Wioślarz Paweł Rańda: Kocham cię, misiu, mój syneczku!

- Mam charakter góralski. Nie poddaję się. Owszem, było ciężko, pracowałem na stołówce, aby móc trenować wioślarstwo, ale było warto - opowiada srebrny medalista olimpijski, wioślarz Paweł Rańda z czwórki wagi lekkiej.

Niedziela była dla nas! Starty Polaków w pigułce

Pan chyba najbardziej cieszy się ze wszystkich wioślarzy...

- Nikt w nas nie wierzył, nikt i co?

Nie czuje się pan zmęczony? Taki wyczerpujący wyścig, a tyle radości pan okazywał po mecie...

- To jest tak wielki strzał adrenaliny, że w ogóle nie czuję zmęczenia. A co będzie później? Na pewno będę trenował.

Przeżywałem duże emocje, bo od tygodnia wiedziałem, że dobrze pływamy. Ale tak naprawdę nie wiedziałem dokładnie, na co nas stać. W takim przypadku trzeba okiełznać emocje. Moi partnerzy płyną za mną i jestem odpowiedzialny za to, żeby nie spieprzyć im rytmu wiosłowania. Jeśli ja źle popłynę i źle podam tempo, oni będą to powielać. Więc dopiero mogłem za metą puścić emocje.

Zawsze panowie rozgrywają w ten sposób wyścig? Cały czas z tyłu, aż wreszcie skok do przodu?

- Po starcie czułem wielką moc. Plan mieliśmy taki, żeby nikomu nie pozwolić zbyt daleko uciec, szczególnie Francuzom i Brytyjczykom. No i widziałem, że Francuzi daleko nie uciekli. Po tysiącu metrów wiedziałem, czym dysponuję. Pomyślałem, że wszystko, co mamy, zostawię na długi finisz. I będę dodawał pary od 750. metra do mety. Co 250 metrów dodawałem mocy i płynęliśmy szybciej. Nasza łódka tak teraz dobrze pływa, że jak ktoś za daleko od nas ucieknie, będzie musiał za to zapłacić na finiszu.

Ale trochę zrzucam obciążenie na Bartka (Miłosz Berrnatajtys), który siedzi za mną. Bo ja nie mogę być zbyt szybko zajechany, nie mogę paść gdzieś po drodze, właśnie dlatego, że muszę panować nad tempem. Do 1800. m jestem świeży, a później to ile Bozia da.

Pływał pan z Robertem Syczem na dwójce, później sam, teraz na czwórce. Istna karuzela.

- Jeśli chce się trenować, to trzeba się do tego przyzwyczaić. Nie wyszło z "Robetem" (Syczem), ale nauczył mnie kilku ważnych rzeczy, gdy pływaliśmy razem. Bardzo mu za to dziękuję. One dzisiaj zaowocowały. Ale w moich żyłach płynie krew góralska, dziadek tworzył klub Sandecja Nowy Sącz. Mam charakter góralski. Nie poddaję się. Owszem, było ciężko, pracowałem na stołówce, aby móc trenować wioślarstwo, ale było warto.

Chciałem "Robetowi" dotrzymać kroku. To, co on osiągnął z Tomkiem, tego nikt w polskim wioślarstwie nie osiągnie. Ja umrę, a to wciąż będzie osiągnięcie nie do pobicia. I chwała im za to. Przykro, że nie ma ich tutaj [dwukrotni mistrzowie olimpijscy Robert Sycz i Tomasz Kucharski nie zakwalifikowali się do Pekinu].

Co robi miś koala na ramiączku pańskiej koszulki?

- To miś od mojej siostry. Dostała go na maturę, a potem zdawała z nim każdy egzamin na studiach i był przy niej podczas każdego ważnego wydarzenia. Na szczęście. Moi synowie będą z nim chodzić na maturę.

Chciałby pan coś jeszcze powiedzieć?

- Kocham cię, misiu, mój syneczku!

Poniedziałek na igrzyskach: starty Polaków

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.