełatwo tracą głowę dla reprezentacji, i gdzie głównym tematem jest na razie strajk pracowników metra (na razie przerwany, ale niewykluczone, że zostanie wznowiony w dniu otwarcia mistrzostw).

    Przybywa dekoracji piłkarskich, murali, samochody jeżdżą ze specjalnymi pokrowcami w brazylijskich barwach. Telewizje ciągną całymi wieczorami mundialowe studia. W kolejce do odprawy paszportowej na lotnisku Sara Carbonero opowiada przez telefon Ikerowi Casillasowi jak jej minął lot do Sao Paulo. W biurze prasowym radiowcy z Ameryki Łacińskiej łączą się z jakimś odległym studiem, wpadając w głośną emfazę na życzenie, a potem odwracają się do nas z przepraszającym uśmiechem: taka praca.

    Taka praca. Na tym kontynencie są nadal uwielbiani jak nigdzie indziej, tak jakby tutaj telewizja jeszcze nie zabiła radia. Pamiętam, jak niedawno w Belo Horizonte przedstawiał mi się Osvaldo Reis, zwany Pequetito, znany komentator Radio Globo. - Cześć, jestem Pequetito, narrador de futebol, mój znakomity ojciec też miał taki przydomek, wejdź na You Tube (w brazylijskiej wymowie: juciubi), wpisz Pequetito, jestem tam bardzo popularny - wyrzucał z siebie jednym ciągiem. Ale słuchać też chciał: o tym co dziś robią piłkarze, którzy mu się kojarzą z piękną grą i czasami młodości. Polacy, pokolenie mundiali 1974, 1978, 1982. O to samo zagadywał wczoraj jeden z wolontariuszy w biurze w Sao Paulo. O Latę, Bońka i o to jak powiedzieć „Grzegorz” i nie połamać języka. Szkoda, że naszych tu nie ma, ucieka im turniej życia.

    Już właściwie można by zacząć. Prawie wszyscy są. Niemcy w swoim Porto Seguro otoczyli się tak szczelnym kordonem, że mieszkańcy mówią o nowym murze berlińskim, Anglicy spacerują po Rio i trenują z widokiem na ocean. Hiszpanie w Kurytybie - pod chmurami. Jako jedni z ostatnich przylecieli sąsiedzi, z którymi Brazylia się lubi i czubi, Urugwaj i Argentyna. Do Belo Horizonte, gdzie będzie jeszcze Chile i gdzie podczas mundialu trzeba się wybrać. Choćby dla pięknych krajobrazów, dla Pequetito i dla miejscowej kuchni.

    Za samą Argentyną (poprosiła w ostatniej chwili, żeby napis nad wjazdem jej do ośrodka, „Witamy przyszłych mistrzów”, zamienić na coś taktowniejszego) ma przyjechać do Brazylii 50 tysięcy kibiców. Meksykanie i Chilijczycy już bawią się w knajpach Sao Paulo. To będzie święto całego zbzikowanego na punkcie futbolu kontynentu. Tylko Brazylijczycy jeszcze przygaszeni. Ale gdyby gospodarz miał się bawić lepiej od gości, to chyba też nie byłoby dobrze, prawda?

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • czwartek, 22 maja 2014
  • Liga Mistrzów: Co się dzieje w Lizbonie, zostaje w Madrycie

    Wychodzisz do hali przylotów pod reklamą, na której sponsor Atletico dziękuje za mistrzostwo Hiszpanii.

    Drzwi się rozsuwają. Naprzeciwko stoi tłum krzyczących nastolatek z flagami i transparentami. Nie dla ciebie. I jeszcze nie dla piłkarzy - do Madrytu przyjechali dziś na koncert The Vamps. Ale to już chyba ostatni moment gdy cokolwiek w tym mieście może odwrócić uwagę od piłki. Jesteś w europejskiej stolicy futbolu 2014. Stolicy zimnej ostatnio, i pod ciemnymi chmurami, ale emocje buzują.

    Zostały już tylko dwa dni do finału w Lizbonie, pierwszego w którym zmierzą się dwie drużyny z tego samego miasta. Nie zapomnisz o tym. Jeszcze zanim wyjdziesz z lotniska, możesz obejrzeć na wielkim ekranie w barze wszystkie ligowe gole Atletico i jak to przeżywał Diego Simeone.

    Odjeżdżasz, za chwilę po prawej stronie masz stadion imienia Alfredo di Stefano i jupitery nad ośrodkiem treningowym Realu w Valdebebas. Zbliżasz się do miasta i musisz przejechać pod Xabim Alonso, patrzącym na tunel pod nim z wielkiej reklamy. Za chwilę słyszysz w radiu jak lektor udający Jose Mourinho i jego hiszpański z portugalskim akcentem, pyta w reklamie: - Chcecie być w finale Ligi Mistrzów? Ja chciałem - i zaprasza do konkursu w którym do wygrania są bilety na finał.

    Jose chciał, ale tym razem nie dotarł. Za to gdy cztery lata temu finał był na tym stadionie...

    ...to Jose wygrał go z Interem Mediolan, a Real znów odpadł wcześnie. I głównie dzięki temu już niedługo poźniej Mourinho przeniósł się do Madrytu. Finału nie dogonił przez trzy lata. Jego następcy Carlo Ancelottiemu udało się już w pierwszym podejściu.

    Przy kasie wspomnianego baru na lotnisku wiszą przewiązane dwa szaliki: po jednym dla tych, którzy w Lizbonie wypatrują dziesiątego Pucharu Europy, i dla tych którzy jadą po pierwszy, a w finale nie byli od 40 lat.

    Ekumenicznie. Jak na wystawach wielu sklepów, jak na pałacu burmistrza przy placu Kybele, tam gdzie przy fontannie swoje sukcesy świętuje Real, ale teraz wisi tam z jednej strony herb Realu, z drugiej Atletico.

    Obie drużyny już jutro będą w Lizbonie. Za nimi ruszą autostradą na południe kibice. Wieczorem konferencje na Estadio da Luz. A dzień później się wyjaśni, pod którą madrycką fontanną tym razem będzie święto. Kybele, czy Neptuna, gdzie swoje fety ma Atletico.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • poniedziałek, 24 marca 2014
  • Real, Barca i kasyno futbol

    Najlepsze El Clasico od lat? Najefektowniejsze, najbardziej dramatyczne, mecz który pomieścił kilka meczów - tu sporu nie ma. Czy El Clasico najlepszego futbolu - nie jestem przekonany. Było hollywoodzko: ucieczki, pościgi, mordobicia, awantury, wymiany ognia i wybuchy. Jak rozciągnięta na 90 minut rozbiegówka z ostatnich Bondów. Wszystko dzieje się tak szybko, a James tak piękni ucieka i pierze wszystkich po pyskach, że nawet nie masz czasu pomyśleć, czy naprawdę nie dało się wykaraskać z kłopotów w prostszy sposób. No, pewnie się dało. Ale wtedy nie byłoby wybuchów.

    W El Clasico obie strony też wolały wybuchy od planu, zwłaszcza Real (Barcelona miała przynajmniej fortele, przy kontratakach), więc nie ma co teraz robić z Undiano Mallenco kozła ofiarnego. Nikt tu nie był zainteresowany przejęciem kontroli nad meczem, uspokojeniem sytuacji. Real i Barcelona wybrały kasyno futbol, postawiły ile miały, więc było do przewidzenia, że jedna ze stron zostanie z niczym, a druga odjedzie z łupem ponad stan. Jeśli już się musimy pogodzić z tym, że sędziowie nie mają pomocy technologicznej, to przy tym tempie wydarzeń jakiego sobie zażyczyły obie strony na Santiago Bernabeu, i przy takiej wymianie ciosów w każdym miejscu, sędziowanie bezbłędne byłoby cudem. W ostatecznym bilansie, sędzia żadnej strony swoimi pomyłkami nie skrzywdził.

    Oglądało się to świetnie, ale czy trenerzy byli ze swoich drużyn dumni, nie jestem pewien. Co nie zmienia faktu, że pojedyncze role były genialne. W Realu szalał Angel di Maria, a w Barcelonie.Leo Messi, i nawet mniej tym razem zachwycał jako strzelec, bardziej jako katapulta kontrataków Barcelony. Real Mourinho by się takich nie powstydził. Gdyby zamiast Neymara nadal biegał w koszulce Barcelony np. Samuel Eto’o... Nie musi być ten z czasów barcelońskich, w niedzielę wystarczyłby obecny dziadek Samuel. A Andres Iniesta znów był najlepszy w chwilach najtrudniejszej próby, choć akurat zarzucenie ręki na Daniego Carvajala przed faulem w polu karnym mógł sobie darować, bo chyba tylko to w tej całej sytuacji z karnym było kontrowersyjne.

    Pod jednym względem ten mecz był bezcenny: wypchnął nas z kolein, w które wpadliśmy, myśląc o Realu i Barcelonie. Tu spokój, tam wrze, tu słoneczny Carlo Ancelotti, tam Gerardo Martino, który do wielkiego europejskiego futbolu nie pasuje. Ancelottiego uwielbiam, ale w niedzielę przez kilka ostatnich, arcyważnych minut, drużyną sterował autopilot Mourinho: było szukanie zwady, a nie wyrównania. A Martino? Może nie jest trenerem dla Barcelony, gdzie posiadanie piłki jest święte. Ale w wielkim futbolu nie zginie.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • piątek, 21 marca 2014
  • Wunderwaffe Stocha, czyli turbodoładowanie w kostce

    Kryształowa Kula jest już w rękach Kamila Stocha, więc została już tylko jedna zagadka do wyjaśnienia. Czym była ta tajemnicza sprzętowa broń, która pomogła Kamilowi odlecieć: od podwójnego zwycięstwa w Willingen, przez podwójne w Soczi aż po zdobycie Pucharu Świata?

    Chodziło o kostkę, plastikowy element wiązania, ten który jest nałożony na bolec i łączy go z butem. Kostka została zrobiona tylko dla Polaków, według ich projektu, dopracowanego na przełomie roku. Zrobiła ją słoweńska firma Slatnar, producent m.in. wiązań. Kostka wygląda tak, Kamil skacze z nią od końca stycznia:

    A tak wyglądała np. kostka z którą Stoch zdobywał rok temu mistrzostwo świata w Val di Fiemme:

    Ta nowa kostka jest szersza i ze specjalnymi wypustkami dzięki czemu - w przeciwieństwie do standardowych - ściśle przylega do buta. Nie rusza się na boki. Dzięki temu połączenie narty z butem jest jeszcze bardziej stabilne (i jeszcze mniejszy staje się margines błędu przy lądowaniu, to jest cena którą trzeba płacić za każde usztywnienie wiązań). Tak różnica między nową a starą wygląda w rzucie z góry, przepraszam za niepewną rękę:

    A tak wyglądają w locie wiązania z ulepszoną kostką. Zdjęcie jest z Willingen, pierwszych zawodów w których Kamil skakał z nowymi kostkami:

    Czy to był klucz do sukcesów Stocha? Nie, najważniejsze było dobre przygotowanie Kamila. Turbodoładowanie można dołożyć dopiero, gdy skoczek jest w dobrej formie. W naszej kadrze z nowymi kostkami skakali w Soczi wszyscy poza Piotrem Żyłą, ale tylko Stoch był nieuchwytny. Co nie znaczy, że Wunderwaffe wcale nie była taka wunder. Zasiała niepokój w głowach rywali, a to już bezcenne. A czy dla Kamila to był tylko efekt placebo, tego nikt do końca nie wie. Wygrał z nowymi kostkami przez ostatnie tygodnie sześć konkursów Pucharu Świata i o medale, a wcześniej w całej karierze - dziesięć. To jak: działa czy nie działa?

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • sobota, 15 marca 2014
  • Niedosyt Stocha

    Przez ponad trzy godziny bezczynnego czekania na przyjazny wiatr różne rzeczy przychodzą skoczkom i ich trenerom do głowy. Łukasz Kruczek zdążył się już prawie w sobotę umówić pod Certakiem z Davidem Jiroutkiem, trenerem Czechów, że też sobie pójdą i skoczą. A gdy już ostatecznie odwołali sobotnią serię i zakończyli indywidualne mistrzostwa świata, Kruczek mówił, że ma przed niedzielną drużynówką trzy warianty składu, w tym jeden z Piotrem Fijasem. Potem Fijas, jedyny polski medaliista mistrzostw świata w lotach - i pozostanie jedynym indywidualnym jeszcze przynajmniej dwa lata - dopowiadał, że on najchętniej pojedzie w trzeciej grupie.

    Ale nie wszystkim było na Certaku do śmiechu. Nie tylko dlatego, że jak mówił Maciej Kot, nie było dziś na pewno skoczka, który by się tej skoczni i wiatru nie bał. Kamil Stoch z dekoracji najlepszych lotników tegorocznych mistrzostw świata - połowicznych mistrzostw, zakończonych po dwóch seriach - wrócił w kiepskim nastroju. Piąte miejsce zostawiło ogromny niedosyt, Stoch do końca miał nadzieję, że jednak będzie trzecia seria.

    - Wiem, że stać mnie było tutaj na lepsze skoki. Coś nie zagrało. Byłem w stu procentach przekonany, że w sobotę będę skakał dużo lepiej - mówił. W piątek męczył się z utrzymaniem równowagi na rozbiegu, odbicia nie były takie jak należy. W sobotę bardzo chciał sobie udowodnić, że to był chwilowy problem. I dolecieć do miejsca na podium. Nie miał takiej szansy.

    - Przykro mi głównie ze względu na kibiców, zasłużyli na to, żebyśmy dla nich skakali. Miałem takie przeczucie od rana, że będzie dobrze. Wiem, to dziwnie brzmi, mógłbym też powiedzieć: kurde, jakby była w piątek jeszcze trzecia seria, to bym skoczył 300 m. Ale miałem takie przeczucie co do soboty - mówił Kamil. Niedosyt niedosytem, ale też nikt nie miał wątpliwości, że rozstrzygnięcia w tych mistrzostwach były sprawiedliwe.

    Rywale byli w piątek lepsi, szansę rewanżu Stoch będzie mieć być może w drużynówce. Gdyby zsumować punkty za serie indywidualne, Polacy byliby na drugim miejscu. Ale po pierwsze, to tak w drużynówkach nie działa. A po drugie, prognozy na niedzielę są fatalne, ma wiać jeszcze mocniej. Pierwsza seria jest według planu o 14, wtedy się zacznie kolejne wielkie czekanie. Może tym razem z happy endem: rozegranym konkursem i polskim medalem. Wśród wariantów rozważanych przez Łukasza Kruczka Piotra Fijasa oczywiście nie było. Oprócz Stocha i Kota, czyli skoczków z pierwszej dziesiątki mistrzostw indywidualnych, do drużynowych staną Piotr Żyła i Klemens Murańka. A Jan Ziobro, czyli ten, który ostatnio wypadł z rytmu, tym razem odpocznie.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • W Harrachovie gonią króliczka

    zdjęcia zrobione telefonem HTC

    Czekają tutaj, na tym placyku pod Certakiem, od 15. Wtedy wezwano skoczków z hoteli, by - mimo odwołania serii próbnej - byli w gotowości, gdy wiatr pozwoli rozegrać konkursy. Na razie nie pozwolił nawet nabrać nadziei. Pierwsza dzisiejsza seria została najpierw przełożona na 17, potem na 17.30, na 18.15 i w końcu 18.220. A pod Certakiem były przez ostatnie godziny wszystkie pory roku. Słońce, deszcz, słońce i śniegiem, deszcz ze śniegiem. Wiatr na chwilę cichł, a potem był znowu tak silny, że na balkonie na górze trudno było przy robieniu zdjęcia utrzymać telefon w rękach. Zresztą wystarczy spojrzeć co się działo z osłonami przy skoczni:

    Gospodarze zdjęli je wczoraj na noc i teraz był problem z ich rozwinięciem. Wiatr ma momentami prędkość nawet kilkunastu metrów na sekundę, i tak wiruje, że obraz na monitorze z pomiarami wygląda najczęściej jak bezładnie rozsypane czerwone strzałki.

    Pomysły też się zmieniają: jeśli nie uda się rozegrać serii indywidualnych, to można rozdać medale tylko na podstawie dwóch piątkowych. Ale zostaje jeszcze drużynówka. Pojawił się pomysł, żeby zacząć ją już dzisiaj, po próbach rozegrania indywidualnej serii - bo skończy się zapewne na jednej, w drugą trudno uwierzyć - może nawet bez transmisji telewizyjnych. Byle mieć to z głowy. Bo jutro pogoda ma być według prognoz jeszcze gorsza. Ale ponoć nie można zawodów drużynowych rozbić na dwa dni. Pozostaje czekać.

    Skoczkowie patrzyli w górę skoczni bez wielkiej nadziei, że coś się zmieni, ale przecież takie próby mimo braku szans oglądamy przy każdej wietrznej okazji. Telewizje mają zaplanowany czas antenowy, sprzedane reklamy, muszą je zdążyć wyemitować. W takie dni nie chodzi o to, żeby złapać króliczka, tylko żeby go gonić tak długo, jak ramówki przewidują. Inna sprawa, że Łukasz Kruczek już na początku tego czekania przekonywał: z prognoz wynika, że jedyny w ten weekend moment, gdy można będzie latać, ma wypaść w sobotę między 18 a 20.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • piątek, 28 lutego 2014
  • Panie Tomku, do dzieła

    Wiele osób, które śledziły na Twitterze moją dyskusję z Tomaszem Zimochem nie rozumie, o co chodzi, więc wyjaśniam. To nie spór osobisty, tylko o zasady działania. Spór środowiskowy? Być może. Ale ważny.

    Tydzień temu Polskie Radio opublikowało wywiad Tomasza Zimocha z Aleksandrem Wierietielnym, w którym trener Justyny Kowalczyk zapowiada koniec kariery. Samo w sobie żadna sensacja, bo trener zapowiadał to wiele razy jesienią. Ale w Soczi sensacją było, bo trener nie udzielał tam w ogóle wywiadów, a poza tym od jesieni najwyraźniej zmienił zdanie: w rozmowach z Justyną przekonywał ją, żeby została z nim w sporcie. Spotkałem trenera na trasie w dniu publikacji wywiadu i zapytałem, czy już przerwał milczenie. Odpowiedział, że nie, bo wywiadu nie udzielał, z Tomaszem Zimochem rozmawiał tu tylko prywatnie, w szerszym gronie. A w sobotę tuż po biegu doprecyzował, że akurat to nagranie nie było nawet zrobione podczas igrzysk. Wyjaśniał to do kilku włączonych dyktafonów, również mojego. To samo powtórzyła Justyna Kowalczyk.

    Od tego czasu czekamy na wyjaśnienia, od Tomasza Zimocha lub od Polskiego Radia, najlepiej na pokazanie pliku z datą nagrania, co by zakończyło dyskusje. Czy to trener nie mówi prawdy, czy dziennikarz puścił stare nagranie. A jeśli nagranie jest z Soczi, to czy chodziło o prywatną rozmowę, czy jednak wywiad. Jeśli prywatną, nie mam z tym tak wielkiego problemu, trener musiał widzieć mikrofon, poza tym wiele osób też nie oparłoby się pokusie wykorzystania takiej setki. Ale wyjaśnienie się słuchaczom należy. Jeśli jedna strona mówi na dwa głosy do mikrofonów swoją wersję wydarzeń, a druga kluczy, bawi się w rebusy i ciuciubabki, to jest naturalne, że ciężar dowodu spoczywa teraz na niej.

    W międzyczasie dostałem informację, że w sztabie Justyny doszli do wniosku, iż nagranie musiało być zrobione nie jesienią, a podczas Tour de Pologne, czyli na przełomie lipca i sierpnia. Puściłem informację o dacie na Twitterze i wtedy Tomasz Zimoch poczuł zew prawdy. Znakomicie, Panie Tomku. Pisze Pan, że wersja z TdP to fałsz. I wie Pan kto mnie wprowadził w błąd. No to śmiało.

    Jeśli to był wywiad z Soczi i nie wymaga żadnych przypisów, pierwszy pana przeproszę. A za napisanie, że jest z TdP, dołożę jeszcze kwiaty. To nawet byłoby wzruszające, że milczy Pan żeby nie skrzywdzić kolegi czy przyjaciela. Tylko to nie nasza wina, że teraz trudno w to uwierzyć.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • niedziela, 23 lutego 2014
  • Soczi: to się działo naprawdę?

    I po igrzyskach. Na rozgrzewkę przed ceremonią zamknięcia przelecieli jeszcze przez ekrany w biurze prasowym wszyscy zwycięzcy, dzień po dniu. Czyli to się jednak działo naprawdę: polska radość na początek, na koniec i w środku. Medale ludzi nieprzypadkowych. Złoto faworytów, Kamila Stocha i Justyny Kowalczyk, w igrzyskach które się z faworytami potrafiły obchodzić surowo. Polska 11. w tabeli medalowej. I z tyloma złotymi medalami, że nie wyprzedziłyby jej np. Szwecja, Finlandia i Włochy nawet gdyby połączyły swoje łupy z Soczi.

    Tylko na biatlonie można było poczuć, jakie to mogły być dla nas igrzyska: niewykorzystanych szans, niedopowiedzianych pretensji, pecha do sprzętu itd. Krótko mówiąc, takie jakie znaliśmy z ostatnich kilkunastu lat, wyłączając Vancouver. Tym łatwiej było docenić sukcesy na skoczni, w biegach, w hali panczenistów.

    A jakie to były igrzyska, jeśli wykreślić polskie wątki? Na pewno doskonale zaprojektowane. Z pięknymi widokami, skupione na małej powierzchni w Soczi, i na tak małej jak się dało w górach. Bardzo gościnne, dyskretnie ochraniane, z kontrolami które zupełnie nie dawały się we znaki, i z piorunująco szybkim transportem. Przejechać z miasta igrzysk na górskie areny w godzinę? Z każdej poza skocznią górskiej areny widzieć inną arenę, a z niektórych nawet kilka innych? To się na zimowych igrzyskach nie zdarzało, od kiedy się rozrosły do dzisiejszych rozmiarów. A jednocześnie trochę brakowało tu ducha, tłumów kibiców, pełnych restauracji. Może w samym Soczi było inaczej. W górskiej części igrzysk było czasem tak smutno jak byśmy byli tylko my i olimpijscy pracownicy.

    Bywało supernowocześnie, bywało absurdalnie. Gdy nagle przychodziła do hoteli spóźniona dostawa setek identycznych obrazów, gdy w okna i na balkon zaglądali robotnicy na wysięgnikach. Przez ponad dwa tygodnie igrzysk prace nie stanęły ani na chwilę, choć przecież wszyscy którzy przyjechali na igrzyska mieli już swój kąt, zresztą zwykle luksusowy. Więc nie chodziło tylko o to, żeby się przed światem pokazać. Gdyby tak było, ktoś kazałby koparkom zjechać na parkingi, a robotnikom przestać wiercić i kuć.

    Ciekawie będzie sprawdzić za trzy, cztery lata, jak się miewa miasteczko Gorki na Krasnej Polanie, wymyślone od podstaw i teraz w tym całym huku i kurzu wykańczane. Czy zarabia jako alpejski kurort dla całej Rosji, czy niszczeje jak obiekty tylu poprzednich gospodarzy igrzysk. I gdzie będzie za trzy, cztery lata Rosja. Teraz, zwłaszcza po ostatnim tygodniu w cieniu Majdanu, chyba nikt się nie wyrywa do ocen. A okazja do sprawdzenia już wyznaczona - mundial 2018.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • sobota, 22 lutego 2014
  • Pożegnanie z Laurą. I z kimś jeszcze?

    Zostały minuty do królewskiego biegu kobiet. Trzydzieści kilometrów, dystans stworzony dla Justyny Kowalczyk, ten, o którym sama często mówi, że się na nim tyle razy ratowała. Tutaj ratować się nie musi, ale wiadomo, że mierzy w medal. Każdy w karierze bieg na 30 km dowolnym kończyła na podium. Jeśli nie kończyła, to zawsze klasykiem.

    Na 30 km zdobyła pierwszy medal w karierze, na igrzyskach w Turynie. Gdy przed biegiem polscy działacze nalegali by się wycofała, a Robert Śmigielski odpowiedział: „Ale taką decyzję podejmuje lekarz. A lekarzem jestem ja i nie wycofuję”. Potem niektórzyy oficjele jechali na bieg w pośpiechu, gdy się okazało, że młoda zadziora nic sobie nie robi z wcześniejszego omdlenia na 10 km klasykiem i ucieka samotnie po medal. Też wtedy jechałem na bieg w panice, bo pralnia w Sestriere, do której oddałem kurtkę (głupota nie boli) nie zdążyła jej wyprać i w końcu zażądałem, żeby oddali mokrą. Z tym mi się kojarzy ten pierwszy medal: z zaskoczeniem, pośpiechem i radością dziewczyny, która po tylu emocjach i rozczarowaniach wreszcie dobiegła do medalu.

    Wtedy sobie też postanowiła, że już z każdych igrzysk będzie przywozić choć jeden medal. Dojrzewała, zmieniała spojrzenie na świat i sport, inaczej sobie ustawiała życiową hierarchię, przeżyła bolesne porażki, gdy Marit Bjoergen wróciła do wielkości po 2009 roku, potrafiła siebie jako biegaczkę wymyślić po części na nowo, już bez pogoni za wszystkim, stawiając na klasyk. Ale olimpijskich marzeń nie zmieniła. Może się nie udać w mistrzostwach świata, a w igrzyskach musi. Dziś walka toczy się o już o szósty jej olimpijski medal, trzeci na 30 km.

    Dziś jest nasze pożegnanie z trasami na Laurze, które w biegach i biatlonie dały Polsce jeden medal, ale złoty i zdobyty w takich okolicznościach, że emocjonalnie liczył się za więcej niż jeden. Na Laurze słońce, cicho, trwa rozgrzewka i szykowanie nart. Ta finałowa trzydziestka będzie też pewnie pożegnaniem z olimpijską Justyną. Tak mówią, choć gdybym miał dziś się zakładać, to obstawiałbym jednak, że po przerwie na posmakowanie życia narty Justynę wezwą i nie będzie w stanie udać, że nie słyszy. A jeśli usłyszy, wróci, i będzie sobie wybierała starty klasykiem albo najsłynniejsze biegowe maratony, to dlaczego miałaby nie spróbować na igrzyskach. Bieganie jest długowieczne. Wprawdzie trener Aleksander Wierietielny kolejny raz przypomniał w Soczi, że te igrzyska to jego meta. Ale kto co roku powtarzał, że nie wróci na Tour de Ski?

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • środa, 19 lutego 2014
  • Niskanenowie nadchodzą

    Kerttu jest podwójną wicemistrzynią z Soczi. Iivo, pseudonim Balotelli - bo grał w piłkę, jest mocno zbudowany i lubi to pokazać - nowym mistrzem z Soczi. A Katri to jedna z najbardziej znanych młodych projektantek mody w Finlandii. Z całej rodziny sławy nie zaznała jeszcze najmłodsza Iita. Ona też jest teraz w Soczi, przyjechała z rodzicami kibicować siostrze i bratu. Na Niskanenów nie ma mocnych. Dziś Kerttu musiała szybko zwolnić miejsce za stołem konferencyjnym, bo wolontariuszka już czekała by za jej tabliczkę podstawić tę dla brata.

    Przez ostatnie lata Finowie kojarzyli się z bieganiem na smutno. Nikt się ponoć z nikim w tej kadrze nie lubił, sponsorzy nie chcieli wracać do związku narciarskiego kojarzonego z aferą dopingową z mistrzostw świata 2001, z nieudolnością działaczy. Młodzi ludzie się nie garnęli do sportu. A teraz?

    Nikt się na trasach w Soczi tak nie cieszy jak Finki i Finowie. Najpierw dziewczyny po srebrze w sztafecie, gdy Aino Kaisa Saarinen biegała po strefie wywiadów w euforii. Dziś - po srebrze w sztafecie sprinterskiej, gdy Saarinen tańczyła na nartach, a Niskanen na przemian to płakała, to się śmiała. A największe szaleństwo było dopiero przed nimi. - Ochłonęłam po naszym biegu, zostałam na stadionie oglądać bieg chłopaków i patrzę, a tu mój braciszek zostaje mistrzem olimpijskim - opowiadała mi Niskanen. Braciszek, czyli młodszy o trzy lata Iivo, 22-latek który jeszcze cztery miesiące temu nie był pewien kiedy wróci do treningów po dziwnej wirusowej chorobie, miesiąc temu był w rezerwowej drużynie sprinterskiej, a teraz jest mistrzem olimpijskim. Pierwszym od 12 lat fińskim mistrzem zimowych igrzysk. A i w letnich Finowie zdobyli od 2002 tylko jedno złoto: w Pekinie, w strzelectwie. Ale złoto na nartach, które są częścią fińskiego DNA, to jednak co innego.

    - Młodzi wreszcie nadchodzą, Niskanenowie nadchodzą. A my starsi postaramy się jeszcze trochę wytrwać, żeby im pokazać drogę. Wracamy tam gdzie nasze miejsce - tłumaczyła mi Aino Kaisa Saarinen. Ona biegła w parze z 10 lat młodszą Kerttu. A Iivo dobiegł do złota z 10 lat starszym Samim Jauhojaervim. Od kiedy Iivo, po opóźnionych przez chorobę przygotowaniach, zdobył w styczniu mistrzostwo świata do lat 23, zaczął iść w górę tak szybko, że miejsce w kadrze zdobył szturmem. W Soczi był już czwarty na 15 km klasykiem o 0,2 s od brązowego medalu.

    Cała czwórka medalistów umówiła się, że sukcesy poświętują w basenie, wskoczą w pełnym narciarskim rynsztunku. Tylko na razie nie wiedzą, kiedy. Może lepiej poczekać, i zaprosić jeszcze hokeistów.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • Justyna i druga zmiana obrazu: bo trasa była za słona

    Poznajecie? To Justyna Kowalczyk z wolontariuszką z wioski olimpijskiej próbują znaleźć w telewizji kanał, na którym będzie męski bieg sztafet. Oglądaliśmy go w niedzielę razem podczas wywiadu, który można przeczytać tutaj. Oglądaliśmy znów z tym samym: "Nie do wiary. Ale jaja" Justyny, jak przy kobiecej sztafecie, której ostatnią zmianę śledziła razem z dziennikarzami na ekranie ustawionym w strefie wywiadów. - Nie do wiary - bo to był kolejny bieg w którym Norwegowie nie byli sobą i skończyli bez medali.

    Kto by pomyślał, że po czterech z sześciu kobiecych biegów igrzysk, po wyścigach sztafet, Justyna nadal będzie z Marit Bjoergen dokładnie na remis: mają po jednym złotym medalu. Dziś to się może zmienić w drużynowym sprincie (półfinały już od 10.15, Polki biegną w drugim w pierwszym, mądry Polak po szkodzie, finał o 12.45), ale tyle już było niespodzianek na trasach Laury, że kolejnej też wykluczyć nie można.

    Norwegowie skupiają się na problemach ze smarowaniem. Najkrócej mówiąc: trasy były za słone. Od kiedy przyszła odwilż i zaczęło się sypanie soli, ich serwismeni zupełnie się pogubili. A przecież Norwegowie zaczęli tutaj, gdy jeszcze łapał mróz, bardzo mocno, od trzech złotych medali w pierwszych czterech konkurencjach kobiet i mężczyzn.

    Potem były roztopy i kompletna zmiana obrazu. Czy teraz będzie kolejna: wczoraj na Laurze pierwszy raz podczas igrzysk padał śnieg. Dziś wyszło słońce, ale jest chłodniej niż było. Są świeże trasy, nowe rozdanie dla serwismenów. W norweskim tirze serwisowym czekali na spadek temperatury jak na zbawienie. Ale jeśli i teraz coś się w norweskiej maszynie zatnie, nie będzie wymówek.

    - Teraz mamy w biegach inną gwiazdę, Charlotte Kallę - mówiła Justyna podczas wywiadu. Spokojna, uśmiechnięta. Bojowo nastawiona przed biegiem na 30 km, w którym się spodziewa, że Kalla będzie rwać tempo by zakwasić Norweżki. I Justyna jej w tym chętnie pomoże. A dziś chce razem z Sylwią Jaśkowiec po prostu powalczyć. O co powalczyć, to się, jak mówi, okaże dopiero na trasie.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • wtorek, 18 lutego 2014
  • Dwa medale, pięciu muszkieterów

    Ważą po pół kilograma, przyjemnie brzęczą, nie ma w nich jednak kawałków meteorytu, ale trudno. Kamil Stoch się z nimi teraz nie rozstaje, wkłada je w białą czapkę i dopiero takie zawiniątko wpycha do torby przewieszonej przez ramię. Próbował w pudełku, ale dwa by się nie zmieściły. A teraz każdy chce je zobaczyć razem, obtografować. W Polsce też tak będzie. Trochę się tego Kamil boi. Nie tyle dowodów uznania, ile tego, że to będzie kosztowało za dużo czasu i energii, a on jeszcze ma dużo do zrobienia do końca sezonu. Dziś podczas rozmowy w wiosce olimpijskiej sprawiał wrażenie kompletnie wyczerpanego emocjonalnie. Nie tyle konkursami, co tym co się po nich działo.

    Jutro odlatuje z Soczi z żoną Ewą, trenerami i kolegami z kadry, do Zurychu. Tam czekają na skoczków samochody, które zostawili, gdy po Pucharze Świata w Willingen odlatywali do Soczi. Spędzili tu dwa tygodnie, wywożą dwa złote. Trzeci medal się wymknął. Ale może tego potrzebowali, żeby kiedyś napisać jeszcze lepszą historię. W końcu to była dla nich, pięciu muszkieterów, pierwsza od tej pamiętnej narady w Kuusamo, piętnaście miesięcy temu, próba przyjaźni. Od tamtego Kuusamo byli na fali: złoty Kamil w Val di Fiemme plus medal w drużynie, potem w Oslo pierwsze w karierze zwycięstwo Piotra Żyły. Od początku obecnego sezonu wygrane Krzysztofa Bieguna, potem Jana Ziobry, czyli nowego wśród muszkieterów, prowadzenie Kamila w Pucharze Świata. Właściwie tylko Turniej Czterech Skoczni im się nie udał, ale z tym się liczyli, podczas TCS jeszcze kombinowali z myślą o igrzyskach. Teraz przyszły cztery z rzędu zwycięstwa Stocha, w tym te dwa najważniejsze w RusSki Gorki. Mieli prawo uwierzyć, że teraz czego się nie dotkną, będzie się zamieniać w medal. Przekonali się, że nie. Ale trener Łukasz Kruczek mówi, że gdyby konkurs był dziś, jeszcze raz wybrałby Piotra Żyłę. Może tylko inaczej rozstawiłby skoczków. I że liczy na to, że dla Piotrka drugi konkursowy skok był przełomem, może po nim wróci wreszcie dawny Żyła.

    A skoczkowie, gdy już Piotrek wyszedł wczoraj z kontroli antydopingowej i dotarł do wioski, przyszli do niego pogadać, zabrali go na spacer i przekonywali, żeby się nie załamywał, bo oni są z nim. I mówią to szczerze. Po pierwsze, oprócz Jana Ziobro każdy z nich też mógł dołożyć od siebie trochę więcej. Po drugie, szczerość sobie obiecywali w Kuusamo.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • poniedziałek, 17 lutego 2014
  • Gra o tron, odcinek ostatni

    Nie ma tu żadnej mgły, wiatr też w normie. Już niedługo pożegnanie z RusSki Gorki, skocznią która przez te 11 dni od pierwszego treningu tutaj (i od pierwszego w tym miejscu wpisu o "Grze o tron") dała nam tyle złotych medali, ile wcześniej Polska zdobyła we wszystkich zimowych igrzyskach razem wziętych. I dzisiejszy konkurs, z medalem czy nie, będzie trochę jak gala mistrzów z Kamilem Stochem w roli głównej. A jeśli będzie medal, to RusSki Gorki, skocznia z olimpijskim bałaganem na zapleczu, plątaniną przejść i schodów przy zeskoku, przebije Predazzo jako miejsce, w którym się działy rzeczy dla polskich skoków najpiękniejsze.

    Zacznie niespełniony tutaj Maciej Kot, którego w niedzielę zatrzymał wiatr. Drugi będzie Piotr Żyła, wielki znak zapytania. Trzeci Jan Ziobro, odkrycie tego sezonu. Kończyć będzie Kamil Stoch. Polska ma ten sam problem co zdecydowana większość drużyn, brak jej czwartego skoczka na którym można w pełni polegać. Łukasz Kruczek wybrał Żyłę. To się wielu osobom nie spodobało, bo teraz fala, która jeszcze niedawno niosła Żyłę do popularności, zwycięstwa w Oslo, reklam, zaczyna go podtapiać.

    Już pod koniec poprzedniego sezonu przyznał, że popularność go przeraża. Łukasz Kruczek mówił, że był taki moment latem, gdy Piotrek był po prostu fizycznie zmęczony wywiadami i wszystkimi medialno-reklamowymi obowiązkami. Ale nikt poważny chyba nie twierdzi, że to przez te wszystkie nakręcone reklamy Żyła teraz ma problem z pozycją dojazdową. Albo - że to reklamom zawdzięcza miejsce w drużynie.

    Nie, ten sam Łukasz Kruczek przekonywał, że niedługo przed Soczi Piotrek skakał na treningach lepiej niż Kamil Stoch. Tylko potem znów zaczął kombinować z pozycją dojazdową, nie mógł wrócić do najlepszego ustawienia. Ale poprawiał się na treningach. To chyba najbardziej niezrozumiany skoczek w polskiej kadrze. Kiedyś po dużym wywiadzie z nim, już gdy wezbrała wspomniana fala, jeden z czytelników napisał do mnie, że pewnie wszystko przeredagowałem, bo niemożliwe, żeby Żyła tak mówił. Tak, czyli mądrze i całkiem ładną polszczyzną. Ale to jest, mimo różnych odjazdów, bystry i ambitny chłopak, traktujący skoki śmiertelnie poważnie. Różne słyszał zarzuty od trenerów czy nawet Adama Małysza, który go kiedyś z pomocą Hannu Lepistoe ratował z kryzysu formy: że jest uparty, za bardzo kombinuje, Ale nigdy - że nie pracuje dość ciężko.

    Niech mu dzisiaj próg wreszcie odda. Zasłużył na to.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • sobota, 15 lutego 2014
  • Gdzie byliście, gdy mieliśmy sztafetę

    - Niech pani wybaczy, ta dziewczyna nie rozumie po rosyjsku - żartował sobie jeden z kazachskich biegaczy, gdy Justyna Kowalczyk na parkingu przy trasach nie mogła się dogadać z wolontariuszką, czy busik jedzie tylko do kolejki, czy również do wioski olimpijskiej. Nie o problemy językowe tu akurat chodziło, ale każda okazja do żartu dobra. A Justyna była wśród przyjaciół: Kazachowie najpierw ją wyściskali gratulując złota, potem przysiedli się do niej w busie.

    To wszystko działo się po wczorajszym treningu, tym na którym Justyna wróciła do pracy po złocie. I ostatnim przed sztafetą. Wiemy już, że Justyna pobiegnie w Soczi we wszystkich biegach które zostały, również w sprincie drużynowym, że tomografię komputerową stopy odłożyła na po igrzyskach i zapewne zrezygnuje ze startów w Pucharze Świata w Lahti. A za niecałą godzinę, o 11, ściga się w sztafecie.

    Na wystrzał ruszy Kornelia Kubińska, która ma tu swój bieg z misją: cztery lata po dopingowej wpadce w Vancouver, gdy trzeba było wymazać szóste miejsce naszej sztafety z tabel. Na drugiej zmianie Justyna, na trzeciej Sylwia Jaśkowiec, której z powodu wypadku cztery lata między Vancouver a Soczi dłużyły się jak dziesięć. Ona też ma misję: pomścić upadek w sprincie. I wreszcie ostatnia dziewczyna z misją, Paulina Maciuszek. Biegnie ostatnia, nie trzecia, jak podczas MŚ w Val di Fiemme. Wtedy ruszała po zmianie Justyny, na czele razem z Norweżką Kristin Stoermer Steirą i niepotrzebnie próbowała utrzymać jej tempo. W pewnym momencie właściwie stanęła, sztafeta zajęła dopiero 9. miejsce. Dlatego teraz Paulina biegnie ostatnia. Tego co wypracuje Justyna przypilnuje najpierw Sylwia Jaśkowiec.

    Dziś wyścigi kobiet, jutro mężczyzn. Dla krajów, które mają wielkie biegi narciarskie, albo wielkie tradycje sztafet, niezależnie od tego w jakim sporcie, to będą wyjątkowe dni. Ze Skandynawii przyjechali premierzy i królowie, Amerykanki szaleją od rana na Twitterze. W Norwegii tzw. „Kennedy moment” zdarzył się właśnie podczas biegu sztafetowego. 32 lata temu, gdy na MŚ w Oslo Oddvar Bra złamał kije, ścigając się z Aleksandrem Zawiałowem na ostatniej zmianie, ale nie odpuścił rywalowi. Norwegowie do dziś pytają „Gdzie byłeś, gdy Oddvar Bra złamał kijek?”, powstały o tym filmy dokumentalne, a nawet pieśni, niektóre dość dyskusyjne.

    My nie mamy wielkich biegów, mamy wielką biegaczkę, ale naprawdę - sztafeta to coś więcej niż bieg po stypendium. Doczekaliśmy się drużyny w skokach, może się kiedyś będziemy się pytać: Gdzie byliście, gdy po medal biegła sztafeta?

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • piątek, 14 lutego 2014
  • Spieszmy się lubić Marit

    Trenera Egila Kristiansena nawet nie musiałem wczoraj zaczepiać. Odprowadził Therese Johaug do stołu konferencyjnego, potem podszedł i sam złożył gratulacje. - Była w najlepszej formie - mówił o Justynie. I dalej szczerze o swoich dziewczynach: że Marit bardzo chciała, ale nie mogła, i jak się cieszy, że przynajmniej Therese ma medal.

    Nie wiem, co mówią i piszą norwescy dziennikarze zza biurek w Oslo, czy rzeczywiście jedni w medalu Justyny widzieli głównie to, że wzięła silniejsze leki, a drudzy w ogóle w złamanie kości nie wierzą. Na pewno tacy też są i akurat my po szczuciu na Marit Bjoergen nie mamy prawa pierwsi rzucać teraz kamieniem. Ale ci Norwegowie którzy są tutaj na Krasnej Polanie: biegaczki, trenerzy, działacze, dziennikarze wypowiadają się o Polce z taktem, sami pierwsi wyciągają rękę z gratulacjami, a niektórzy nawet mówią, że to zwycięstwo Justyny było po prostu dobre dla biegów. Sporo w tym na pewno kurtuazji. Ale jeszcze więcej fascynacji biegami narciarskimi, a nie tylko biegami, w których wygrywają nasi.

    Jesteśmy na siebie od kilku lat skazani: tak jak o Marit słyszało każde dziecko w Polsce, tak i Justyna byłaby wysoko w rankingach najbardziej znanych sportowców w Norwegii. Norwescy dziennikarze wiedzą, że my się cieszymy za każdym razem gdy coś się nie udaje Bjoergen, my wiemy, że oni się cieszą gdy przegra Kowalczyk. Ale to są normalne sportowe emocje i nie mogą przeszkodzić w docenieniu prawdziwego mistrzostwa. Tego że Marit jest biegaczką wybitną, a Justyna jedyną, która jej od lat dorównuje.

    Jedziemy na tym samym wózku: my nie znamy Marit rodzinnej, dowcipnej, matkującej dziewczynom z kadry. Oni nie znają Justyny uczuciowej, lojalnej, duszy towarzystwa. My nie lubimy namawiać do rozmów Marit, bo często ucieka, oni Justyny, z tego samego powodu. Oni sobie pewnie pokpiwają z naszego „miażdżenia”, „demolowania”, „nokautowania” tak samo jak my z ich kwiecistej przesady. Oni też nie mają jednoznacznego zdania w sprawie astmy. - Marit nie potrzebuje tego silniejszego leku do życia, ona go potrzebuje do sportu i to zawsze będzie dyskusyjne - tłumaczył mi jeden z norweskich komentatorów trzy lata temu, gdy na mistrzostwach świata w Oslo trwał festiwal zwycięstw gospodarzy.

    O tym wszystkim też można, nawet trzeba dyskutować. Ale właśnie: dyskutować, wzywać do zastanowienia się, czy nie jest potrzebna zmiana przepisów. A nie tylko licytować się w wyzywaniu i szukać czarnego luda. Jakoś nam astma nie przeszkadza tak bardzo u Therese Johaug, a potężne mięśnie - u Charlotte Kalli. To może zacznijmy od planu minimum: spieszmy się lubić Marit, póki z nami nie wygrywa.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • czwartek, 13 lutego 2014
  • Uśmiech Kamila

    Dochodziła północ miejscowego czasu, właśnie kończyliśmy w strefie wywiadów rozmowę z Maciejem Kotem, już się ustawiał Jan Ziobro, gdy nagle się zmieniła muzyka treningu: zamiast klapnięcia desek o zeskok i dźwięków hamowania było tylko klapnięcie, a potem głośne: ooo... A potem cisza. I ktoś powiedział z boku: "Stoch... jak Maksymoczkin na początku". A do Kamila dobiegło od razu kilkanaście osób. Jako jedna z pierwszych - fizjoterapeuta Łukasz Gębala, choć biegł z końca zeskoku. Sprintem, jak kiedyś doktor Robert Śmigielski, gdy Justyna Kowalczyk zemdlała na trasie biegu na 10 km klasykiem w Turynie.

    Jak się później okazało, Kamil upadł nie jak Michaił Maksymoczkin, bo w momencie lądowania, a Rosjanin przy odjeździe po lądowaniu. I Polak aż tak się nie poturbował, ręka - jak wiemy od blisko dwóch godzin - jest skręcona (jeszcze nie ma decyzji, czy Kamil dziś będzie odpoczywał, czy skoczy na treningu), a w przypadku Michaiła Maksymoczkina było podejrzenie złamania ręki i ze skoczni zabrała go karetka.

    Ale przez dłuższą chwilę było nerwowo: zza bandy naprawdę niewiele widać, Kamilowi pozwolono wstać, ale szedł bardzo ostrożnie i z ręką na temblaku. Do tego wyciąg na górę skoczni, tam gdzie są kabiny zawodników, stanął tuż po tym jak pojechał nim Stoch i trzeba było czekać na odblokowanie. Ale za to, gdy wyjechałem na górę: inny świat. Na dole wszyscy roztrzęsieni, a tu sielanka: Łukasz Kruczek uśmiechnięty pokazuje, że nie ma strachu, że Kamil dobrze wybrnął z opresji i najważniejsze, że od pasa w dół jest bez żadnych stłuczeń, bo tam są jednak główne narzędzia pracy skoczka. I że gdyby to było na igelicie pewnie by się Łukasz nawet nie zaniepokoił, bo na nim jest gładziutko. A o śnieg narta może zakantować.

    Niedługo później wyszedł z badania Kamil, też uśmiechnięty, i to najszerzej jak potrafi, bo bał się po upadku o zęby i chciał uspokoić, że niesłusznie.

    Przypomniał mi się wtedy nieżyjący już Lech Nadarkiewicz, jak po strasznym wypadku Jana Mazocha w Zakopanem mówił, że chłopak z tego na pewno wyjdzie, bo on w trenerskiej karierze kilka razy na własnych rękach znosił ze skoczni gorzej poturbowanych.

    O tym, że skaczą tylko twardzi ludzie, przekonywać nie trzeba, wystarczy wjechać wyciągiem obok skoczni, które od tej strony wyglądają jak wieża Eiffla wciśnięta w zbocze: gigantyczna, ażurowa konstrukcja, która tylko w telewizyjnym obrazku wygląda ładnie. Tam za to nie budzi aż takiego respektu. Kto tutaj wjeżdża codziennie do pracy, tego skręcony łokieć raczej nie zatrzyma. Zwłaszcza gdy się ma medal przed oczami.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • wtorek, 11 lutego 2014
  • To nie jest sprint dla krzykaczy

    Dziś na igrzyskach dzień chusteczek. Na trasach Laury sprint stylem dowolnym, pierwszy od 12 lat kobiecy bieg indywidualny na igrzyskach bez Justyny Kowalczyk. Ona, gdy inne dziewczyny schodziły się na rozgrzewkę i testowanie nart przed eliminacjami (początek o 11, wyścigi o 13) właśnie przypięła narty do klasyka i z dużymi słuchawkami na uszach ruszyła na trening. Ale i tak to nie Justyna byłaby dziś najważniejszą bohaterką, ani Sylwia Jaśkowiec, najlepsza dziś polska sprinterka stylem dowolnym, ani Marit Bjoergen, Kikkan Randall czy Denise Herrmann, Laurien van der Graaf, które na logikę powinny rozstrzygnąć między sobą walkę o złoto. Dziś jest dzień Astrid Jacobsen.

    Norweżka, która w dniu ceremonii otwarcia dowiedziała się o śmierci brata, zdecydowała się zostać na igrzyskach i została wybrana do kadry Norweżek na dzisiejszy sprint. Poprosiła, by na razie pozwolić jej to przeżywać w ciszy, głos zabrała tylko raz, dziękując koleżankom za żałobne opaski, z którymi wystartowały w biegu łączonym. Opaski, o które teraz toczy się w Norwegii wielki spór, bo MKOl udzielił reprezentacji reprymendy za złamanie artykułu 50 Karty Olimpijskiej (zakaz reklam, propagandy, demonstrowania przekonań). Odebrano to jako bezduszność, pojawiają się wezwania, żeby na złość MKOl wszyscy Norwegowie startowali z opaskami. Stanowiska szefów igrzysk broni najgłośniej Gerhard Heiberg, czyli norweski członek MKOl, który na krytykę z kraju odpowiedział jeszcze mocniej: że wszyscy wiedzą, iż biegacze narciarscy z Norwegii to aroganci. Wcześniej rzecznik MKOl powiedział, że trzeba się zastanowić, czy olimpijskie starty to na pewno najwłaściwsze miejsce do pokazywania żałoby.

    Obie strony się przekrzykują, najważniejsze zostało gdzieś z boku, a Jacobsen na szczęście pozostaje poza tym sporem. Jej bieg mimo śmierci brata, dla brata, to jeden z najważniejszych momentów igrzysk. Nawet jeśli miałby się skończyć już w eliminacjach.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • poniedziałek, 10 lutego 2014
  • MKOl, czyli gdzie się podział luz

    Obronił go w piątek, obronił w sobotę (z soboty to zdjęcie):

    W niedzielę już nie obronił. - Luz kazali zmazać. Przed konkursem. Reguła 40 Karty Olimpijskiej. Nawet z butów musieliśmy wszystko zmazać. Ja akurat nic tam nie miałem, ale chłopcy mieli. A nie można nawet zaznaczyć, który jest lewy, a który prawy - mówił mi po konkursie Jan Ziobro, gdy pytałem, gdzie się podział jego słynny napis z nart. Nart zresztą ogołoconych ze wszelkich napisów, wystylizowanych na stare, bo logo Sport 2000 też musiało z nich zniknąć. Dlatego, że nie jest typowym producentem nart, ale też siecią sklepów, która chce sobie w ten sposób robić reklamę. W Pucharze Świata już może tak robić - po długiej walce - w igrzyskach nie.

    Tak naprawdę nie chodzi w tym przypadku o regułę 40. Ona zakazuje sportowcom od dnia otwarcia wioski olimpijskiej do zamknięcia występować w jakichkolwiek reklamach sponsorów niezwiązanych z MKOl. A napisy zmazuje się na podstawie reguły 50, o zakazie reklamy i propagandy na stroju i ciele sportowca. To ona stanowi, że nie wolno mieć podczas igrzysk żadnych logo na kasku i stroju, poza znakami producentów sprzętu (ale prawdziwych, a nie mniej lub bardziej naciąganych, jak Sport 2000 czy Fluege.de). I to wszystko jest w porządku.

    Ale ścierania Ziobrze napisu z nart, innym skoczkom z butów, nie rozumiem. Tak jak nie rozumiem dlaczego snowboardzistkom stróże olimpijskiej poprawności kazali odkleić naklejki „Sarah”. Jeżdżą z nimi w innych zawodach, by uczcić pamięć przyjaciółki, Sary Burke, narciarki dowolnej, która zginęła na stoku. Nie rozumiem też, dlaczego MKOl musiał zwrócić uwagę Norweżkom, iż żałobna opaska na ich strojach dla uczczenia pamięci brata Astrid Jacobsen też łamie reguły.

    Oczywiście, zawsze można tłumaczyć, że „Sarah” to też nazwa fundacji, że luz wiadomo gdzie nie licuje z powagą igrzysk (rozumiem wątpliwości, choć nie podzielam), że ktoś taki napis mógłby kiedyś wykorzystać, by kogoś zareklamować. Wszystko się da uzasadnić. Ale to odczłowiecza igrzyska, tak jak się odczłowiecza futbol zakazem wypisywania haseł na podkoszulkach. Ryzyko kryptoreklamy to jeszcze nie jest powód, żeby MKOl, FIFA i inni walili z armat do każdego wróbla. Jeśli ktoś rzeczywiście coś w ten sposób zareklamuje, zdyskwalifikujcie go na pięć czy dziesięć meczów, wyrzućcie z igrzysk, róbcie co uważacie. Ale póki to spontaniczne, co wam do tego? Najgorsze są takie przyzwoitki, które same mają najwięcej za uszami.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • sobota, 08 lutego 2014
  • Jak zaczyna Justyna

    Coś się wczoraj zacięło w olimpijskim systemie kierowania ruchem i dzięki temu zbiorowemu zaćmieniu wylądowałem w samym kotle, tuż za płotem przy finiszu, obok fotokomórki. Przez pomyłkę, ale nie będę się gniewał.

    Z przodu ściana: ostatni zjazd przed metą, ten na którym Marit Bjoergen objechała Charlotte Kallę jak cztery lata temu w Vancouver Justynę w finale sprintu. Z tyłu ściana: biuro zawodów i wielka trybuna, z jeszcze większą wieżą. Nieważne, że z trzech indywidualnych biegów Justyny w tym była najmniejsza szansa na medal. To są igrzyska, serce podchodzi do gardła. Kiedy one wszystkie schodzą się do zagrody przy wejściu na stadion, przebierają się, a w tym czasie wyjeżdża niebieska armia przecierających trasę. Kiedy potem pięć najwyżej rozstawionych wywołują po kolei na start, a potem puszczają całą resztę, truchtem, przy jakiejś bitewnej muzyce. Ciśnienie skacze.

    Jak to się skończyło, wiadomo:

    ...szóstym miejscem Justyny, łzami Norweżek za metą, płaczem Marit Bjoergen na konferencji prasowej, gdy zaczęła opowiadać, że ścigały się całą norweską grupą dla Astrid Jacobsen, której w przeddzień biegu zmarł brat, dobry znajomy każdej z nich. Therese Johaug przechodziła przez naszą część strefy wywiadów roztrzęsiona, pod ramię z trenerem, nie zatrzymywała się i chyba nie chodziło tylko o to, że niespodziewanie została bez medalu. Justyna wyszła pogodzona z tym co się stało. Przyznała, że dziś, gdy biegi łączone są rozgrywane w tak szalony sposób jak rok temu w Val di Fiemme i jak w Soczi, z grupową ucieczką podkręcającą tempo, trudno jej o miejsce na podium.

    Początek igrzysk brzmi znajomo: upadek, szóste miejsce, jak rok temu w mistrzostwach świata Val di Fiemme. Ale to tak naprawdę dwa światy: wtedy chodziło o sprint klasyczny, były podstawy by wierzyć w złoto i ten pierwszy dzień zatruł całe mistrzostwa. Teraz raczej nie zatruje. Zresztą, Justyna dużo częściej zaczyna wielkie imprezy poza podium, niż na nim, nieważne jaka konkurencja wypada pierwsza. Trzy igrzyska, kolejno miejsca: 8., 5., 6., trzy ostatnie mistrzostwa świata, miejsca 3., 5., 6.. A jednak każda z tych sześciu wymienionych imprez kończyła się przynajmniej jednym medalem. Najważniejszy bieg ciągle przed nami, byle do czwartku.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • piątek, 07 lutego 2014
  • Gra o tron

    No to możemy zaczynać: Kamil Stoch odfrunął na drugim treningu, Justyna Kowalczyk nie chce już rozmawiać o stopie, tylko o igrzyskach, jej serwismeni byli w dobrym nastroju po dzisiejszych testach, pogoda jest na razie fantastyczna.

    Igrzyska 2014 będą uroczyście otwierane od 20.14 miejscowego czasu, siedem lat po tym jak Rosjanie przebili wszystkich podczas wyborów gospodarza w Gwatemali, budując tam m.in. lodowisko. To była dobra zapowiedź tego, jakie te igrzyska będą: pod palmami i na śniegu. I gdy się w ostatnich dniach jeździło z areny na arenę, ten pomysł wcale już nie wyglądał tak absurdalnie. Na dole w Soczi - subtropiki i chwilami cieplej niż w najzimniejsze dni letnich igrzysk w Londynie, a w górach wokół Krasnej Polany - śniegu pod dostatkiem.

    Polakom te igrzyska upłyną przede wszystkim między tymi dwoma miejscami: skoczniami w Russki Gorki, ze stadionem na górze i za murem, który się jakoś wielu z nas skojarzył z „Grą o tron” na długo przed tym, zanim Kamil Stoch wspomniał o tym, że właśnie kończy czytać szósty tom sagi...

    ...i ze strefą wywiadów do złudzenia przypominającą warunki w Predazzo, na ubiegłorocznych mistrzostwach świata.

    A więc, wieczorami najważniejsze będą skocznie, a za dnia - Laura. Ośrodek biegów i biatlonu, gdzie zostanie rozdanych najwięcej medali podczas całych igrzysk, gdzie prowadzi kolejka z widokiem na miasto Gorki i te wszystkie słynne niedokończone hotele....

    ...i gdzieś dziś był norweski flash mob, zwany także konferencją prasową z Petterem Northugiem i jego kolegami z kadry...

    ...gdzie można do samych tras zamiast autobusem dojechać specjalnym skuterem z wagonikiem.

    A jutro będzie tutaj pierwszy odcinek śnieżnej ruletki przy wyborze nart. Tu sewismen Justyny Are Mets właśnie wyjeżdża...

    ...ze swojego królestwa przy trasie. Od tego co się tu zdarzy, zależeć będzie w Soczi bardzo wiele.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • środa, 05 lutego 2014
  • Soczi: kulą w płot

    Jest taki dziwny świat, w którym można płacić tylko kartą kredytową z jednym logo - sponsora MKOl, pić napoje tylko spod jednego znaku - sponsora MKOl, jeździć samochodami od jednego producenta, a logo innych zaklejać (nie żartuję, mijały mnie dzisiaj toyoty z zalepionym znaczkiem na masce, bo igrzyska obstawia Volkswagen). Wkraczasz w ten świat po prześwietleniu bagażu, sprawdzeniu biletu albo akredytacji. Co dwa lata, na blisko miesiąc, bo reguły obowiązują od otwarcia do zamknięcia wiosek olimpijskich.

    Ten sztuczny świat jest ogrodzony płotami, czasem też drutami kolczastymi, i to nie tylko w Soczi czy Pekinie - w Londynie też był drut. Ale w Soczi jest jeszcze coś. Po jednej stronie mur z olimpijskimi znakami, po drugiej żółto-szary płot którym zakryto wszystko to, czego gospodarze nie chcieli pokazać. Krążą w sieci zdjęcia wszystkich możliwych rzeczy z Soczi, ale płotu - jest na zdjęciu po drugiej stronie krat - chyba jeszcze nikt nie pokazał. A są go tutaj setki kilometrów, płot ciągnie się wzdłuż każdego szlaku olimpijskiego. Oddziela codzienne życie od olimpijskiego, podwórza domów, dojścia do dróg. Są na nim w wielu miejscach normalne tabliczki z numerami domów, tak jakby miał tu już zostać na stałe, choć to raczej niemożliwe - zasłonił pół świata tym, którzy za nim mieszkają.

    Właściwie nie wiadomo, po co on igrzyskom. Na razie oprócz supernowoczesnych obiektów i kaukaskich krajobrazów to właśnie kontakt ze zwykłymi ludźmi jest największą siłą Soczi. Z wolontariuszami, recepcjonistami, z robotnikami którzy się ścigają, żeby hotele wyglądały na gotowe. Z tadżyckim elektrykiem, nawet jeśli go poznałeś tylko dlatego, że w twoim pokoju nie było prądu. Wszyscy mili, trochę wycofani, jakby się bali, że zaraz znowu ktoś ich wyśmieje, że jakiś kabel bez przydziału wystaje ze ściany, albo rezerwacji hotelu nie widać w systemie, albo sedes pojedynczy, a przecież miały być podwójne. Tak, kabel wystaje, rezerwacji zwykle nie widać i trzeba czekać, schody do hotelu nieskończone:

    ... a architektura dyskusyjna.

    Ale akurat ci ludzie, na dole tej piramidy, nie są niczemu winni. A prawdziwy problem z igrzyskami w Soczi nie polega na bareizmach przy wykańczaniu hoteli. Z całym szacunkiem dla cierpień tych, którzy przez to źle przespali jedną noc, albo przez kilka godzin nie podłączyli laptopa.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • wtorek, 04 lutego 2014
  • Soczi szarpie nerwy

    Siedzę na walizkach, niedługo samolot do Soczi. Igrzyska są trochę jak maraton: boisz się czy dasz radę, ale wiesz, że będą też endorfiny i adrenalina. Z igrzysk się nie wyrasta, czy pierwsze czy piąte smakują tak samo dobrze. I ze wszystkich swoich to właśnie zimowe, Turyn 2006, wspominam najlepiej. Sam nie wiem właściwie dlaczego: olimpijska kuchnia była obrazą dla włoskiej tradycji i sportowcy truli się na stołówkach, autobusy utykały w śniegu, kierowcy skręcali nie tam gdzie trzeba, Polakom aż do ostatniego weekendu igrzysk nic się nie udawało. A i tak było wspaniale. Dlatego przedolimpijskim bałaganem w Soczi jakoś nie potrafię się przejąć, wcześniej czy później wszyscy wylądują w swoich pokojach, byle cali i zdrowi.

    A jednocześnie żadna olimpiada tak nie szarpała nerwów jak ta, na długo przed rozpoczęciem. Nie chodzi o same igrzyska, raczej o drogę do nich. O tę pucharową zimę, która niemal co weekend, poza przełomem roku, dawała jakiś polski sukces, a jednocześnie od pewnego momentu zamieniła się w wielki chaos. Wokół Justyny Kowalczyk ten chaos trwa nieprzerwanie od drugiego dnia świąt: ciągłe pytania czy wystartuje, gdzie wystartuje, jak wystartuje. Najpierw problemy z pogodą, potem ze stopą. A to wszystko w sezonie, który od lat Justyna sobie upatrywała jako szczególny dla siebie. Zrobiła wszystko co się da, a niczego nie może być w przeddzień igrzysk pewna. Kamil Stoch w jakimś sensie jest w podobnej sytuacji. Jest najlepszym dziś skoczkiem na świecie, ale żadnej gwarancji to w Soczi nie daje.

    Obydwojgu chce się dobrze życzyć, są w wielu sprawach do siebie podobni, choć w różnych punktach karier: Kamilowi dopiero od niedawna sport zaczął dawać pełnię szczęścia, Justynie chyba już tej pełni nie daje, choć i odpuścić nie pozwala. Gdyby wszystko ułożyło się dobrze, to mogłyby być dla nich złote igrzyska. Ale mogą się też skończyć bez medali.

    Pamiętam obydwoje sprzed dziewięciu lat, z mistrzostw świata w Oberstdorfie, pierwszych na których byli razem. W tym samym hotelu Luitpold, w którym atmosfera gęstniała z dnia na dzień, bo Adam Małysz nie mógł wrócić do formy. Kamil, przeambitny nerwus, Justyna błyskotliwa zadziora. Opisywanie indywidualnych sportów to nie to samo, co praca np. przy futbolu. Tu ani sportowcy nie mają się za kim schować, ani ty. Tu nie opisujesz tylko kolejnych startów. Zżywasz się. Za medalami widzisz też ludzi z krwi i kości. I niech im się w Soczi wiedzie jak najlepiej. Zrobili wszystko co się dało. A igrzyska nie są piękne tylko wtedy, gdy Polacy wygrywają. I niech tak zostanie.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • sobota, 01 lutego 2014
  • Stoch i skok po zimną wodę

    Kamil Stoch wygrał konkurs w Willingen, drugi skok miał przepiękny, i pięknie pokazany w kamerze: człowiek pocisk tnie powietrze. Dla takich momentów się ten sport ogląda. Stoch dostał za ten skok - zresztą, za pierwszy też - znakomite noty, awansował z drugiego na pierwsze miejsce, zmniejszył w Pucharze Świata stratę do lidera Petera Prevca do ledwie 27 punktów. A teraz wszystkim zaleca się szklankę zimnej wody i spokojne czekanie na jutrzejszy konkurs, a potem na Soczi. Został tydzień do pierwszego konkursu olimpijskiego, da się wytrwać.

    Oczywiście, zwycięstwo z Willingen jest bardzo ważne, choćby dlatego, że może wreszcie ucichną rozważania o tym, jak to Polacy za wcześnie wystrzelili z formą, że teraz drugiego szczytu zbudować się nie da itd. Nie wystrzelili za wcześnie, nie było żadnego strzelistego szczytu formy na początku sezonu, czy w grudniu w Engelbergu, gdzie zajęli cztery z sześciu miejsc na podium. Skoki - wiem że się powtarzam, ale to akurat warto powtarzać cały czas - to nie biegi, tu trudno rozmawiać w kategoriach szczytu formy, tak jak się w skokach nie odpuszcza seryjnie startów podczas przygotowań do wielkiej imprezy, jak to się dzieje w biegach. Bo po prostu nie sposób tak trafić w cel. Kiedyś świetnie to tłumaczył Hannu Lepistoe, teraz Łukasz Kruczek, ostatnio po Engelbergu. Kilka tygodni minęło, ale nadal - nic dodać nic ująć.

    Mówimy o sporcie, w którym było w tym sezonie już ponad 10 różnych zwycięzców w Pucharze Świata, najdłuższa seria sukcesów to dwie wygrane Gregora Schlierenzauera na początku zimy, a Stoch jest jedynym skoczkiem który uzbierał trzy zwycięstwa. Stał na podium w siedmiu z siedemnastu konkursów, krótko mówiąc, jest obok Prevca wzorcem powtarzalności, według miary jaka dziś obowiązuje w skokach. Czyli w epoce bez dominatorów, jakimi bywali Adam Małysz, Janne Ahonen czy Austriacy. Teraz w każdym konkursie jest przynajmniej dziesięciu zawodników, którzy mogą wygrać. I to się na igrzyskach nie zmieni. Dlatego sukces Kamila w Willingen, nawet jeśli się jutro stanie podwójny, żadnej gwarancji powodzenia w Soczi nie da. Tam będzie inna skocznia, inny wiatr, inna presja. Jedna natomiast zdobycz z Willingen jest dla Stocha, ale po części i dla innych kadrowiczów (oni się swoimi sukcesami wzajemnie napędzają, nie w każdej kadrze tak jest) bezcenna: przekonanie, że się zrobiło wszystko co można, żeby być do walki o olimpijskie medale gotowym.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • Justyna przed Soczi: od kopniaka do kopniaka

    Gorączka przed igrzyskami już tak wysoka, że co by nie napisać o piątym miejscu Justyny w Toblach, uspokajać czy bić na alarm, komuś nie będzie pasować. Z jednej strony, porażka jest zupełnie zrozumiała, skoro obita stopa nadal boli i długo uniemożliwiała treningi stylem klasycznym. Z drugiej, strata do Marit Bjoergen była jednak duża.

    Justyna miała też problem z nartami. Wszyscy mieli dziś przed startem ogromny ból głowy z wyborem sprzętu, bo temperatura się zmieniała. Marit Bjoergen cieszyła się za metą, że wybrała narty których się nie smaruje, dała się przekonać serwismenom, choć przez całą karierę miała z takimi no-waksami problemy, źle się na nich czuła. A dziś działały znakomicie. Justyna też wybrała no-waksy, i żałowała.

    Stęskniliśmy się już tej zimy za jakimiś odpowiedziami, ale to widać jeszcze nie teraz. Każdy chce czymś zaskoczyć na finiszu przygotowań, zostawić rywala zaniepokojonego. Norwegowie ostrzegali, że ich dziewczyny nie będą jeszcze w Toblach w dobrej formie, a zajęły trzy z czterech czołowych miejsc. Justyna po wygraniu wszystkich poprzednich biegów sezonu w stylu klasycznym spadła poza podium, co jej się na 10 klasykiem nie zdarzyło od blisko roku, a w biegu ze startu indywidualnego - od ponad czterech lat. Rok temu w ostatnich zawodach przed mistrzostwami świata w Val di Fiemme było odwrotnie: to Justyna fruwała, nawet w biegu na 10 km stylem dowolnym. A w norweskiej kadrze było nerwowo, do tego stopnia, że Marit Bjoergen po nieudanym sprincie wycofała się z biegu na 10 km. Ale już kilka dni później w Val di Fiemme pruła od zwycięstwa do zwycięstwa. Tak to jest z wróżeniem tylko na podstawie tego co widzimy, bez znajomości cyklu treningowego.

    Rok temu Justyna pakowała się do odjazdu z próby przedolimpijskiej w Soczi ze wspomnieniem przegranej w eliminacjach sprintu, niedokończonego biegu łączonego i błędów z wyborem nart. Wtedy zeszła z trasy klasycznej jeszcze przed zmianą stylu na dowolny, bo też wybrała no-waksy i wspominała, że musiała w każdy ruch wkładać dużo więcej siły niż rywalki biegnące na posmarowanych nartach. Teraz Justyna jedzie do Frankfurtu, skąd odleci do Soczi, z poczuciem niespełnienia z Toblach. Wtedy po Soczi mówiła, że dobrze jej zrobi taki kopniak w tyłek, powtórzyła coś podobnego tej zimy, po jednym z wygranych biegów: że na nią chyba lepiej działają takie kopniaki przed wielkimi próbami, niż gdy się wszystko udaje. I tego się przed Soczi trzymajmy.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • Justyna i narodowe części ciała

    Wydawało się, że nic już nie przebije piszczeli i pochylania się nad ich stanem za każdym razem gdy Justyna Kowalczyk biegnie stylem łyżwowym. Nazwaliśmy je nawet podczas jakiejś rozmowy z Justyną Piszczelami Narodowymi. Teraz dołączyła do nich Narodowa Lewa Stopa. Niedługo przed igrzyskami, utrudniając z kolei bieganie klasykiem. Jak bardzo utrudniając, to się okaże w sobotę rano w Toblach w biegu na 10 km, klasykiem właśnie. Jak zdradziła w piątek Justyna w wywiadzie dla TVP, uraz jest już trzynastodniowy - pewnie doszło do niego w urodzinową niedzielę w Jakuszycach, po biegu na 10 km - i przyznała się do problemów dopiero gdy sama się uspokoiła, że nie zatrzymają jej w drodze do Soczi. Jeszcze boli, ale trzeba trenować i startować.

    Toblach wzywa dwa razy: podczas Tour de Ski Justyna tam w tym sezonie nie dotarła, Marit Bjoergen też nie, Charlotte Kalla docierać w ogóle nie planowała, bo Touru nie miała na liście startów. Za to teraz, gdy Puchar Świata wrócił do Toblach po niespełna miesiącu, będą wszystkie. Daleko nie miały, ostatnie kilkanaście dni niemal wszystkie gwiazdy biegów spędziły we Włoszech. Norweżki i Szwedka były w dużej grupie która wybrała Seiser Alm, kilkadziesiąt kilometrów od Toblach. To od dawna jedno z najpopularniejszych miejsc na zgrupowania wysokogórskie, podczas których można sobie poprawić parametry krwi - jak widać po Charlotte Kalli, nie tylko poziom czerwonych krwinek rósł aż miło.

    Justyna, nie pierwszy raz, wolała wysokie góry w Santa Caterina niedaleko Bormio, więc do Toblach miała kilka godzin jazdy. Kowalczyk zacznie bieg o 10:50,30, bezpośrednio po Marit Bjoergen, przed Astrid Jacobsen i liderką Pucharu Świata Therese Johaug. W Toblach może mocno padać śnieg i najlepsze zawodniczki wystartują w środku stawki, do tego nie będą rozdzielone słabszymi rywalkami. Justyna wygrała w tym sezonie wszystkie biegi klasykiem, ale na niespełna tydzień przed Soczi nie zwycięstwo będzie najważniejsze, tylko poczucie, że kłopoty ze stopą się kończą.

    Po biegu Justyna jedzie do Frankfurtu, skąd odleci do Soczi. Ja na blogowe relacje już z miasta igrzysk zapraszam od wtorku wieczorem. A na razie - piszcie, pytajcie, dyskutujcie.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • piątek, 24 stycznia 2014
  • Pokłóćmy się o Soczi - zbiórka w samo południe

    Za dwa tygodnie ceremonia otwarcia igrzysk, za 15 dni pierwszy bieg Justyny Kowalczyk, dzień później pierwszy konkurs skoczków. Apoloniuszowi Tajnerowi znów się oberwało za to, że doliczył się 12 medalowych szans w Soczi. Moim zdaniem (poniżej link do tekstu), oberwało mu się zupełnie niesłusznie, szanse wyliczył realistycznie, liczbę medali też, bo mówi że ucieszą go już trzy,cztery. Jeśli macie ochotę podyskutować o tekście, hurraoptymizmie/realizmie prezesa, o naszych szansach w Soczi i oczywiście o pompowaniu balonu oczekiwań, czekam tutaj dziś od 12. Czekam zwłaszcza na przykłady sportowców, którym napompowany balon zagrodził drogę do medali. Jeśli będą dobre... Może mnie przeciągniecie na swoją stronę.

    Wilkowicz o Tajnerze, który widzi 12 szans medalowych w Soczi: Kto kogo robi w balona?

    Stała się rzecz straszna: Apoloniusz Tajner dostrzegł 12 szans medalowych w Soczi. Dostrzega je właściwie od dawna, teraz to tylko kolejny raz powtórzył przy okazji prezentacji ekipy olimpijskiej. I podniósł się zwyczajowy raban o pompowaniu balonów, o działaczowskim hurraoptymizmie. I o ogólnej nieudolności złotoustego prezesa rzecz jasna też.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • niedziela, 19 stycznia 2014
  • Grząska sprawa

    Na szczęście deszcz jednak ominął Polanę Jakuszycką, przez mgłę od czasu do czasu przebija się słońce, ale nie ma co ukrywać, z trasą 10 km klasykiem jest źle. Tory są bardzo miękkie, dużo może się dziać zwłaszcza na zjazdach, gdzie były dziś wywrotki w męskim biegu. Dlatego dla Justyny Kowalczyk, która za chwilę zaczyna swoją ulubioną konkurencję, w dniu 31. urodzin, ważne będzie zapewne by od początku dyktować tempo i trzymać się z dala od większych grupek. Stawką jest dziś 100 punktów (przepraszam, 115 pkt, z premią na trasie, którą Justyna właśnie zgarnęła), bardzo ważne w klasyfikacji dystansów, która wyznaczy kolejność startu do olimpijskiego biegu na 10 km klasykiem. W Soczi ten start będzie indywidualny, dziś jest masowy, ale Justyna na tym dystansie - zawsze piekielnie mocna.

    Rytuał przedstartowy jest niemal zawsze ten sam: Justyna biega po trasie rozgrzewkowej, trener Aleksander Wierietielny naradza się z serwismenami.

    Narty wybrane - mniej więcej pół godziny przed startem.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • sobota, 18 stycznia 2014
  • Jakuszyce: jak awansować, to tylko we trzy

    Jeśli bieg jest na Polanie Jakuszyckiej, to znaczy że trzy Polki będą w ćwierćfinałach sprintu. Nawet nazwiska są te same co dwa lata temu podczas pierwszego Pucharu Świata: Justyna Kowalczyk, Sylwia Jaśkowiec, Agnieszka Szymańczak. I znów to nie Justyna miała z nich w eliminacjach najlepszy czas. Sylwia Jaśkowiec pobiegła rewelacyjnie, szybsza od niej była tylko Greta Laurent, kolejna po Gai Vuerich Włoszka, która zaczyna dokazywać w Pucharze Świata. Justyna miała 12. czas, Agnieszka Szymańczak (dwa lata temu to ona była z Polek najszybsza w kwalifikacjach) 28.

    Zaskakujące? Raczej nie, trasa w Jakuszycach jest płaska, na Polanie Jakuszyckiej wiosennie (świeci słońce, niestety jutro ma być już mgła, a w nocy deszcz), warunki nieco podobne jak w Oberhofie, gdzie Jaśkowiec sensacyjnie zaczęła Tour de Ski od trzeciego miejsca w łyżwowym prologu. Ona, jak mówi sama Justyna, jest jej przeciwieństwem: świetna technicznie w stylu łyżwowym, bardzo gibka, im trasa w stylu dowolnym bardziej płaska, tym lepiej dla niej. Przy słabszej w ten weekend obsadzie sprinterskiej (ale nie słabej, bo z najszybszych odpuściły tylko Norweżki, Szwedki i Finki, jest Kikkan Randall, Laurien van de Graaf, są Niemki, Włoszki, Rosjanki) Polka może powalczyć o pierwszy w karierze finał sprintu, albo przynajmniej pierwsze miejsce w dziesiątce osobnego biegu Pucharu Świata (bo prolog z Oberhofu był etapem wyścigu). Dla Justyny dzisiejsze biegi są, jak czasem mawia trener Aleksander Wierietielny, „przepałką” przed jutrzejszym wyścigem na 10 km klasykiem. Ale widać, że szybkość już wróciła po męczącym zgrupowaniu w Passo Lavaze, że jest inaczej niż tydzień temu w Nowym Meście. Gdyby Justynie udało się awansować do półfinału, to w przypadku jutrzejszego zwycięstwa na 10 km odjeżdżałaby z Jakuszyc na zgrupowanie do Włoch już jako piąta w klasyfikacji Pucharu Świata (teraz jest ósma), przed nią byłyby już tylko cztery Norweżki, Therese Johaug, Astrid Jacobsen, Marit Bjoegen i Heidi Weng. Każdy punkt się przyda na wiosennym finiszu Pucharu Świata.

    Ćwierćfinały już o 14.15, Justyna i Sylwia pobiegną w czwartym, ok. 14.30, Agnieszka Szymańczak w piątym, o 14.37. A jedyny Polak w ćwierćfinale, Maciej Staręga, swój bieg zacznie o 15.02.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • czwartek, 16 stycznia 2014
  • Wisła: dobra energia Ziobry

    Wygląda na to, że kolejne miejsce w polskiej kadrze na Soczi zostało właśnie zajęte. Jan Ziobro prowadzi w Wiśle po pierwszej serii, udał mu się piękny skok, byli tacy, którzy lądowali dalej, ale już bez telemarku, jak Kamil Stoch, albo z podpórką, jak Peter Prevc po niesamowitym locie na 140,5. Ale jeszcze większe wrażenie od wyniku Ziobry robi to, jak on psychicznie znosi te olimpijskie eliminacje. Po twarzach Piotra Żyły czy Krzysztofa Bieguna widać, że żarty się skończyły. A Ziobrę dalej roznosi energia. Nie ma drugiego takiego żywiołu w kadrze, on nawet na treningach nie może chwilę ustać spokojnie. Jest w pewnym sensie Żyłą z poprzedniego sezonu, rozładowującym atmosferę, zawsze w dobrym humorze, wszędzie go pełno. Jeśli upilnuje przewagę - niewielką, to tylko 2,3 pkt nad czwartym Gregorem Schlierenzauerem - w drugiej serii, będzie miał już drugie zwycięstwo w sezonie, trzecie miejsce na podium, może się pakować na igrzyska. Nawet jeśli Łukasz Kruczek nie będzie patrzył tylko na wyniki. A nie będzie patrzył tylko na nie, liczy się również na to, kto jest na fali wznoszącej, kto ma umiejętności najbardziej pasujące do skoczni w Soczi itp. Ale takich skoczków jak Ziobro w tym sezonie z kadry się nie wystawia.

    Kamil Stoch jest na razie na piątym miejscu, z niedosytem po nieudanym lądowaniu, po którym Łukasz Kruczek aż krzyknął na wieży „Gdzie telemark?”. Twarde lądowanie kosztowało Stocha jakieś 6 punktów, z telemarkiem byłby liderem, ale też widać było, że pod koniec pierwszej serii warunki się zmieniły i dużo łatwiej niż wcześniej było odlecieć, ale dużo trudniej dobrze wylądować. Na razie w eliminacjach olimipijskich w kadrze kolejność na liście wyników z Wisły jest taka: Ziobro, Stoch, Biegun, Żyła, Kubacki, Kot, Murańka. Ale w rankingu Łukasza Kruczka, można iść o zakład, inna.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • piątek, 03 stycznia 2014
  • Innsbruck: syzyfowe prace

    Prognozy na jutro się nie zmieniają, ma wiać potężny wiatr, sięgający 100 kilometrów na godzine. Organizatorzy mają mu się przeciwstawić tym:

    To taki austriacki wariant szarży z szablami na czołgi. Szanse powodzenia ma takie...

    ...jak Jan Ziobro na przepchnięcie skoczni.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • Innsbruck ściga się z wiatrem

    O 11.45 zaczyna się seria treningowa w Innsbrucku. Czyli zgodnie z planem, jak mówi Łukasz Kruczek, trening jest niezagrożony przez wiatr. Dziś miał być dzień względnej ciszy na skoczni, jeśli uda się też bez problemów rozegrać kwalifikacje, organizatorzy będą mieli większą swobodę manewru przed jutrzejszym uderzeniem Fönu, czyli alpejskiego halnego.

    Ma jutro wiać nawet do 28 metrów na sekundę, a wielkie osłony postawione na skoczni po sezonie 2008, w którym konkurs trzeba było przenieść z Innsbrucku do Bischofshofen, chronią tylko przed wiatrem do 12 metrów na sekundę. Jeśli kwalifikacji - o godzinie 14 - jednak nie uda się dziś przeprowadzić, to zostaną przeniesione na jutro rano, być może nawet razem z konkursem (który zgodnie z obowiązującym na razie planem A ma się odbyć o 14). Nie będzie obowiązywała zasada KO w pierwszej serii, tak żeby - jeśli będzie potrzeba - wyniki z jednej rundy można było zaliczyć jako pełny konkurs.

    Jeśli zawody się jutro nie odbędą, wariant korzystniejszy dla Innsbrucku zakłada przeniesienie zawodów na niedzielę. A niekorzystny - że trzeba będzie znów zrobić dwa konkursy w Bischofshofen, zwrócić pieniądze za bilety - sprzedano już komplet - i wystąpić do ubezpieczyciela o milion euro na pokrycie strat. Tym razem straty będą większe niż w 2008, bo trzeba do nich dodać jeszcze koszt ponownego przygotowania śniegu na skoczni, który mocno ucierpiał na wietrze podczas świąt.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • czwartek, 02 stycznia 2014
  • Wiatr wywieje kolejne konkursy?

    Wygląda na to, że w Innsbrucku będziemy kolejny raz tej zimy oglądać konkurs ciągnący się w nieskończoność, o ile w ogóle uda się go rozegrać. Prognozy pogody wyglądają fatalnie, do miasta zbliża się miejscowy halny. Dziś już wiało mocno, jutro podczas kwalifikacji wiatr ma się uspokoić, ale prawdziwa wichura zapowiada się w dniu konkursu. Ma wiać z prędkością nawet 100 km na godzinę i według danych na dzisiaj, szans na rozegranie zawodów nie ma. A przesunąć konkursu na jutro się nie da, nie zgodzą się telewizje. Pozostaje liczyć na to, że prognozy jednak się nie sprawdzą.

    W Innsbrucku, jak w Oberstdorfie i Garmisch-Partenkirchen, zimy nie widać, poza szczytami gór. Skocznia to jedyny biały punkt w mieście. A że Bergisel jest na wysokim wzgórzu, odsłonięta, problemy z wiatrem powtarzają się niemal co roku. Co gorsza, wygląda na to, że zagrożone są kolejne konkursy przed Soczi: loty w Kulm/Bad Mitterndorf, kilka dni po Turnieju Czterech Skoczni oraz zaplanowane na 16 stycznia zawody w Wiśle, gdzie jest ogromny problem z naśnieżeniem skoczni.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • środa, 01 stycznia 2014
  • Historia pewnej świnki

    Ten odwrócony plecami pan poniżej to Gernot Diethart. Bardziej dziś znany jako Papa Diethart. Chciał kiedyś zrobić z syna narciarza alpejskiego, ale Thomas wolał skoki. Jak wiadomo, dobrze na tym wyszedł. A to różowe w rękach pana Gernota własnie robi wielką medialną karierę - dzięki Papie, który po konkursie ruszył sprintem do zagrody skoczków, żeby przynoszącą synowi szczęście pluszową świnkę przekazać Thomasowi jeszcze przed dekoracją zwycięzcy w Ga-Pa (mimo że pan po lewej wyraźnie nie jest tym pomysłem zachwycony). Pan Diethart senior podszedł do ogrodzenia i zawołał znajomego:

    Znajomy też jest Austriakiem, i to nawet dość ważnym w skokach.

    Znajomy wziął świnkę i poszedł w stronę podium...

    ...ale daleko nie uszedł.

    Wrócił do Dietharta seniora i zaproponował: niech Pan przeskakuje i idzie razem ze mną. Ja wezmę świnkę, potrzymam też ten duży aparat, a Pan skacze.

    Faza odbicia. Znajomy jest ewidentnie pod wrażeniem. A aparat jest naprawdę duży.

    "Trafił Pan idealnie w próg, ale potem chyba nie było dobrze nakręcone biodrami".

    "A może mi się zdawało".

    Świnka dotarła we właściwe ręce. A potem na podium. Ale to już pewnie było świetnie widać w telewizji. Ciąg dalszy - w piątek i sobotę w Innsbrucku.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • Rywale uciekają Stochowi

    Na razie trwa w Garmisch-Partenkirchen austriacka zabawa: dzięki Thomasowi Morgensternowi, który po upadku w Titisee-Neustadt wrócił w wielkim stylu, ale przede wszystkim dzięki niesamowitemu Thomasowi Diethartowi. 21-latek z kadry B, dotychczas bez sukcesów, miał tej zimy jeździć na Puchary Kontynentalne z kadrą Floriana Liegla. Nie znalazło się dla niego miejsce na wielkiej fotografii z boku autobusu wożącego Austriaków, choć są na tym zdjęciu nie tylko gwiazdy. Ale teraz to Diethart jest w głównej roli. Jako jedyny przekroczył w pierwszej serii granicę 140 metrów. Gdy lądował na 141. metrze, na ekranie pod skocznią pokazano uśmiechającego się z niedowierzaniem Wolfganga Loitzla. Kiedyś Loitzl właśnie tu w Garmisch-Partenkirchen wygrał pierwszy konkurs w karierze, i tak mu się wygrywanie spodobało, że nikomu nie oddał zwycięstwa w całym Turnieju, a w tym samym 2009 roku został też indywidualnym mistrzem świata. Ale on na to pierwsze pucharowe zwycięstwo czekał latami. Diethartowi bliżej raczej do nastoletniego Gregora Schlierenzauera, który z miejsca zaczął się rozpychać w Pucharze Świata. Pytanie tylko, jak długo Diethartowi będzie się tak wiodło, i czy wytrzyma presję w austriackiej części konkursu.

    Kamil Stoch jest szósty po pierwszej serii i widać, że jednak będzie mu trudno odrobić ok 30 pkt straty do najbardziej rozpędzonych rywali z pierwszego konkursu w Oberstdorfie. Zmniejszył wprawdzie stratę m.i.n. do Andersa Bardala i Petera Prevca i to ok. jedną trzecią, zbliżył się do Gregora Schlierenzauera. Ale już lider Turnieju Simon Ammann upilnował przewagi nad Polakiem, a nawet dołożył 0,9 pkt. Morgenstern - blisko 10 pkt, a Diethart niespełna 13. Być może właśnie się rozstrzyga, że Stoch w Turnieju nie walczy już o zwycięstwo, ale o miejsce na podium. Jeszcze na nim nie kończył TCS, ale na pewno miał apetyt na więcej.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • wtorek, 31 grudnia 2013
  • Opowieści z Ga-Pa

    Zakopane jest najgłośniejsze, Oslo najbardziej królewskie, Planica legendarna, a w Vikersund skacze się najdalej. Ale nigdzie nie czuje się historii skoków tak jak w Garmisch-Partenkirchen. Gdyby nie to miejsce, pewnie nie byłoby w ogóle Turnieju Czterech Skoczni, bo pomysł na Turniej był rozwinięciem właśnie tradycji noworocznego skakania w Partenkirchen. I to noworoczne skakanie- tak się nadal oficjalnie nazywa, Neujahrskispringen - było zawsze najchętniej oglądanym z czterech konkursów TCS. Z legendami o wiadrach ustawianych na wieży dla skoczków których mdliło po sylwestrowej nocy, o kłopotach z utrzymaniem równowagi na rozbiegu. To stare dzieje, ale czy na trzeźwo czy pod wpływem, Ga-Pa to nadal miejsce w którym się wczoraj zderza z dziś, tradycja z nowoczesnością. Elegancja z bałaganem też:

    Wielką skocznię olimpijską, z charakterystyczną zieloną konstrukcją, wysadzono kilka lat temu w powietrze, żeby zrobiła miejsce nowej, futurystycznej. Ale stadion wciąż jest taki jak w 1936 roku, gdy na kilka miesięcy przed igrzyskami w Berlinie Adolf Hitler właśnie w Ga-Pa ćwiczył olimpijską politykę obłaskawiania świata i oczarowywania gości. Hitler wtedy prośbą i groźbą połączył Garmisch z Partenkirchen - ucierpiała na tym głównie Szklarska Poręba, która wcześniej była potężnym ośrodkiem niemieckich skoków - ale nadal czuć że to właściwie dwa osobne miasta. A stadion, który kiedyś był symbolem potęgi, dziś wygląda raczej kameralnie:

    Za to widzów nigdy nie brakuje, również podczas kwalifikacji. Również w tej nieoficjalnej strefie kibica przy torach kolejowych, po drugiej stronie drogi przebiegającej pod skocznią:

    Kamil Stoch odpalił w kwalifikacyjnym skoku taką petardę, że radość go rozpierała jeszcze gdy wychodził ze skoczni. Lepszy był tylko Thomas Diethart, nowe cudowne dziecko austriackich skoków. Miał skakać w Pucharach Kontynentalnych, jest w Turnieju Czterech Skoczni. W Oberstdorfie podzielił się trzecim miejscem z Peterem Prevcem, teraz wygrał kwalifikacje. Jak tak dalej pójdzie, trzeba go będzie domalować na tym autobusie:

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • piątek, 20 grudnia 2013
  • Szybka sobota w Asiago

    Dobra informacja jest taka: w sobotę przed południem Justyna Kowalczyk biegnie w sprincie stylem klasycznym (eliminacje 8.30, wyścigi od 10.30), w którym ostatnio wygrywa jak na paradach. A zła informacja: sprint będzie tym razem po dość płaskiej trasie, takiej jakiej Kowalczyk nie lubi. Tym sprintem Justyna kończy przedświąteczną pracę w Pucharze Świata i bez czekania na niedzielne biegi drużynowe wraca do Polski. Ale w tym roku przerwa świąteczna jest fikcją, już w następną sobotę zaczyna się Tour de Ski. Taka krótka przerwa była w Pucharze Świata tylko raz, w 2009, ale wtedy ostatnimi przedświątecznymi zawodami były sprinty uliczne w Duesseldorfie, które Kowalczyk zawsze omija, więc miała przed Tourem dwa tygodnie przerwy. Teraz ma tydzień. Dla porównania: rok temu to było 12 dni między zwycięstwami w Canmore w Kanadzie a prologiem w Oberhofie.

    Marit Bjoergen i Therese Johaug są już w Norwegii, odpoczywają przed Tourem. Justyna pojechała do Włoch, bo jak mówiła przed sezonem, Asiago uwielbia. Tylko rzadko ma tu okazję biegać, ostatni PŚ był w Asiago w sezonie 2007/08, Kowalczyk zajęła wtedy trzecie miejsce. Teraz przyjechała z nadziejami na zwycięstwo. Jak zapowiadała niedawno w rozmowie ze Sport.pl, to od Asiago zacznie od siebie wymagać naprawdę dobrego biegania.

    Punkty z włoskiego sprintu bardzo się przydadzą w walce o piątą Kryształową Kulę, na razie Justyna jest na czwartym miejscu, traci do Marit Bjoergen 225 pkt. Rok temu na święta wracała do Polski jako liderka Pucharu Świata, teraz nie ma na to szans. Mimo, że wygrała już trzy biegi z sześciu rozegranych, a rok temu do świąt ani razu nie pokonała Bjoergen (Marit nie startowała w Canmore). Taki to właśnie sezon - olimpijskich eksperymentów. Najlepiej widać to po Bjoergen, która zwykle do Bożego Narodzenia kolekcjonowała pierwsze miejsca (w trzech ostatnich sezonach przegrała łącznie zaledwie trzy biegi w pierwszej części sezonu), a tej zimy wygrywa tylko w co drugim indywidualnym biegu. A jeśli Marit nie wycofa się jednak z zamiaru startu w Tour de Ski, to już do Trzech Króli uzbiera 13 indywidualnych startów. Czyli tyle, ile przez cały poprzedni sezon Pucharu Świata. W sezonach mistrzostw świata i igrzysk tak mocno zapracowana jeszcze nie była. To kolejny znak zapytania. Bardzo ich dużo na niespełna 50 dni przed Soczi, i po norweskiej i po polskiej stronie.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • piątek, 06 grudnia 2013
  • Mundial braci Grimm

    Tyle układano grup śmierci przed losowaniem, ale takiej chyba nie: nie dość że śmierci, to jeszcze z bratniej ręki. Niemcy, Ghana, USA, Portugalia. Czyli: Niemcy Joachima Loewa kontra USA Juergena Klinsmanna, który kiedyś wziął sobie Loewa na asystenta w przeciąganiu niemieckiej piłki w XXI wiek, a teraz zniemcza reprezentację USA wyszukując w Bundeslidze młode talenty z amerykańskimi korzeniami. Czyli: Niemcy Jerome’a Boatenga kontra Ghana Kevina Prince’a Boatenga, mecz dwóch braci wychowanych w Berlinie. Kevina Prince’a który przed poprzednim mundialem, niedługo po wybraniu reprezentacji Ghany, włączył się w dzieło odnawiania reprezentacji Niemiec, brutalnie faulując w meczu towarzyskim Michaela Ballacka. Przez to Ballack nie zagrał w RPA, Niemcy bez niego zaczęli fruwać, Philipp Lahm z kapitana tymczasowego stał się przywódcą na lata, i tak dalej. Tyle jest w tej grupie podtekstów, zaszłości - i przygotowania fizycznego - że wrzucenie do niej jeszcze Portugalii z Cristiano Ronaldo zakrawa na sadyzm. Będą w pierwszej rundzie mundialu porównywalne i większe hity niż Niemcy-Portugalia. Będzie rewanż Hiszpanów z Holendrami za finał poprzedniego mundialu, będzie arcymedialne starcie Włochów z Anglikami, Włochów z Urugwajem, będzie rewanż Brazylii na Meksyku za przegrany finał ostatnich igrzysk (Brazylia traktowała tamten turniej śmiertelnie poważnie, nigdy jeszcze mistrzem olimpijskim nie była). Ale nie ma drugiej grupy takiej równowagi sił jak w G. W grupie Anglii, Włoch i Urugwaju jest przynajmniej Kostaryka, jednak odstająca od reszty. Kto odstaje w G? Ghana, najdojrzalsza drużyna Afryki? USA, nie oddające niczego za darmo, lubiące i potrafiące grać z Niemcami?

    Tyle na papierze. Bo tak naprawdę nie ma trudnych grup, są tylko źle przygotowane drużyny. Francuzom, cieszącym się z wylosowania Szwajcarów, Ekwadoru czy Hondurasu warto przypomnieć, że na poprzednim mundialu mieli w grupie Meksyk, Urugwaj który ledwo się przecisnął do mistrzostw, i słabiutkich gospodarzy z RPA. Skończyło się francuską kompromitacją i bajką Urugwaju. Może i w grupie H, na pierwszy rzut oka zdecydowanie najnudniejszej, z Belgią, Rosją, Algierią i Koreą Południową też kryje się jakaś bajka, typuj tutaj. Ta z grupy G wygląda na razie na jakąś podszytą okrucieństwem bajkę braci Grimm.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • wtorek, 03 grudnia 2013
  • Co FIFA ma w koszyku

    Brazylia, Włochy, USA, Anglia?

    Urugwaj, Holandia, Meksyk, Portugalia?

    A może grupa trzech kandydatów do Złotej Piłki: Argentyna Leo Messiego, Portugalia z Cristiano Ronaldo, Meksyk i Francja Francka Ribery'ego?

    Takie mogą być grupy śmierci na mundialu. Ale równie dobrze może się w piątek w Costa do Sauipe zdarzyć, że nie powstanie nic śmiercionośnego. Wiele zależy od losowania wstępnego: bo FIFA podzieliła finalistów na nierówne koszyki, wszystkie dziewięć nierozstawionych drużyn z Europy wpychając do koszyka numer 4, a w koszyku 2 zostawiając jedno wolne miejsce. Miała tam trafić Francja jako najsłabsza rankingowo z Europy. Ale FIFA woli europejskiego skazańca (bo na pewno wylosuje którąś z południowoamerykańskich potęg z koszyka 1 i europejskiego rywala z 4) wysłać do koszyka 2 w drodze losowania. Od tego zacznie całą piątkową ceremonię.

    Jeśli wstępne losowanie wyłuska z czwartego i przerzuci do drugiego koszyka którąś z historycznych albo aktualnych potęg (Holandię, Anglię, Portugalię, Francję, Włochy), będzie gorąco. Jeśli Bośnię, Chorwację czy Grecję, temperatura mocno osłabnie.

    Koszyki wyglądają tak (w nawiasie ograniczenia w losowaniu):

    Pierwszy, z najlepszymi drużynami rankingu FIFA sprzed meczów barażowych: Brazylia, Argentyna, Kolumbia, Urugwaj, Hiszpania, Niemcy, Szwajcaria, Belgia

    Drugi, z drużynami z Afryki (mogą wylosować każdego z każdego koszyka), z Ameryki Południowej (mogą wylosować z koszyka 1 tylko europejskiego rywala) i wspomnianą drużyną z Europy (może wylosować z koszyka 1 tylko południowoamerykańskiego rywala): Algieria, Wybrzeże Kości Słoniowej, Ghana, Kamerun, Nigeria, Chile, Ekwador

    Trzeci, z drużynami z Azji, Oceanii i CONCACAF: Australia, Japonia, Iran, Korea Południowa, Kostaryka, Honduras, Meksyk, USA

    Czwarty, europejski: Anglia, Bośnia i Hercegowina, Chorwacja, Francja, Grecja, Holandia, Portugalia, Rosja, Włochy

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • niedziela, 01 grudnia 2013
  • Biegnie Justyna: laboratorium w Kuusamo

    Zaczną o 10.30, przed 11 wszystko będzie jasne. Na trasę finałowego biegu Ruka Triple, na 10 km stylem dowolnym (transmisje w TVP2 i Eurosporcie), ruszy najpierw Justyna Kowalczyk, za nią rywalki w takiej kolejności i w takich odstępach jakie wyznaczyły dwa pierwsze etapy wyścigu. Marit Bjoergen 25,7 sekund za Justyną, Johaug 44,9, sekundę po Therese - Charlotte Kalla, specjalistka od stylu łyżwowego. W Kuusamo znów ścisnął mróz, prószy śnieg. To najzimniejszy dzień pucharowego weekendu, Justyna znów pobiegnie zawinięta w chustę, Marit Bjoergen na rozgrzewkę i testowanie nart przyszła z twarzą oklejoną plastrami w norweskie barwy. Humor Polce dopisuje, jeszcze nigdy nie zaczynała sezonu tak dobrze. Po dwóch zwycięstwach Kowalczyk stylem klasycznym, dziś zmiana na krok łyżwowy i faworytką będzie Bjoergen. Logika podpowiada, że powinna dogonić Polkę i wygrać cały wyścig. Ale logika już w Kuusamo zawodziła.

    Justyna robi dziś bojowy test swojego stylu łyżwowego. Po nieudanym biegu w Pucharze FIS w Muonio dwa tygodnie temu i problemach z piszczelami pracowała na treningach nad takimi zmianami w technice łyżwowej, żeby bolało mniej. Dzisiejszy dzień to eksperyment: co się sprawdzi w walce z najlepszymi rywalkami. Styl łyżwowy, choć przez Justynę nielubiany, jest w tym sezonie bardzo ważny, bo głównie nim będą rozgrywane igrzyska w Soczi. Kowalczyk przed tym sezonem wróciła do treningów łyżwowych, zarzuconych rok wcześniej po operacji kolana. W Muonio zrozumiała, że najlepiej jej zrobi właśnie rywalizacja z najlepszymi. Dlatego niedziela w Kuusamo jest dla niej tak ważna i dlatego jednak pojedzie za dwa tygodnie do Davos, gdzie będzie bieg łyżwą na 15 km, choć początkowo zastanawiała się, czy tego Pucharu Świata nie ominąć.

    Johaug i Kalla zapewne połączą siły, by dogonić najpierw Bjoergen, potem Kowalczyk. - Ja bym na miejscu Marit nie dopuściła do połączenia sił z Johaug. Bo finisz jest tutaj na podbiegu, tam Therese będzie mocna. Marit sobie na to nie pozwoli. A że mnie dościgną, to się spodziewam. Chciałabym się utrzymać za Marit, choć rok temu w Gaellivare gdy mnie wyprzedzała, to nie byłam w stanie nic zrobić. Mam nadzieję, że jeśli się nie utrzymam za nią, to przynajmniej za Therese. Chciałabym skończyć wyścig na podium. - mówi Justyna.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • sobota, 30 listopada 2013
  • W Kuusamo tak samo: wiatr wywiał skoczków

    Nie udało się dokończyć sobotniego konkursu, przerwanego gdy prowadził Stefan Hula. Nie udało się też przenieść zawodów na niedzielę. Ale nikt Walterowi Hoferowi i spółce nie zarzuci, że nie próbowali.

    Jak się przekłada konkurs na następny dzień? Przede wszystkim - tak jak to jest z rozgrywaniem konkursu przy zbyt silnym i zmiennym wietrze - trzeba grać na zwłokę i pokazywać, jak się staramy. Przekładanie zaczyna się od pytania do telewizji, które mają umowy z FIS, czy znajdą czas w ramówce. Telewizje czas dla Kuusamo w niedzielę znalazły.

    Potem pyta się trenerów, czy zgodzą się na jeszcze jedną próbę. Zgodzili się, ale pod pewnymi warunkami. Zależało im na tym, żeby organizatorzy podstawili dla wszystkich czarter do Helsinek, bo większość reprezentacji była w takim samym położeniu: gdyby im przepadły zarezerwowane na niedzielę bilety, miałyby ogromny problem, żeby się szybko wydostać z Kuusamo. Lotów do Helsinek jest stąd niewiele, co roku jest ten sam problem, nasi skoczkowie np. będą wracać do Polski przez Oulu. Mieli wyjechać z Kuusamo w niedzielę o 10, ale Łukasz Kruczek zaczął już na wszelki wypadek rezerwować loty poniedziałkowe. Oczywiście, bilety zarezerwowane na niedzielę by przepadły. Koszt powrotu to w przypadku polskiej kadry ok 20 tysięcy złotych. Dla PZN to akurat nie jest aż tak wielki problem, bo związek jest zamożny. Ale są związki dużo uboższe, i one do takich zmian się nie rwą. Były tez takie ekipy jak niemiecka, które na brak pieniędzy nie narzekają, ale nie były w stanie znaleźć połączenia powrotnego w przypadku przełożenia konkursu.

    Trenerzy mieli też inne uwagi: przede wszystkim, czy nie dałoby się rozegrać zawodów w niedzielę przed południem, bo wtedy szansa na dobry wiatr będzie dużo większa niż popołudniu? Ale się nie dało, bo skoki odbywałyby się równolegle z biegami, a telewizje zrobią miejsce w ramówce, ale nie dla konkursów z odtworzenia, tylko na żywo. Z kolei skakanie po południu groziło kolejną porażką w walce z wiatrem i mogłoby się okazać, że organizatorzy wyłożyliby pieniądze na czarter, pokryli koszty dodatkowego dnia pobytu (tu nie ma dyskusji, każdy organizator w PŚ pokrywa koszty pobytu zawodników) a i tak zostaliby z niczym. Więc tuż po 22 miejscowego czasu zapadła decyzja: jednak się poddajemy. Po długiej walce, wstydu nie przynieśliśmy. Do zobaczenia w następny weekend w Lillehammer. Gdzie też jest ryzyko, że będzie mocno wiać.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • Zabawa na 104

    Bieg na 5 km klasykiem właśnie się zaczął, ale Justyna Kowalczyk wystartuje dopiero o 10.52, jako ostatnia ze 104 biegaczek. Pogoda w Ruka znów zawirowała, od rana sypie śnieg, jest cieplej niż wczoraj, ale bardziej wietrznie. Już odwołano skoki do kombinacji, wieczorny konkurs może wymagać o skoczków i widzów cierpliwości. Ale i w biegach, choć najmniej uzależnionych od pogody, będzie nerwowo: śnieżyca zasypująca tory ma największy wpływ na wyniki właśnie w biegach ze startu indywidualnego.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • piątek, 29 listopada 2013
  • Jaka jest siła w Bjoergen

    Są w Kuusamo rzeczy niezmienne. Wiatr, mróz, Święty Mikołaj na zawodach i to, że Marit Bjoergen nie schodzi z podium. Od kiedy wróciła wielka Marit, od klęski na mistrzostwach świata w Libercu w 2009, tylko raz nie było jej w Kuusamo w pierwszej trójce: trzy lata temu w finałowym biegu na dochodzenie miała czwarty czas netto, ale broniła wtedy tak dużej przewagi, że nie musiała się przesadnie starać. To, że Bjoergen wypadnie poza czołową dziesiątkę, jak dzisiaj, trudno było sobie nawet wyobrazić. Nie tylko w Kuusamo, gdziekolwiek w Pucharze Świata. Owszem, sprint jest najbardziej przypadkową konkurencją. Ale Bjoergen to ostatnio nie dotyczyło. Dlatego to nie zwycięstwo Justyny jest w Kuusamo prawdziwą niespodzianką, ale tak dotkliwa porażka Bjoergen. Właśnie taka, po zagapieniu się na finiszu, gdzie liczy się przede wszystkim siła rąk, a jaka siła jest w rękach Bjoergen, chyba nikogo przekonywać nie trzeba.

    Dobrego wyniku Justyny można się było spodziewać, w końcu to jest jedna z jej popisowych konkurencji, a inauguracja sezonu była inna niż zwykle: na trudnej trasie, ale bardzo dobrze przygotowanej, klasykiem a nie łyżwą, i pod koniec listopada, a nie w połowie. Koniec listopada to jest zwykle ten moment, gdy Kowalczyk włącza kolejny bieg. Ale Bjoergen jest jeszcze wtedy tak rozpędzona, że nieuchwytna dla nikogo. Przyzwyczaiła nas do takiego rytmu: świetny początek, przerwa w startach, świetny powrót, przerwa, złote medale na wielkiej imprezie i świetny finisz sezonu. Tak budowała swoją pewność siebie, nie grała w to, w co nie wygrywała. Bo wiadomo, że porażki znosi bardzo ciężko i łatwo wpada w zwątpienie. Opowiadała ostatnio norweskim dziennikarzom, że boi się każdego startu i jest nawet czasem gotowa prosić kierowcę wiozącego ją na bieg, żeby jednak zawrócił. W Kuusamo pierwszego dnia przyjęła mocny cios. W sobotnim biegu na 5 km klasykiem okaże się, jak na to zareagowała. Norwegowie przekonują, że niedawne przeziębienie nie ma na formę Bjoergen żadnego wpływu, że naprawdę, jak tłumaczyła i im i nam, zdarzyło jej się zaćmienie: wyrosły obok niej na finiszu ćwierćfinału rywalki których się tam nie spodziewała i straciła głowę, wszystko się posypało.

    Sobotnie 5 km klasykiem i niedzielny bieg pościgowy na 10 km łyżwą zapowiadają się znakomicie. Ze względu na rozpędzoną Justynę, ze względu na zranioną Bjoergen, w końcu - ze względu na Johaug, którą trudno oceniać po piątku, bo sprinterką nie będzie nigdy. Ale w sobotę i niedzielę może pokazać, czy księżniczka biegów już dogania królową, czy to tylko norweskie media raz jeszcze dały się zwieść pozorom.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • Mamy sensację. Marit Bjoergen, potrójna królowa Ruka Triple, zwyciężczyni wszystkich dotychczasowych edycji, tym razem odpadła już w ćwierćfinale sprintu. A Justyna Kowalczyk swój ćwierćfinał rozegrała, jak chciała. Marit przegrała na finiszu z Kateriną Smutną i Aleną Prohazkową, a czas okazał się za słaby, by awansowała jako lucky loser. Justyna na ostatniej prostej miała kilka metrów przewagi nad grupą pościgową i niedługo powalczy w półfinale. Bjoergen była zaskoczona porażką. Tak ją tłumaczyła dla Sport.pl:

    Dziewczyny okazały się szybsze na finiszu. Byłam pewna, że już mam to w garści. Nie spodziewałam się, że ktoś pojawi się nagle obok mnie. Byłam przekonana że to Charlotte jest druga, za mną. Straciłam koncentrację, technika była kiepska na ostatnich dziesięciu metrach. I odpadłam. W tamtym roku awansowałam jako lucky loserka i potem wygrałam. A dziś się nie udało. Skupiam się już na sobocie, chcę dobrze wypaść.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • Fotostory z Kuusamo

    Tymczasem, w zupełnie nieodległej galaktyce, czyli na parkingu i w domkach serwismenów obok trasy, trwa prężenie muskułów. Tak wygląda nowe norweskie cudo, wóz za kilkanaście milionów złotych,

    rozsuwany w każdą stronę...

    I z automatycznie zamykającymi się drzwiami.

    Tak wygląda zwykły domek dla serwismenów.

    Choć ten akurat taki zwykły nie jest. Po prawej, wejście dla całej kadry Estonii

    A po lewej dla zaprzyjaźnionego z Estonią i zatrudniającego estońskich serwismenów - najmniejszego państwa świata

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • Justyna i Bjoergen, czyli rekonesans i renesans

    Był kopniak w tyłek od trenera Aleksandra Wierietielnego, na szczęście. A potem eliminacyjny sprint, który dał awans do ćwierćfinałów na ósmym miejscu. Wygrała oczywiście Marit Bjoergen, jej sprinterskie kłopoty sprzed tygodnia w zawodach w Beitostoelen to był incydent, Norweżka słynie z takich szybkich odrodzeń. Justyna straciła do niej 2,3 sekundy. Wydawało się, że zwolniła na finiszu, ale za metą mówiła, że „było normalnie”. Druga z najgroźniejszych jej rywalek w całym sezonie, Therese Johaug, zajęła 27. miejsce, też zgodne z oczekiwaniami, bo Johaug mocna jest tam, gdzie liczy się wytrzymałość, a nie szybkość.

    Olimpijski sezon można uznać za rozpoczęty. Ciąg dalszy od 12.30, gdy zaczną się ćwierćfinały. Justyna biegnie w piątym, z Bjornsen, Jacobsen, Sargent, Ingemarsdotter, Fessel. W Ruka jest mroźno, na razie jeszcze słonecznie, ale biegi skończą się po zmroku, co jest dodatkowym bólem głowy dla serwismenów, bo warunki będą się zmieniać bardzo szybko. Justyna lubi trasy w Ruka, uwielbia sprint stylem klasycznym, ale też ma w nim coś do udowodnienia. W poprzednim sezonie wygrała niemal wszystkie sprinty klasykiem. Ale niemal robi wielką różnicę, bo nie wygrała w mistrzostwach świata, upadając na podbiegu. Nie wygrała też w Kuusamo, od trzech lat nie udaje jej się tutaj awansować do finału, bo podejmuje na trasie złe decyzje. Dziś chce to zmienić. - Ona wszystko chce tej zimy poprawić, co jej się wcześniej nie udawało. Ale zobaczymy jak wyjdzie - mówi Sport.pl Aleksander Wierietielny. Tonuje nastroje, bo Justyna jeszcze nigdy nie zajęła na inaugurację sezonu miejsca wyższego niż siódme. Dzisiejszy sprint to tylko pierwszy z trzech etapów wyścigu Ruka Triple, więc miejsce w nim nie będzie uwzględniane osobno w Pucharze Świata. Liczy się kolejność na mecie w niedzielę, w wyścigu na 10 km na dochodzenie (w sobotę jest bieg na 5 km klasykiem). Justyna w ostatnich latach wpadała na metę w Kuusamo - kolejno - druga, piąta i druga. - W tym roku Kuusamo traktujemy jak rekonesans. Będziemy się przez te trzy dni przyglądać rywalkom, zobaczymy gdzie jest Justyna na ich tle - mówi Aleksander Wierietielny.

    Gdy Justyna będzie kończyła sprinty, skoczkowie zaczną kwalifikacje do pierwszego konkursu. Wiatr im na razie sprzyja, trening ma się zacząć o 13, a kwalifikacje o 14. Pokaże je Eurosport.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • czwartek, 28 listopada 2013
  • Przystanek Alaska

    To chyba jedyne takie dni w roku, gdy na loty do Kuusamo Finnair musi podstawiać większe samoloty niż na połączenia do Helsinek. Nasz wieczorny Aibus wylądował pełny - również pełny znajomych twarzy z Norwegii, Niemiec, Szwajcarii, itd. Głównie dziennikarzy, bo sportowcy musieli przylecieć wcześniej.

    Międzynarodowy zakon narciarstwa klasycznego jest już na miejscu, w piątek start sezonu. Formalnie w Kuusamo, ale wszystko dzieje się w Ruka, czyli stacji narciarskiej ok. 30 km od miasta, na zaśnieżonym odludziu. Skakać tam w czwartek się nie dało, wiatr był zbyt mocny, kwalifikacje przeniesiono na piątek, niedługo przed konkursem. Ale dzięki temu Hannu Lepistoe, kiedyś trener naszej kadry, potem osobisty trener Adama Małysza, a dziś komentator fińskiego Eurosportu, miał więcej czasu, by porozmawiać z Łukaszem Kruczkiem, którego kiedyś przyuczał do trenowania i służył mu radą nawet po tym, jak Polski Związek Narciarski zdecydował się rozstać z Finem. Rozmawiali, jak mówi mi Kalle Lepistoe, czyli syn Hannu i szef fińskiego Eurosportu, również o Krzysztofie Biegunie, czyli niespodziewanym liderze Pucharu Świata. Lepistoe świetnie go zna, bo współpracuje ze Szkołą Mistrzostwa Sportowego w Szczyrku, w której Biegun się uczył. Ostatnie warsztaty dla skoczków i trenerów Lepistoe prowadził tam trzy tygodnie temu. A w piątek i sobotę będzie razem z synem komentował w telewizji skoki Bieguna i reszty. Pierwsze skoki, treningowe, mają być w piątek o 13, godzinę później kwalifikacje, a o 16 konkurs. O ile wiatr pozwoli.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • Ostatnia taka zima

    Justyna z trenerem Aleksandrem Wierietielnym i serwismenami właśnie testują w Kuusamo narty na których zaczną olimpijski sezon, mój samolot za chwilę odlatuje do Finlandii, jutro o tej porze będzie już po eliminacjach sprintu stylem klasycznym, pierwszego etapu Ruka Triple. Tak się zaczyna zapewne ostatnia już tak intensywna zima z Justyną Kowalczyk. Jeśli Justyna będzie dalej biegać po Soczi, to raczej się już w pełni wyspecjalizuje w stylu klasycznym, starty łyżwą będzie traktować jako dodatek.

    Ale jeszcze teraz o odpuszczaniu czegokolwiek poza sprintami łyżwą nie ma mowy. Justyna pobiegnie do końca roku w każdym Pucharze Świata, choć nie w każdym biegu (za tydzień w PŚ w Lillehammer startuje na 10 km stylem klasycznym, ale odpuszcza sztafetę, a za trzy tygodnie w PŚ w Asiago wystartuje w sprincie indywidualnie, ale już nie drużynowo). Jej największe rywalki plany aż do Tour de Ski włącznie mają podobne: Therese Johaug i Marit Bjoergen będą w Kuusamo, Lillehammer i Davos, odpuszczą dopiero Asiago, obie też na razie nie wycofują się z zapowiedzi startu w Tourze.

    Bjoergen mówiła po letnich przygotowaniach, że jest silna jak nigdy, a do inauguracji PŚ przygotowuje się tak, jak lubi najbardziej - w ciszy. Bo w norweskich mediach pełno teraz Johaug i Pettera Northuga. Ale to Bjoergen jest od dawna królową inauguracji sezonu, również królową Ruka Triple, wygrała wszystkie trzy edycje. Justyna była w Ruka Triple - kolejno - druga, piąta i druga. I choć lubi trasy w Ruka, lubi też tutejszy sprint, to od kiedy jest wyścig etapowy Ruka Triple, a nie zwyczajny Puchar Świata, ani razu nie awansowała do sprinterskiego finału. Kolejnego dziwnego błędu na trasie już sobie, jak mówi w wywiadzie poniżej, nie wybaczy. To pierwszy punkt na jej liście rzeczy do poprawienia w tym sezonie. Ale te najważniejsze punkty dotyczą dopiero Soczi.

    Justyna Kowalczyk: To nie były moje nogi. Cierpię

    Im śnieg twardszy, im trasa bardziej kręta, tym jest gorzej. Muszę się pogodzić z tym, że gdy biegnę krokiem łyżwowym, to cierpię. Środki przeciwbólowe nie pomagają - mówi Justyna Kowalczyk, najlepsza polska biegaczka. W piątek w Kuusamo sprint klasykiem. Początek o godz. 12.30. Relacja na żywo w Sport.pl i aplikacji Sport.pl LIVE!

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • poniedziałek, 18 listopada 2013
  • Verbruggen: od kiedy wierzymy Armstrongowi?

    Hein Verbruggen nie odbierał dziś telefonu, gdy dziennikarze z całego świata chcieli usłyszeć od niego odpowiedź na oskarżenia Lance’a Armstronga. Ale były szef światowej federacji kolarskiej (UCI), któremu Armstrong zarzucił, że nie tylko pomagał mu zatuszować dopingową wpadkę z Tour de France 1999, ale sam na tuszowanie nalegał, odpowiedział kolarzowi: długim esemesem wysłanym do dziennikarza holenderskiej telewizji NOS. „A od kiedy to wierzymy Lance’owi Armstrongowi? Od kiedy powiedział w wywiadzie u Oprah Winfrey, że nigdy nic nie kombinował z UCI? Czy od kiedy (za pieniądze!) kręci filmy i udziela wywiadów, w których najwyraźniej musi sprzedawać jakieś pikantne historie? Jego opowieść jest nielogiczna, bo nie chodziło o pozytywny wynik testu/podlegający karze (w próbce Lance’a znaleziono ślady kortykosterydu, ale nie było jasne, czy oznacza to na pewno dyskwalifikację - p.w.) w myśl obowiązujących przepisów. A za egzekwowanie tych przepisów odpowiedzialne było wtedy francuskie ministerstwo, a nie UCI. Od wielkich oskarżeń sprzed roku o współudział UCI w dopingu Lance’a i jego zespołu doszliśmy do kortyzonowej aferki z 1999, która nawet nie była rozpatrywana przez UCI. Z poważaniem”. Tyle Verbruggen (tekst w oryginale TUTAJ), ale ciąg dalszy na pewno nastąpi.

    Lance Armstrong: Wszystkich was zatopię

    To ówczesny szef światowego kolarstwa Hein Verbruggen pomógł Armstrongowi zatuszować dopingową wpadkę z Tour de France 1999. Mało tego - sam go do tuszowania zachęcił. Lance zapowiada, że przed kolarską komisją prawdy i pojednania powie na ten temat dużo więcej.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • piątek, 15 listopada 2013
  • Rywale Krakowa: igrzyska wracają do miast

    Międzynarodowy Komitet Olimpijski właśnie potwierdził: o zimowe igrzyska 2022 walczy sześć miast. Termin zgłaszania się minął, oprócz Krakowa, który walczy o IO wspólnie z Zakopanem i słowacką Jasną, zrobiły to kazachskie Ałmaty, Lwów, Oslo, Sztokholm i Pekin. Odpadło Monachium, gdzie igrzysk nie chcieli mieszkańcy. W ostatniej chwili zgłosił się Sztokholm, ale to nie znaczy, że jest najgorzej przygotowany. Przeciwnie. Analizę finansową, techniczną, a nawet pogodową swojej kandydatury Szwedzi zrobili już w październiku. I zastrzegają, że jeszcze mogą się wycofać. Obecny etap walki o igrzyska to dopiero zgłaszanie chęci kandydowania. Trzeba ją potwierdzić w przyszłym roku. Wybór gospodarza - latem 2015 roku.

    Na dziś najmniejsze szanse wydaje się mieć Pekin (konkurencje górskie chce przeprowadzić w odległym o 200 km Zhangjiakou), który niedawno organizował igrzyska letnie, a jego sprawie nie pomaga też to, że i igrzyska zimowe 2018 i letnie 2020 odbędą się w Azji. Trudno też wierzyć w sens igrzysk we Lwowie, który nie potrafi zagospodarować nawet jednego stadionu zbudowanego na Euro 2012 - stoi nieużywany, produkując straty - a co dopiero z obiektami potrzebnymi na igrzyska. Konkurencje górskie Ukraińcy chcieliby zorganizować w Karpatach blisko granicy z Rumunią, ok. 180 km od Lwowa. Ale przynajmniej, w przeciwieństwie do Krakowa, Ukraińcy oszacowali już koszty przygotowań - 10 mld dolarów.

    Oslo planuje wydać ledwie połowę tej kwoty, chce igrzysk miejskich, tylko narciarstwo alpejskie i bobsleje z saneczkarstwem wyprowadzi do Lillehammer, leżącego mniej więcej w takiej odległości od Oslo jak Jasna (tam mają być konkurencje alpejskie polskich igrzysk) od Krakowa czy wspomniany karpacki ośrodek od Lwowa. Pod tym względem najgorzej wygląda sytuacja Sztokholmu: konkurencje alpejskie trzeba wyprowadzić do Åre, odległego o siedem godzin jazdy samochodem. Ale byłyby to tylko cztery konkurencje, bo w mieście igrzysk miałby się znaleźć nie tylko tor bobslejowy, ale też stok slalomowy. Szwedzi planują, jeśli zdecydują się kandydować, podnieść o 100 metrów istniejący miejski stok, by spełniał slalomowe kryteria.

    Gdyby decydował dzisiejszy stan przygotowań, w walce o igrzyska liczyłyby się tylko Oslo, gdzie dwa lata temu były narciarskie MŚ organizowane z olimpijskim rozmachem, i Ałmaty, które w 2011 organizowały zimowe igrzyska azjatyckie wspólnie z Astaną, a w 2017 zorganizują zimową Uniwersjadę. I z olimpijskich obiektów brakuje im dzisiaj tylko toru bobslejowego i hali do łyżwiarstwa szybkiego. Co ma Kraków? Urok, prawie gotową znakomitą halę na Czyżynach, Wielką Krokiew w Zakopanem (a i tam bez poprawek się nie obędzie), góry w Jasnej. Reszta na razie jest milczeniem.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • wtorek, 12 listopada 2013
  • Papa Nawałka

    "Odbudowa! Odbudowa!" - krzyczał Adam Nawałka do piłkarzy, przypominając im że tak samo ważne jak budowanie ataku jest to, by potem na czas cofnąć się i ustawić obronę. "Marcin! Co jest po wybiciu piłki, no co? Wyyjazd!!!" - sztorcował Marcina Kamińskiego. Pierwszy trening pod ręką nowego selekcjonera nie wyglądał jak próby, tylko jak uroczysta premiera: zajęcia otwarte dla kibiców i dziennikarzy, przygotowane od pierwszej do ostatniej minuty, z rolami dobrze rozpisanymi i dobrze zagranymi przez cały sztab trenerski. To było ponad 100 minut tak intensywne, że przypomniały się czasy Leo Beenhakkera, któremu zarzucano nawet, że piłkarzy na treningach zajeżdża i po zgrupowaniach słabo wypadają w klubach. Najciekawiej było wtedy, gdy Nawałka zabrał na jedną połowę boiska ośmiu obrońców, ustawił ich w cztery pary, i biegając z piłką przy nodze wymuszał ich ruch, patrzył jak się te duety przesuwają. Lepsze zgranie w obronie to jeden z najważniejszych punktów na jego liście rzeczy, które mają odmienić kadrę. - Intensywny trening? Tak musi być, tak dziś wszyscy grają i tak musimy pracować. Musi być jak w boksie, uderz i odskocz, przyspiesz i zwolnij, mecz to wielki interwał. Ale ważne jest w boksie jeszcze coś: żeby wejść w wymianę ciosów, musisz się nauczyć, jak ciosy przyjmować. Bo że przyjmiesz, to pewne. Liczy się, jak na to zareagujesz - mówi Sport.pl Nawałka. - Spodobała wam się widzę ta odbudowa? Będzie nowe hasło? - żartuje. Choć kiedy trzeba, żartów z nim nie ma.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • niedziela, 10 listopada 2013
  • Kraków ma o jednego rywala mniej. Niemcy nie chcą igrzysk w Monachium w 2022, trudno sobie wyobrazić bardziej wymowne NIE dla idei olimpijskiej w obecnym kształcie (z perspektywy MKOl ta idea to w największym skrócie: „W gardła nasze, za pieniądze wasze”) niż to wypowiedziane właśnie w niemieckim referendum.

    Przeciw byli mieszkańcy wszystkich miejsc mających gościć igrzyska: Monachium (52,10 proc. na nie), Garmisch-Partenkirchen (51,56 proc. na nie), Berchtesgaden (tam jest tor bobslejowy w Koenigssee - 54,10 proc. na nie) i Traunstein (trasy biatlonowe i biegowe w Ruhpolding - 59,68 proc. na nie). Głosowali przeciw igrzyskom oszczędnym, zaplanowanym na w większości istniejących już obiektach (11 z potrzebnych 16 obiektów działa, niektóre wymagałyby tylko modernizacji). Monachium chciało być anty-Soczi, ale monachijczycy i mieszkańcy innych regionów zaangażowanych w starania o igrzyska uznali, że nawet na wariant oszczędny i ekologiczny nie mają ochoty.

    Zostają więc na placu boju Kraków z Zakopanem i słowacką Jasną, Oslo - gdzie były już konsultacje społeczne w tej sprawie i wypadły na tak, choć z niewielką jak na kraj zakochany w sportach zimowych przewagą (55,1 proc.) - Ałmaty, Pekin z Zhangjiakou, Lwów i być może Sztokholm, ale Szwedzi też ciągle się wahają. Decyzję mają ogłosić w poniedziałek lub wtorek, czas na zgłoszenie mają do czwartku.

    Zachodnie demokracje patrzą na ideę organizowania igrzysk coraz bardziej podejrzliwie, buntują się i przeciw wydatkom na organizację i przeciw specjalnym ustawom, które zapewniają MKOl-owi przywileje, m.in. podatkowe. Wiosną pomysł walki o igrzyska 2022 przepadł w referendum w szwajcarskim kantonie Graubünden. W przypadku Niemiec nie pomogło nawet to, że od kilku tygodni MKOl ma niemieckiego szefa, Thomasa Bacha, co teoretycznie dawałoby tej kandydaturze większe szanse. Ani to, że na olimpiadę u siebie Niemcy czekają już od 41 lat, najdłużej z krajów które tyle znaczą w ruchu olimpijskim. Ale ledwie siedem lat temu mieli mundial, który był sukcesem pod każdym względem: pokazał kraj otwarty na świat, kraj ludzi potrafiących się bawić, a wciąż świetnie zorganizowanych.

    Drugiego takiego uwiarygodnienia się w oczach świata Niemcy, jak widać, na razie nie potrzebują.

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza
  • czwartek, 07 listopada 2013
  • Przyszedł ten czas, żeby zacząć zarywać noce i na blogu;) Kiedy jak nie wtedy, gdy się Polska zgłasza po igrzyska?

    Od dziś zapraszam do dyskutowania również tutaj, zwłaszcza jeśli macie problem ze zmieszczeniem się w Twitterowym 140. Olimpiada będzie nasza! A po co? To się zobaczy

    Kraków 2022: igrzyska dobrej woli

    Rozumiem olimpijski sen o promocji Małopolski, o zakopiance jak niemiecka autostrada, o trasach i halach dla polskiego sportu. Ale naprawdę nie da się tego zrobić bez płacenia haraczu władcom igrzysk?

    www.sport.pl
    Blog Pawła Wilkowicza